– Młynarz to nie wie nawet, czy do konia podchodzi się od łba, czy od ogona – sołtys Fogiel nie dawał Kokeszce zbyt wielkich szans.
– Dzikiego konia trzeba kowbojskim sposobem wziąć – odciął się Kokeszko, który już ujrzał się w roli Buffalo Billa. Wziął z rąk sołtysa linkę i zaczął ją nawijać między łokciem i przegubem. Przelazł między drągami i kręcąc linką niczym lassem nad głową, usiłował zajść ogiera z boku. Młynarz się zbliżał, a koń stał nieruchomo jak na obrazku. Jeszcze dwa kroki, jeszcze krok. Gapie zastygli w oczekiwaniu. Kiedy świsnął sznur obok głowy konia, ten z dzikim rżeniem zaszarżował na Kokeszkę. Cofając się w popłochu młynarz zawadził o przewrócony stół i rymnął na plecy, machając w powietrzu zadartymi nogami, jakby pedałował na niewidocznym rowerze. Nad jego głową zawisły kopyta ogiera. Kokeszko zasłonił głowę rękoma. Wzniecony przez konia obłok kurzu zasłonił na chwilę wszystko.
– Zastrzelić go – krzyczał młody milicjant, odpinając kaburę pistoletu.
– Może jeszcze żyje – wyrażał nieśmiałą nadzieję wystraszony urzędnik z komisji przydziału, który nie zdążył w podobnej sytuacji zmówić modlitwy spadającego z dachu.
– Ogiera zastrzelić – milicjant wyjaśnił swoje intencje. Wąsaty sołtys w drelichowej kurtce od munduru i czarnych spodniach jak od ślubnego garnituru poparł przedstawiciela władzy:
– Ludzi ta UNRRA zabija, a jeszcze każą za takiego osiemnaście tysięcy bulić. Sponiewierany Kokeszko kulił się na ziemi. Ogier z łomotem kopyt odbywał wokół okólnika triumfalną rundę zwycięzcy.
– Kto takiego dosiądzie, darmo powinien dostać – wyraził swoją opinię jakiś szczerbaty osadnik.
– Ale kto sobie z nim radę da? – mruknął Kargul, gotów już zrezygnować z amerykańskiej pomocy. Witia wcisnął klatkę z kotem w ręce zaskoczonej Jadźki i już był w „corralu”.
– Gdzie leziesz? – krzyknął milicjant, a szczerbaty osadnik zaśmiał się szyderczo: – Myśli, że to to samo co kota dosiąść… Ogier grzebał nogą i parskał w oczekiwaniu na następnego śmiałka. Witia szedł ku niemu spięty jak sprężyna. Każdy jego krok śledziły oczy gapiów. Jadźka przysunęła się bliżej ojca. Nie zwracała uwagi na kulejącego w jej stronę niedoszłego kowboja Kokeszkę. Coraz więcej ludzi kłębiło się przy ogrodzeniu „corralu”. Niektórzy zawierali głośno zakłady: przeżyje ten gówniarz czy go ta UNRRA stratuje? Jadźka przycisnęła do piersi klatkę z kotem. Kiedy ogier ruszył galopem prosto na Pawlaka – krzyknęła ostrzegawczo. Witia w ostatniej chwili wskoczył na kant przewróconego stołu i wybiwszy się w górę, spadł na grzbiet rumaka. Walka, która się teraz zaczęła, zrazu bardziej przypominała taniec: ogier staje na tylne nogi, rzuca łbem, wierzga, bierze rozpęd, by nagle zaryć się przednimi kopytami w piach. Witia podskakuje na jego grzbiecie, zsuwa się to na jeden, to na drugi bok, ale trzymając się grzywy nie daje się zrzucić. Ogier przegalopował z jeźdźcem tak blisko ogrodzenia, że kolano Witii omal nie wytrąciło z rąk Jadźki barokowej klatki, w której szamotał się przerażony kot.
– Jezu! – Jadźka schowała twarz w marynarce Kokeszki, którą wciąż ściskała w ręku.
– On go zabije!
– To będzie płacił – rzucił stanowczo Kargul, przekonany, że córka ma na myśli rumaka, a nie jeźdźca. W tej właśnie chwili Witia, wyrzucony niczym z katapulty, gwałtownym wierzgnięciem, wyleciał w powietrze i zwalił się na piach z głuchym łomotem jak zrzucony z wozu worek kartofli. Wśród widzów rozległ się jęk, jakby to była msza żałobna, a nie koński targ.
– Są gdzieś nosze?! – krzyczał przewodniczący komisji. Witia najpierw ukląkł. Przez chwilę przyglądał się ogierowi, który tak zawzięcie bronił swojej wolności. Koń, podrzucając łbem, przyglądał się z boku temu, który chciał go ujarzmić. Każdy walczył o swoje. Witia zerknął w stronę Jadźki. Złowił jej pełne lęku spojrzenie. Wolałby w nim odczytać podziw. Podjął walkę na nowo: kiedy koń robił rundę przy ogrodzeniu – zrównał się z nim i jak na pokazie woltyżerki jednym susem znalazł się na jego grzbiecie. Rozległy się oklaski, jakby to był cyrk, a Witia rutynowanym pogromcą dzikich zwierząt. Teraz już nie dał się zrzucić: ściągnął lejce krótko, ścisnął kolanami spienione boki konia i choć ten wykonał kilka swoich piruetów – nie zdołał się pozbyć jeźdźca. Powoli się uspokajał, jakby zrozumiał, że w każdej walce musi być w końcu wygrany i przegrany.
