– Z miesiąc tak popasali – podjął. – Potem, zniszczenie okrutne w mieście poczyniwszy, z wolna się rozleźli, bo żniwa na dobre nastały. Kniaź do pierwszych przymrozków nie ośmielił się wyściubić nosa ze świątyni. Gdy zaś wreszcie zeń wychynął, dziwnie spokorniał i więcej o wojnie nie gadał. Może mu bogini do rozumu przemówiła. I tyle byłoby Smardzowych podbojów, gdyby się na koniec nie czepił alchimii. – Zbójca podrapał się po brodzie. – Uwierzycie, jaka w ludziach głupota? Samem na jarmarku takiego alchimika widział, co jajeczne białko w diamenty obracał. Wielce się temu dziwowano. W ćwierć dnia mu owe diamenty rozkupiono, magik tyli grosz zebrał, że na kamienicę w Spichrzy na Solnym Rynku starczy. Ale ledwo jego kobyła, alchimicka jej mać, rogatki minęła, wraz się owe diamenty prosto w jajeczne gluty zmieniły. – Zarechotał na wspomnienie.
To Mroczek uległ zgubnemu czarowi wymowy alchimika. Twardokęsek dobre trzy niedziele szydził z niego, że zamienił dobry trzosik srebra na zgniłe jaje.
– Wszakoż Smardz sobie umyślił, że mu alchimiczna sztuka pozwoli złoto z siana wyprząść. Rozmaite wydrwigrosze ściągał do Rdestnika, wieżę im pobudował z czarnego kamienia, gdzie sztuki magiczne i srodze smrodliwe odprawiali. Miru już wtedy żadnego w kraju nie miał. Nawet mieszczanie rdestniccy coraz bardziej burzyli się przeciwko magikom, szczególnie po tym, jak od owej alchimiej pół miasta z dymem puścił. Ale między sztukmistrzami była dziewka, Irga ją wołali, alchimiczka ze starej familiej, co się zawżdy sekretnymi sztukami parała. Minęło czasu małowiele, nim kniaź ją do cna zbałamucił. Jedni gadają, że ślub z nią sekretny brał, inni, że za nałożnicę ją miał, mnie to bez różnicy. Kazał jej alchimickie złoto w tyglach prażyć. Ale i w tym mu się nie poszczęściło, bo dziewka, choć srogo otumaniona, nie umiała kruszcu wyszykować.
W tyle pomiędzy rybakami poszedł hyr, lecz zbójca nie obejrzał się, pochłonięty własnymi słowy.
– Szlachta żalnicka natenczas sposobiła się kniazia po cichońku ubić, a syna jego na stolcu posadzić, stryja Jastrzębca w miejsce opiekuna mu przydawszy. A Smardz też się gotowił. Do Wężymorda na Pomort posłów wyprawił, pomocy prosił, choć mu to Bad Bidmone srogo odradzała. Ale Smardz już nikogo nie słuchał, nikomu nie dowierzał. Jak wybawienia Pomorców wyczekiwał. I przyleźli, a jakże, sam Wężymord ich prowadził. Ani się kto obejrzał, jak cały dworzec wyrżnęli… Smardzów syn na północ ubieżał, a Zarzyczkę, co ją z ową alchimiczka kniaź miał, nad Cieśniny Wieprzy Wężymord wywiózł… – urwał gwałtownie, gdy ktoś klepnął go po ramieniu.
Poderwał się, widząc tuż za sobą żalnickiego wygnańca, wylękniony, że Koźlarz musiał posłyszeć dobrą część opowieści o dziejach swojej rodziny. Ale książę tylko rzekł z cicha:
– Ląd widać.