Изменить стиль страницы

Rozdział 18

Kiedy rozlega się pierwszy krzyk noworodka, to znak, że odbyło się kolejne stworzenie świata. Bo świat tyle razy powstaje na nowo, ile razy spojrzą nań po raz pierwszy czyjeś oczy, i tyle razy umiera, ile razy ktoś ogląda go po raz ostatni. Choć ten pierwszy powitalny okrzyk potomek Kaźmierza Pawlaka wydał na rękach Kargulowej, to miał być wychowywany w duchu nieprzejednanej nienawiści do rodziny żyjącej po drugiej stronie płotu. Bo jeszcze tego samego dnia Kaźmierz wbił słupki i umocnił na nowo płot. Młynarz Kokeszko, przez pomyłkę kupiony za flaszkę spirytusu jako weterynarz, dostał od Pawlaka zakaz przechodzenia tej granicy.

– Przecież ze mnie wolny człowiek – tłumaczył swemu nabywcy, nie mogąc zrozumieć przyczyny tego zakazu.

– A czy ja jemu zabraniam wolności? Niech on robi, co chce, byle się trzymał tej strony płota! Ale Kokeszko od chwili, kiedy ujrzał Jadźkę, wolał się trzymać tamtej strony płotu. Kiedy tylko wytrzeźwiał w Pawlakowej stodole – przelazł przez płot i zaczął pomagać Jadźce rozwieszać pranie w sadku. Kaźmierz przywołał go z powrotem: jeśli on taki chętny do pomocy, to niech babci Leonii pomoże wynieść cebrzyk z żarciem dla kabanów! Kokeszko wzruszył ramionami i jako wolny człowiek, a w dodatku kawaler, chciał wrócić do sadku. Usłyszał za plecami szczęk repetowanej broni. Pawlak karabinem wskazał mu swój chlew. – U mnie posłuch musi być – powiedział z ojcowską troską, jakby kupiony w stanie upojenia alkoholowego młynarz był jego synem.

– Albo ktoś jest ze mną, albo to samo z nim zrobię, co z tym Kargulowym wozem! Wóz Kargula, na którym przyjechał Kokeszko, stał po drugiej stronie płotu, ale jego dyszel sterczał na stronę podwórza Pawlaków. Kaźmierz odstawił karabin, wręczył piłę Kokeszce, by ten razem z nim urżnął dyszel dokładnie w tym miejscu, w którym przekroczył on linię płotu. Od tej chwili Kokeszko nie mógł mieć wątpliwości, że Pawlak spełnia swoje obietnice. Trudno mu się jednak dziwić, że wolał rozwieszać pranie razem z Jadźką niż karmić świnie wraz z babcią Leonią. Kolację zjadł tego dnia u Karguli, opowiadając im o swojej pracy w młynie pod Gnieznem. Chciał zostać na noc, ale Aniela nie zgodziła się, żeby kawaler – i to w dodatku nie zza Buga, tylko spod Gniezna – nocował w izbie obok dziewczyny, z której od początku oka nie spuszczał. Kargul jednak na złość Pawlakowi pozwolił Kokeszce spędzić noc pod swoim dachem. Nazajutrz wybrał się z nim do młyna nad potokiem. Kokeszko obejrzał młyn: młyn jak cacko, tylko młynarzowej trzeba, żeby wszystko grało… Nie ukrywał przed Kargulem, że w tej roli najchętniej widziałby jego córkę.

– Jeszcze ani puda mąki nie zrobiwszy, a już się za młynarzową rozgląda? – studził jego zapały Kargul. Od początku nieufnie odnosił się do przybysza, którego Pawlak kupił za jedną flaszkę spirytusu, ale równocześnie nie chciał go zrażać do swojej rodziny, bo już sam fakt, że Kokeszko wolał się trzymać jego podwórza, był dla Kargula sukcesem: Pawlak go zdobył, a on go ma! To, że Kokeszko bez przerwy kolędował pod oknem Jadźki największym niepokojem napawało Witię. Zwrócił wreszcie uwagę ojca, że jak tak dalej pójdzie, to młynarz zamiast służyć całej wsi, w której co dzień przybywało osadników, będzie szedł na pasku Karguli.

– Jeszcze jeden Judasz – mruknął na to Kaźmierz, patrząc niechętnie na Kokeszkę, który rąbał drzewo po tamtej stronie granicy.

– Ale mnie teraz bardziej od młynarza ksiądz potrzebny. Marynia, ledwo się zwlekła po połogu, zaczęła się domagać urządzenia chrzcin. Witia na jej polecenie wyruszył rowerem, by znaleźć w okolicy polskiego księdza. Tymczasem Pawlak zaczął przygotowania do tej uroczystości prawdziwie po gospodarsku – od przygotowania bimbru. Dobry mu wyszedł, bo pszeniczka poniemiecka dorodna była, tak że w trzy dni utoczył pełną beczkę. Nie bylejaka to była „swojucha”, bo na specjalnym przepisie oparta: do gotowego zacieru dodawało się suche, sproszkowane łajno kurze, które działało jako spłonka na dynamit. Stąd też i nazwa: Kurzenny samogończyk. Wystarczyło szklankę takiego „kurzennego” łyknąć, a przepalał on żołądek na wylot, tak że oczy chciały wyskoczyć z orbit, a policzki robiły się purpurowe, jakby krew miała z nich trysnąć fontanną niczym woda z dziurawego strażackiego szlauchu. Gdy już miał beczkę gotowego bimbru, wylał z reszty flaszek owo paskudztwo, które przedtem reklamował jako „żmijówkę”. Z beczką „kurzennej swojuchy” poczuł się bogaty i przygotowany do ceremonii chrztu. Witia objechał rowerem kilka wsi, księdza nie znalazł, za to rower stracił, bo go od niego wyzwolili radzieccy żołnierze, którzy konwojowali z zachodu na wschód ogromne stada bydła.

– Aj, Bożeńciu, czemu nas tak karzesz – zmartwiła się Marynia.

– To ty bez księdza wrócił i bez rowera?

– Za to wiem, gdzie krowe by my mogli za dwa litry spirytusu dostać – Witia znał siłę nabywczą tej międzynarodowej waluty, której pełna beczka stała przy drewutni.

– Dam ja i trzy „kurzennego”, ale za księdza! – rzucił swoją cenę Kaźmierz.

– Najsampierw sakrament, potem krowa!

– Dziecko nie ochrzczone to jak grzech nie odpuszczony – przytakiwała synowi babcia Leonia. Kiedy Wieczorek usłyszał obietnicę Pawlaka, zaofiarował się przyprowadzić niemieckiego księdza. Za pośrednictwo zażyczył sobie tylko litr „swojuchy”. I babcia Leonia, i Marynia miały jednak wątpliwości, czy błogosławieństwo Niemca – a w dodatku ewangelika – może sprowadzić łaskę na najmłodszego Pawlaka. W dodatku Marynię gnębiła sprawa rodziców chrzestnych: Kokeszko, zdobyty przez Kaźmierza, nie mógł w końcu odmówić roli ojca chrzestnego, ale w jej oczach miał jeden podstawowy mankament: był spod Gniezna. Marynia drętwiała ze zgrozy na samą myśl, że jej syna będzie trzymał do chrztu ktoś nie samo-swój.

– Oj, kobito, nie rób ty teremedii – przekonywał ją Kaźmierz.