– Ot, czort, nie parobek – mruknął z uznaniem Kargul. Nie spuszczał oka z konia i jeźdźca. Teraz wyraźnie było widać, kto jest zwycięzcą tego pojedynku. Choć ogier parskał jeszcze i wyrzucał tylne nogi, zasypując oczy gapiów ziemią, było jasne, że czyni to tylko dlatego, by nie zejść z areny z kornie pochyloną głową. Witia zatrzymał się przy Jadźce: teraz już nie miał żadnej wątpliwości, że dziewczyna patrzy na niego inaczej niż na Kokeszkę. Jadźka wcisnęła klatkę z kotem w ręce młynarza, zsunęła ze swoich ramion chustkę i podała Witii. Ten zrozumiał intencje dziewczyny: odbiera chustkę niczym rycerz pierścień dworskiej damy i zasłania nią oczy ogiera. Koń przestał tańczyć, pozwolił, by Witia wyjechał na nim poza ogrodzenie okólnika. Ludzie się rozstępowali, patrząc z podziwem na młodego jeźdźca. Zapatrzona w chłopca Jadźka nie zauważyła, że kot wysunął się z otwartej klatki i szykuje się do ucieczki. W ostatniej chwili Kokeszko rzucił się i zdołał go uchwycić za wystrzępiony ogon. Ci, którzy śmiali się z jego występu na arenie, bili teraz brawo.
– Panu Kokeszce więcej kot pasuje jak koń – stwierdziła Jadźka. Był wieczór, kiedy Witia na ogierku z UNRRY wjechał do Rudnik. Koń, zmęczony walką i drogą, spokorniał i szedł już spokojnie. Z okien mijanych domów mieszkańcy wsi z zazdrością patrzyli na Kargulowy nabytek. Dziwili się tylko, że jedzie na nim nie sam gospodarz, tylko jego wróg. Za koniem kroczył Kargul w swoim obwisłym kapeluszu, Jadźka z klatką, w której szamotał się kot, i Kokeszko, nie przestając się tłumaczyć, że gdyby się przypadkiem nie potknął, to by ogiera ujarzmił… Witia z wysokości końskiego grzbietu widział z daleka, jak matka trzepie o żelazną bramę worki, podziurawione przez myszy niczym sztandar kulami. Usłyszała Marynia klaskanie kopyt po asfalcie i oczom własnym nie chciała wierzyć.
– Kaźmierz – przywołała męża.
– Witia wierzchem jedzie!
– Nie może być – Pawlak zostawił wiadro przy studni i ruszył ku bramie.
– Na kocie? Już od południa zaczęli się martwić o losy syna; wieczór nadchodził, a jego nie było widać. Ale za to jak się pojawił to łatwo go było z daleka zauważyć: koń był zgrabny, wysoki, a Witia się na nim trzymał, jakby urodził się na kawalerzystę. Kiedy Witia przy bramie Kargulów ściągnął lejce, ogier znów zaczął tańczyć, wyginając szyję. Pawlak nie ukrywał swego zachwytu.
– Ogierek jak z ułańskiego snu. W pęcinie on cienki, a oko u niego jak leśny ptak. Jadźka, przyciskając klatkę do piersi, wysunęła się do przodu.
– Panie Pawlak! Żeby nie Witia, to by my z całej UNRRY najgorszego wałacha mieli! Nikt mu rady nie dał, a wasz go dosiadł. Twarz Pawlaka zastygła, oczy zwęziły się w szparki. Spojrzał na syna tak, że choć wieczór był majowy, to Witię zmroziło.
– Taaak? – przeciągnął Kaźmierz – Ano, zlazuj!
– Tylko za bramę Karguli wjadę, żeby nie uciekł…
– Złaź, powiadam! To ty na swoim rowerze pojechał, a na cudzym koniu wrócił?!
– Ale to ogierek w sam raz dla naszej kobyłki – Witia chce przekonać ojca, że nawet działając na rzecz wroga, miał na myśli dobro swojej rodziny i inwentarza. Pawlak jednym szarpnięciem ściągnął go z konia, wyrwał z ręki Maryni dziurawy worek i z dzikim wrzaskiem machnął nim przed łbem ogiera. Ten stanął dęba, zatańczył na dwóch nogach, po czym pognał w pole jak wicher. Za nim ruszył Kargul, rzucając głośne przekleństwa pod adresem Pawlaka. Jadźka bez wahania otworzyła drzwiczki klatki i wytrząsnęła z niej kota, który czmychnął w chaszcze.