– Gdyby się kretynka cztery razy nie skrobała, mieliby własne bachory! – sapnął Mariusz.
– Własne bywają bardziej niebezpieczne, chopie. Pijani gówniarze Wałęsy narobili mu mnóstwo kłopotów. Córka prezydenta Kaczyńskiego zdradza męża i chce się rozwieść, żeby wyjść za amanta, lewaka! Dzieciakami można też utłuc polityków, nie tylko, jak muchę, gazetą. Marszałka Sejmu, Kerna, przyzwoitego gościa, ale samobójczego ryzykanta, bo chciał rozliczenia przez państwo majątku nieboszczki PZPR, spadkobiercy ubekistanu wykończyli cipą nastoletniej córeczki, i jeszcze postesbecja zmajstrowała film fabularny o tym nikczemnym cyrku, reżyserem był ich człowiek. Lecz wróćmy do tematu. Witka trzeba koniecznie oswoić z tłumem, z dużą liczbą ludzi, bo polityk miewa takie bezpośrednie kontakty.
– Jak?! On się boi tłumu…
– Przestanie się bać jako anonimowy mim.
– Jako kto?! – wytrzeszczył oczy „Zecer”.
– Jako mim.
– Mim? Znaczy przebieraniec komediant?!
– On się przebierać lubi. Kupił sobie czarny melonik, bo tak mu się to klasyczne brytyjskie nakrycie łba spodobało, i nosi go bez ustanku.
– Wygląda w nim jak arlekin, jak pajac!
– Mim to nic innego jak milczący pajac. Na chodniku promenady w okolicach London Eye sterczy dużo mimów. Wielu jest zamaskowanych. Jest średniowieczny rycerz, jest Zorro, jest Latający Holender, jest kamienny pomnik, jest Budda. Stoją bez ruchu, albo robią rękami i minami pantomimę, on może się też tak gibać. Milcząc lub grając.
– Co grając?
– Nie co, tylko na czym. Na gitarze, przecież lubi na niej grać.
– To nie żadne granie, to brzdąkanie. Wyuczył się w obozowisku hipisów.
– W Bieszczadach?
– Tak.
– Więc pod twoim okiem.
– Ja nie uczyłem go brzdąkać, uczył go ktoś inny.
– Mim nie musi być koncertowym gitarzystą, starczy zwykłe brzdąkanie, by zaciekawić przechodnia. Dla Wicia to będzie frajda. Kiedyś wynosił śmiecie jako kitchen-porter, bardziej mu chyba przypadnie do gustu anonimowe zabawianie przechodniów, nie sądzisz? I dla nas to też będzie lepsze, chopie, niż jego szwendanie się po pedalskich knajpach na Old Compton…
Jan Serenicki, kiedy się ustabilizował i udomowił, wciąż jeszcze szwendał się po egzotycznych krajach, lecz już nie szwendał się często po knajpach. Częściej szwendał się po miejskim parku, bo tak mu kazała żona i tak lubił. Były tam fontanny, domki krasnali, huśtawki, zjeżdżalnie, minikaruzele itp., więc dzieci miały raj, a on mógł, siedząc z boku na ławeczce, wertować gazety lub kartkować teksty zgłaszane Pulsowi Ojczyzny przez literackich agentów. Któregoś dnia, latem 2007, przysiadł się nieznajomy. Trzymał torebkę pełną ziarenek dla ptactwa. Ale zamiast karmić ptactwo, odezwał się do Serenickiego mocnym polskim głosem:
– Pan Serenicki?
– Tak – odparł Jan zdziwiony tą polszczyzną.
– Bardzo mi miło – rzekł tamten. – Czas, panie Janku.
– O co panu chodzi?
– Budzenie, agencie „Y”.
– Nie zamawiałem! – warknął Serenicki, rozumiejąc już.
– To nic, dyrekcja hotelu sama wie kiedy budzić gościa, a budzenia są obowiązkowe, panie Janku. Zresztą, co ja będę panu mówił, pan to rozumie nie gorzej niż ja, pani Klara też zrozumie, taki los. I stosując pańską ulubioną rozrywkę, grę słów, powiem panu, że to może być szczęśliwy los, loteria życia nie składa się z samych szekspirowskich horrorów.
