Większość kartek (osiem spośród jedenastu!) dawała rymy będące jakąś przestrogą, i większość (siedem spośród jedenastu!) niosła rymy, w których była mowa o „nabiale” mężczyzn. Exemplum triolet Juliusza Baykowskiego, ze zbiorku „Uty” (skrót od utykać, ponieważ Baykowski jako pilot wojskowy stracił nogę), wydanego A.D. 1938 prywatnie (domowo), w dwudziestu ledwie egzemplarzach, techniką linorytu. Baykowski pisał te obsceniczne „triolety poufne” pod pseudonimem Apolinary Tonieja, bawiąc się i świntusząco, i poetycko, triolet bowiem to misterna forma rymowania, będąca właściwie zręczną grą słów: jest to strofa złożona z ośmiu wersów, gdzie wers pierwszy powtarza się jako wers czwarty i siódmy, a wers drugi występuje ponownie jako ostatni. Przysłany Mariuszowi (tym razem z Kapsztadu, 2004) triolet Baykowskiego był tzw. dobrą radą dla „nabiału” adresata:
Gdyby „Zecer” wiedział, że ten rym to triolet, i gdyby wiedział co to jest triolet, domyśliłby się może, iż wedle złośliwości tajemniczego nadawcy owa „woda” to nie rzeka, tylko leżący między rozpalonym po parysku samcem a zimną samicą Atlantyk, i może domyśliłby się jeszcze paru innych rzeczy, imienia wzmiankowanej „dziewki” (tudzież imienia nadawcy) nie wyłączając. Jednak nie znał niuansów gier lingwistycznych, ani trioletowych reguł wersyfikacji, wkurzała go tedy sama prowokacyjnie zgryźliwa treść. Chociażby czterowiersz Fredry wysłany z Jokohamy 2005 roku:
„Czy jej lubieżne wdzięki, jej nadobność gładka,
Widok jej opiętego i krągłego zadka,
Zdoła wzruszyć przygasłe w jajcach twych płomienie,
Których sławne jest jeszcze dotychczas wspomnienie?”.
Denerwowały też „Zecera” koperty mieszczące pocztówki. Jako adresat widniał tam każdorazowo „Mr Mariusz «Cock» Bochenek”. Wszyscy znający angielszczyznę wiedzą, że „cock” to po angielsku: kogut. Ale wszyscy znający wulgarny angielski slang wiedzą, że „cock” to również obraźliwy epitet, który się przekłada na sarmacki przy użyciu liter ch i jeszcze dwóch innych. Człowiek, który tak adresował, niewątpliwie znał hipisowską ksywę Mariusza B. I niewątpliwie dokuczał Mariuszowi z perfidną premedytacją. „Czym wywołaną?!”- łamał sobie głowę Mariusz. Ludzie kochają filmowe sekrety i horrory, wszelako gorzej znoszą je wtedy, kiedy mroczna enigma przychodzi do nich nie na ekranie, tylko na jawie. Poczucie humoru, przemienione regularnym tajemniczym nękaniem w poczucie horroru, owocuje wówczas traumą, a później psychozą.
Z mężczyznami jest coś nie tak, o czym świadczy rosnąca lawinowo sprzedaż wibratorów na każdym kontynencie prócz Antarktydy, gdzie pingwinice jeszcze nie potrzebują sztucznego wspomagania. Media znowu przyniosły „wywołujące zawrót głowy dane o wzroście sprzedaży wibratorów” („Der Spiegel” 2007) i znowu podkreśliły, że kupującymi są głównie żony tudzież konkubiny, co dowodzi żeńskiego rozczarowania wydolnością partnerów. Sprzedaż dmuchanych (nomen omen) lalek plastikowych i sztucznych wagin jest rażąco mniejsza, chociaż w tej sferze istnieją piękne tradycje, by wspomnieć XVII-wieczne japońskie sztuczne waginy „azumagata” (ersatz kobiety), wykonywane z szylkretu (obudowa) i zamszu (otwór), a zwane „poduszeczkami rozkoszy dla wędrowców” , czy także XVII-wieczne (i XVIII-wieczne) holenderskie skórzane lalki dla żeglarzy, które w Azji zwano „holenderskimi żonami” i ceniono za rzemieślniczy kunszt. Jolanta eksKabłoń Nowerska miała ten właśnie problem: była posiadaczką dwóch różnych typów wibratora, gdyż wspomaganie organiczne (kochanek Denis Dut) jakoś nie likwidowało dotkliwej próżni egzystencjalnej u tej białogłowy. D… więc zaspokajała elektrycznie, natomiast duszę koiła profetycznie, biegając raz tygodniowo do wróżki noszącej piękne antyczne imię Sybilla.
Wróżbiarstwo jest niesłusznie pogardzane i wykpiwane przez racjonalistów, którzy – całkowicie bez sensu – lekceważą ogromną jego rolę terapeutyczną. Zwłaszcza rolę jasnowidzących pań, klientela bowiem bywa głównie damska, a któż lepiej zrozumie kobietę od kobiety? Przepowiednia nie musi być trafna – wystarczy, że podziała jak placebo. Rada nie musi być mądra – wystarczy, że sprawia wrażenie. Pociecha nie musi być szczera – wystarczy, że będąc czułą, grzeje ego klientki. Dobra wróżka winna być nie tylko inteligentna, ale i sprytna; winna znać nie tylko karty tarota, ale i krwiobieg ludzkich tęsknot, lęków oraz bólów; winna przejawiać zarówno talent medyka, rehabilitanta, masażysty, terapeuty, jak i kameleonowość polityka (francuski prezydent Georges Pompidou bezkrytycznie wychwalał Napoleona, lecz tylko we Francji, a kiedy jeździł do Niemiec, krytykował jego błędy z całą stanowczością). Taka właśnie była Sybilla, chluba klanu wróżek gnieżdżących się w okolicach Seven Sisters i obsługujących cały żeński Londyn. Miała cygańskie pochodzenie i jaskrawo cygańską urodę, co tylko przydawało jej renomy, zwiększając pulę zysków. Brała drogo (pracowała dla elit), lecz Jolę było stać.
Jednak nie było stać Joli na wyrzucanie pieniędzy, więc prędzej czy później między nią a Sybillę musiała wkraść się nieufność, tym bardziej że, mimo upływu lat, „romantyczny brunet, poeta, chyba Włoch” nie zjawiał się, choć tarot konsekwentnie zapowiadał tego serenadowego ogiera, a szklana kula przytakiwała tarotowi niby echo słodkich rymów. Wiedząc już, że zbliża się „come back” do kraju, Jolanta N. postanowiła Sybillę zweryfikować, by definitywnie mieć pewność. Zabrała ze sobą na wizytę u wróżki odstawionego luksusowo „Guldena” Wendryszewskiego i skłamała:
– To mój nowy facet. Powiedz mi czy mam się z nim wiązać, jaka czeka mnie z nim przyszłość, bo nie chcę zrobić błędu. Możesz go sprawdzić?
– Nie muszę go pod tym względem sprawdzać, bo to nie jest twój nowy facet, kochana – rzekła Sybilla, krzywiąc cierpko wargi. – Przyprowadziłaś tego dżentelmena dla żartu, ale ja nie pracuję dla żartów. Gdybym chciała zarabiać żartami, poszłabym do kabaretu, kochaniutka.
Jolę zdumienie wbiło we frędzlasty fotel pod czerwoną lampą wróżki:
– Jak to odkryłaś?!
– Bo widzę. Widzę ręce.
– Przecież nie obejrzałaś linii jego dłoni, Sybillo!
– Ale obejrzałam twoje. Źrenice są zwierciadłami duszy i wydrukami stanu zdrowia, a ręce są zwierciadłami sekretów. Dzisiaj chirurgia plastyczna robi takie rzeczy, iż ludzie patrząc na twarz kobiety pozornie trzydziestoletniej, nie wiedzą czy ma ona dwadzieścia dziewięć, czy może sześćdziesiąt lat. Ja patrzę na wierzch jej dłoni. Dłonie zdradzają sędziwość sześćdziesięcioletnich kobiet. A spód dłoni, pełen linii, mówi wszystko o człowieku. U ciebie nie ma tam tego dżentelmena jako kochanka. I nie ma go w twoim tarocie. Znam twoją miłosną przyszłość, wiem co czeka twoje serce, tylko musisz poskromić swoją niecierpliwość. Wkrótce wyjedziesz stąd i już tu nie wrócisz, ale to, co jest pisane twemu sercu, kochana, czeka cię w twoim łóżku. Jednak życie człowieka to nie tylko łóżko. Postawię wam tarota, osobno każdemu z was, moi drodzy. Dżentelmen da mi też swoje dłonie, bym przeczytała mapę linii jego życia. Na koniec roztopimy wosk i zajrzymy w szklaną kulę. To twoja ostatnia wizyta u mnie, Jolu, więc będzie bardzo długa i całkowicie bezpłatna, nie wezmę pieniędzy.
– Przecież masz co pół godziny klientkę lub klienta! – zawołała Jola N.
– Nie dzisiaj, kochana. Wczoraj wieczorem robiłam sobie wróżby i odgadłam kogo dzisiaj przyprowadzisz, Jolu. Mam dla was dużo czasu, moi drodzy, dwie godziny co najmniej.
Sybillińskie misteria trwały półtorej godziny, a ich efekt był bardzo optymistyczny dla pary klientów i dla kumpli tych klientów:
– Czeka was wielka przyszłość. Bardzo wielka przyszłość. Twój mąż, kochana, będzie rządził w waszym kraju! Nie od razu, to długa polityczna droga, ale zakończy się wielkim sukcesem. Przyjaciele twego męża będą ministrami i wojewodami. Ty będziesz wielką damą, jak królowa, i będziesz kierowała ważną organizacją ratującą chore dzieci. A teraz, nim minie rok, adoptujesz dwójkę dzieci. Wszystkich was, moi kochani, czeka cudowna przyszłość! Jestem aż onieśmielona widząc blask kart, dlatego wybaczam wam, że chcieliście sobie ze mnie pożartować, takim jak ty i twoja paczka wszystko wolno, świat będzie u waszych stóp!
Kiedy wyszli, zadzwoniła do Denisa Duta, meldując, iż zrobiła co jej kazano. Dwie godziny później przyszła do niej klientka, starsza nobliwa dama z laską i z pieskiem. Od Sybilli ta staruszka pojechała autobusem ku brzegom Tamizy, by złożyć raport funkcjonariuszowi MI 5. A ten człowiek złożył nazajutrz pisemny raport swojemu szefowi, Jonathanowi Evansowi. Evans przeczytał, uśmiechnął się lekceważąco i rzucił świstek w szufladę, która była lamusem trzeciorzędnych, niewymagających pilnego starania meldunków.
24 lutego 2008 (niedziela), gdy było już blisko zmierzchu, spacerowicz Jan Serenicki minął paryską Operę Garnier i ulicą Daunaube doszedł do saloonu „Harry's New York Bar”, cały czas dyskretnie lustrując perspektywę za swoimi plecami, vulgo: bacząc czy jacyś zbyt ciekawi obywatele go nie śledzą. Stuletni „Harry's New York Bar” nosi w Paryżu przezwisko „Mała Ameryka”. Na ciemnych boazeriach widnieją tam godła amerykańskich stanów i prestiżowych amerykańskich uczelni, nad barem wiszą rękawice bokserskie i hasło „Try our hot dogs” , gablota trunkowa mieści 160 gatunków whisky, a Bloody Mary i Blue Lagoon mają tu legendarną klasę. Serenicki usiadł blisko baru, poprosił o „scotcha” z lodem i zasłuchał się, bo głośniki emitowały wokal Jima Morrisona: „Show me the way to the next whisky bar…”. Kiedy minęło pół kwadransa, wstał i poszedł do toalety. Już nie wrócił. Trzy godziny później wylądował helikopterem na lotnisku amerykańskiej bazy Grafenwöhr w bawarskim Górnym Palatynacie.