– Choć on nie zza Buga, ale w portkach. Zdecydowali, że matką chrzestną zostanie Wieczorkowa. Na chrzciny mieli być zaproszeni wszyscy osadnicy, z wyjątkiem – ma się rozumieć – Karguli. Tak jak Kaźmierz nie wyobrażał sobie chrzcin bez „swojuchy”, tak Witia bez muzyki. Odkąd usłyszał dźwięk patefonu z okna Karguli – za wszelką cenę chciał zdobyć takie urządzenie. Nieraz słyszał tę słodką muzykę, płynącą z otwartego okna pokoju Jadźki. Nie mógł zapomnieć widoku tańczącej w rytm posuwistego walca angielskiego dziewczyny w ślubnej sukni. Kiedyś znowu dobiegła go ta muzyka. Udając, że idzie przegnać z podwórza Karguli koguta, przelazł przez płot i zbliżył się ostrożnie do okna. Zastygł w zachwycie: Jadźka, trzymając w ramionach szczotkę, kołysała się z na wpół przymkniętymi powiekami między łóżkiem a szafą. Za jej plecami kręciła się płyta, wysilony tenorek ciągnął po niemiecku refren walca, a Jadźka -jakby słyszała szept najczulszych wyznań – przytulała do siebie szczotkę jak wymarzonego księcia z bajki i płynęła boso od ściany do ściany, od łóżka do szafy. W pewnej chwili potknęła się przy obrocie o odstawione drewniaki, straciła równowagę i wsparła się na szczotce. Wtedy właśnie napotkała wbite w siebie spojrzenie Witii. Uśmiechnął się głupkowato, bo sam nie wiedział, czy wypada jakoś wyrazić uznanie dla tego występu, czy też raczej wyśmiać dziewczynę, której wystarczy szczotka zamiast kawalera. Nie zdążył nic wykrztusić, kiedy speszona Jadźka wywaliła w jego stronę język i zatrzasnęła mu przed nosem okno. Od tej pory Witia marzył, żeby wejść w posiadanie patefonu. Nie przyznając się ojcu, myszkował w poniemieckich zagrodach w poszukiwaniu tego urządzenia. Znalazł nawet radio „Telefunken”, ale patefon mu się nie trafił. A przydałby się na chrzciny. Radio milczało, bo nie było elektryczności. Patefon był na korbkę. Kiedy nadszedł dzień, wyznaczony na chrzciny jego brata, snuł się niespokojnie po obejściu, co chwila zerkając w stronę domu Karguli. Znów dobiegała stamtąd muzyka, która wciąż mu przed oczy przywodziła obraz Jadźki: widział w wyobraźni jej napięte w tańcu łydki, roznamiętniony wyraz twarzy, półprzymknięte powieki, rozhuśtane w rytm walca angielskiego biodra. Wieczorek pojechał po księdza, Marynia z Leonią krajały w kuchni kiełbasę dla sproszonych gości, ale obie tylko wzdychały, bo jak tu urządzać chrzciny z księdzem, co po polsku nie gada? W dodatku nie było matki chrzestnej, bo Wieczorkowa tak spuchła od trzonowego zęba, że nie patrzyła na jedno oko. Kaźmierz ubrał się w zbyt obszerny na niego garnitur, który zostawił w szafie poprzedni właściciel gospodarstwa. Sam był zatroskany tą kłopotliwą sytuacją i żeby się jakoś pocieszyć, zanurzył w beczce z „kurzennym” blaszany kubek. Wlał jego zawartość do gardła i poczuł, że łyka płynny ogień. Zatrzęsło nim, zatelepało, ale równocześnie umysł mu jakby przejaśniał, wzrok się zaostrzył. Zauważył w półmroku na tle stodoły jakąś postać, która kołysała się w przód i w tył. „Ki czort?” – pomyślał i nagle skojarzył, że to kołysanie odpowiada rytmowi muzyki, płynącej od strony domu Kargula. Witia naśladując kroki Jadźki ćwiczył się ukradkiem w sztuce tańca. Nie miał szczotki, ale ręce trzymał tak, jakby obejmował nimi niewidoczną partnerkę. Kaźmierz podkradł się chyłkiem. Uniesiony muzyką Witia nie dostrzegł zagrożenia.

– Witia! – krzyknął ostro Kaźmierz podejrzewając syna o najgorsze.

– Podejdź no tu!

– Ano podszedł ja – niepewnie wydukał Witia, zbliżając się do ojca.

– Bliżej – gestem palca przywołał Witię do siebie.

– A teraz chuchnij. Witia chuchnął i Pawlak pokiwał głową ze zdumieniem nad swoją pomyłką: głowę by dał, że Witia pokosztował „kurzennego” i przez to w dziwne oszołomienie popadł. Wzruszył ramionami nad głupotą syna i chciał się skierować do domu, usłyszał bowiem wrzaskliwy płacz nie chrzczonego noworodka, kiedy Witia przytrzymał go za rękaw.

– Tatko, wzięli by my od Karguli tego samograja.

– Od Karguli?! – Kaźmierz wytrzeszczył oczy, jakby usłyszał bluźnierstwo.

– A po jaką zarazę?

– Pierwsze chrzciny tutaj i bez muzyki?

– Swojego syna będziesz sobie i przy organach solił, a dla mnie za całe święto musi ta beczka brymuchy starczyć. W tej właśnie chwili Wieczorek wprowadził na podwórze chudego, wysokiego księdza, który powitał gospodarza cienkim głosem: – Gelobt sei Jesus Christus.