Janek od dawna wiedział, że ta chwila musi przyjść, lecz właśnie dlatego, że od dawna wiedział, zapomniał – świadomość tej konieczności została przykryta codziennością mijających lat niby wierzchołki gór kolejnymi rocznikami śniegu. Milczeli przez chwilę obaj, przypatrując się rozwrzeszczanej gromadce dzieci. Wreszcie jednak trzeba było spytać:
– Kiedy?
– Wiosną przyszłego roku… Może w kwietniu, może miesiąc później. Macie dużo czasu na spokojną tutaj likwidację wszystkiego co trzeba zlikwidować, i na zainstalowanie tam wszystkiego co trzeba w Polsce zainstalować.
– Będziemy dalej prowadzić wydawnictwo?
– Będziecie tworzyć nową partię polityczną, lecz wydawnictwa nie musicie likwidować, Puls Ojczyzny ma renomę wartą dużo elektorskich głosów.
– Czemu właśnie teraz, a nie rok lub dwa lata temu, bądź za trzy lata?
– Nie wiem, nie jestem od podejmowania decyzji, ja je tylko przekazuję… – rzekł tamten, wzruszając ramionami. – Proszę nie narzekać, i tak bardzo długo mieliście spokój. Zaś tam czeka na was chwała, czekają brawa, komplementy, i może władza państwowa, agencie „Y” , przywództwo.
Znowu zapadło milczenie, ciszę kaleczyły tylko pokrzykiwania dzieciaków. Nieznajomy rozejrzał się wokoło i westchnął tonem pełnym czułości:
– Dzieciarnia! Nie ma w życiu człowieka nic cenniejszego od brzdąców.
„Przestań mnie straszyć, idioto!”, pomyślał Serenicki, lecz nie wyartykułował tego i dalej słuchał ględzenia:
– Wie pan, panie Janku, że Zachód źle dba o dzieci, ulegają demoralizacji zwłaszcza pod wpływem internetu, gdzie pornografia krzewi się swobodnie. W takich Niemczech ostatnio Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej, instytucja podległa bezpośrednio Ministerstwu do spraw Rodziny, wydało broszurę nakłaniającą ojców do „masowania genitaliów córek” , pan sobie wyobraża?! Chrzanią tam, że masowanie łechtaczki i waginy dziecka przez tatusia „rozwija w dziecku poczucie dumy ze swej płci” ! I dodają, że córeczka, już trzyletnia, winna bawić się genitaliami ojca! To jest chore, nie uważa pan, panie Janku? Takie rzeczy postępowa agencja rządu radzi rodzicom! Co za świat, czas umierać! W Rosji i w Polsce to nie mogłoby się zdarzyć, jeszcze nie upadliśmy tak nisko, prawda, panie Janku? Cóż, kultura i obyczajowość Zachodu…
Tym razem nieprzyjazne milczenie trwało krótko. Tamten wstał, przez chwilę wahał się czy wyciągnąć dłoń do pożegnania, lecz zrezygnował, i tylko rzucił nim odszedł:
– Proszę zawiadomić małżonkę, panie Janku.
Jan Serenicki zawiadomił małżonkę gdy tylko wrócił z parku do domu, i dziwił się, że niezbyt ją to obeszło – w każdym razie ani trochę nie wstrząsnęło Klarą. Może dlatego, iż głowę miała całkowicie zaprzątniętą swoim nowym projektem biograficznym rehabilitującym mądrość i operatywność (to znaczy: uczoność i przedsiębiorczość) płci pięknej. Chodziło o Marię Antoninę Czaplicką, polską wybitną badaczkę tureckich i syberyjskich ludów, którą środowiska naukowe Wschodu i Zachodu ceniły jako figurę noblowskiej klasy (zwano ją „polskim meteorem” ), ale którą zapomniano. Czaplicka popełniła samobójstwo w 1921 roku (otruła się), mając 35 lat, prawdopodobnie dlatego, że z kilku angielskich uczelni (w Londynie, w Oxfordzie i w Bristolu) każdorazowo zwalniano ją trybem piorunującym. Rozzłoszczona tymi represjami Klara postanowiła wyświetlić ich przyczyny (pisząc hagiografię Czaplickiej), wcześniej jednak musiała wyświetlić pewien terminologiczny sekret, to jest ustalić fach swojej bohaterki, różne bowiem kompendia podawały rozmaite terminy: antropolog, etnolog, etnograf, geograf, a kiedy Klara sięgnęła do leksykonów terminologicznych -zgłupiała zupełnie. Od czegóż wszakże miała (jako męża) czempiona gier i tajemnic terminologicznych, semantycznych, lingwistycznych!
Małżonek nie przypuszczał, że proste pytanie żony („- Jaka jest różnica między etnografem i etnologiem?” ) zabije mu ćwieka. Jednak zabiło, i to samym weryfikowaniem terminów. Szybko bowiem stwierdził, że dla dużej części fachowców (dla badaczy, akademików, leksykologów) „etnografia” i „etnologia” to synonimy, terminy równoznaczne, gdy dla reszty „etnografia” (nauka zajmująca się opisem kultur rozmaitych ludów) to tylko dział „etnologii” (czyli badań porównawczych nad kulturami ludów). Do tego okazało się, że uczeni krajów anglosaskich już w XIX wieku synonimowali „etnografię” z „antropologią” , co zostało później uściślone przez Amerykanów (którzy europejski termin „etnologia” zastąpili własnym: „antropologia kulturowa” ) tudzież Brytyjczyków (którzy kontynentalnej „etnologii” dali własny termin: „antropologia społeczna” ). Był to istny cyrk nazewniczy, lecz Janek właśnie takie lingwistyczne akrobacje traktował hobbystycznie, więc podrzucone mu przez żonę „zagadnionko” bardzo go rajcowało. Aż pół tygodnia (pół tygodnia frajdy), bo trzeba było rozpocząć zwijanie kanadyjskiego interesu…
Kwerendy archiwalne i biblioteczne, rutynowe u historyka szykującego pisanie scjentycznej rozprawy, zaszczepiły Lieonidowi Szudrinowi zwyczaj solidnego przygotowywania się do wszelkich działań, również debat – zarówno konferencyjnych debat, jak i kameralnych spotkań. Przed spotkaniem z kimś mało mu znanym, a ważnym, próbował rozeznać cechy (głównie słabości) tamtego. Kiedy miał się spotkać z szefem SWR, Michaiłem Fradkowem, dowiedział się, iż Fradkow, dzięki kilkuletniej tresurze w szkole szpiegów, umie „nie wyróżniać się pośród otoczenia” (mimikra) tudzież „profesjonalnie , przekonująco mówić o niczym” (usypiająca paplanina). Szykując się na spotkanie z generałem Kudrimowem, też się rozeznał, i dowiedział się czterech istotnych rzeczy. Pierwsza tyczyła mocnej głowy Kudrimowa, którego trudno było upić, choćby wypił bardzo dużo. Druga tyczyła antysemityzmu Kudrimowa. Trzecia tyczyła sowieckich tęsknot Kudrimowa, który wbrew wszelkiej logice uważał system komunistyczny za optymalny. Czwarta wreszcie tyczyła krwawej przeszłości Kudrimowa-egzekutora, sprawcy wielu „odstrzałów” ', m.in. tak głośnych, jak zabójstwo dysydenckiego duchownego, ojca Alieksandra Mienia, które wywołało wściekły medialny huk (media nie były jeszcze sputinizowane), więc prawosławny patriarcha Rusi, Alieksiej II, stary agent KGB, musiał się mocno napracować, by przytłumić gniew prawosławnego ludu.
Wasia Kudrimow zrobił to samo: usłyszawszy, że czeka go ważny „razgawor” z kremlowską fiszą, doradcą prezydenta, wywiedział się o Szudrinie ile tylko mógł. Nie znalazł żadnych rewelacji kompromitujących, więc denerwował się lekko. Szczęściem miał w biurku skuteczny środek moderujący, patent rosyjski, celnie opisany przez złośliwego Lacha-rymopisa: