Изменить стиль страницы

– Chłopy, umie kto schiessen?

– Pyta, czy umiemy strzelać – rzucił przez ramię Kargul, nie opuszczając rąk.

– A po co? – spytał rzeczowo Kaźmierz. Kargul zgromił go wzrokiem za tę zbytnią w tych okolicznościach ciekawość.

– Podnieś lepiej łapy do góry.

– Czego on chce? – Pawlak patrzył pytająco na mężczyznę.

– Lepiej najpierw podnieść, a potem pytać – upierał się Kargul przy swojej taktyce. W końcu jednak musiał opuścić ręce, bo mężczyzna sam zaczął wtykać im w garść przyniesione karabiny. Natarczywymi gestami zachęcał ich, żeby chwycili za broń: „Schiessen! Bum-bum-bum! Wszak my Polaki. Trza się bronić”.

– Ot, ciekawość zapytać: a pan to kto? – Kaźmierz patrzył nieufnie na dziwnego sprzymierzeńca, który mówił twardą polszczyzną, przetykaną niemieckimi słowami.

– Antoni Wieczorek – przedstawił się człowiek w narciarce i skwapliwie starał się im wyjaśnić, że jest rodzony na Opolszczyźnie, że był dozorcą w szkole, a jako autochton trzyma się razem z polskimi osadnikami. Przyglądali mu się nieufnie: dzieje ostatniej wojny nieraz już ich zdążyły przekonać, że ten, co się podaje za sojusznika, jest czasem gorszy niż jawny wróg. Do czego chce ich namówić? Przeciwko komu mają kierować przyniesioną przez niego broń? Antoni Wieczorek miał kłapciasty nos, który przypominał niedojrzały pomidor, niezgrabne ruchy i dużo szczerej woli wspólnej walki przeciwko otaczającemu ich przeciwnikowi, kimkolwiek by on był. Kargul potraktował dawnego „Schulmeistra” jako sprzymierzeńca; nieufny z natury Pawlak, zanim sięgnął po karabin, domagał się wyjaśnień, przed kim to Wieczorek chce się bronić? Dostawca broni poczuł się dotknięty: nie ufa mu? Kiedy zobaczył ogień na polach, to od razu pojął, że to Wehrwolf sieje zniszczenie i chce teraz wytrzebić pierwszych polskich osadników w tej wsi.

– Pójdę wyjrzeć, bo coś zacichło – zaofiarował się Witia, który chciał w oczach Jadźki odegrać rolę bohatera. Odepchnął Wieczorka ze schodów i wysadził głowę w niemieckim hełmie na zewnątrz. Jego ukazanie się rozpętało burzę: dał się słyszeć huk granatów. Zabębniły serie z broni maszynowej, z daleka dobiegł łoskot gąsienic. Witia zatrzasnął drzwi i zeskoczył na dół.

– Wojsko! Wojsko idzie! Wieczorek porwał karabin z rąk Kargula i zajął stanowisko przy okienku piwnicy.

– Jakie wojsko?

– Nasze, tato – wydyszał z siebie Witia.

– Ot, pomorek.

– Na kogoż oni tak lizą?

– Na nas, tato.

– Po kiego czorta?!

– Miny nasze usłyszeli i myślą, że to Wehrwolf pożar wzniecił. Zadrgała ziemia wokół domu, zatrzęsła się powała. Kargul skurczył ramiona, jakby oczekiwał, że zaraz cały dom zwali się na jego barki.

– Ot, drań sobaczy – spojrzenie Kargula nie pozostawia żadnej wątpliwości, że ten epitet przeznaczony jest dla Pawlaka.

– Toś ty trzecią wojnę zaczął, choć druga ledwie się skończyła.

– I na cóż ta denerwacja? – Kaźmierz machnął lekceważąco ręką, jakby nie było o czym mówić.

– Ruskie wprawione, raz-dwa skończą i będziemy znów oswobodzeni.

– Ile razy można człowieka oswabadzać? – zdenerwował się Kargul, otrzepując tynk z ramion i kapelusza.

– A cóż on taki znarowiony? – babcia Leonia spojrzała na Kargula z wyraźnym niesmakiem.

– Był czas przywyknąć przecie. Raz nas oswobodzili w 39 od pańskiej Polski, a w 44 od Hitlera…

– Ja chciał ziemię od min oswobodzić, inaczej tak samo byśmy skończyli jak twoja „Mućka”.

– Kaźmierz – jęknęła Marynia.

– Nie wytrzymam.

– Niech no ona czut-czut poczeka, aż się polityczna sytuacja wyklaruje – przekonywał Kaźmierz, coraz bardziej przerażony skutkami swojego pomysłu: rozpętał strzelaninę, narażając swego potomka na to, że urodzi się w piwnicy jak kociak. Marynia pojękiwała coraz głośniej. Nawet dzieci Kargulów przestały płakać, żeby nie robić konkurencji Pawlakowej. Kaźmierz przy każdym głośniejszym westchnieniu żony patrzył czujnie na jej spoconą twarz, jakby chciał wyczytać, ile mu jeszcze czasu zostało do poddania się. Mało, że już miał problemy z potomkiem, który dopiero miał przyjść na ten podły świat – to jego pierworodny syn też zagrażał jego spokojowi: zauważył, że Witia patrzył na Jadźkę jak zaczarowany; nie dostrzegał wokół stłoczonych ludzi ani trwającego tam na górze szturmu. Przysunął się bliżej i szturchnął syna łokciem.

– A ty czego ją tak oczami obsiadł jak baby biskupa?

– Aj, tatko, co my narobili – speszony Witia usiłował odwrócić uwagę ojca od przedmiotu swoich pożądań ku ogólnej sytuacji. Kaźmierz nie dał się jednak wyprowadzić w pole.

– Ty mnie nie kołuj – syknął mu do ucha ostrzegawczo.

– Jak nie przestaniesz tak ślepiów na nią wypuszczać jak ta czerepacha, w łepetę dam! Na co tobie takie patrzenie, a?

– A tak patrzę, żeby widzieć – wymigiwał się niezdarnie Witia.

– A po jaką zarazę ci to widzenie?

– Jak się zapomnieć nie chce, to trza się wpierw dobrze napatrzyć – tłumaczył się Witia, coraz bardziej brnąc w niebezpieczne rejony.

– Po kiego czorta tobie to pamiętanie, a?.

– A może my tu wszyscy poginiemy marnie? Witia wciąż patrzył w przeciwległy kąt piwnicy, gdzie Jadźka, przerażona hukiem wybuchów, zatykała sobie uszy.

– Ot, hardabas jeden – zdenerwował się Pawlak i szeptem przekazał synowi swoją nieodwołalną wolę.

– Tobie mają do końca życia moje słowa wystarczyć, że to Judaszowa córka i że nienawidzić masz to całe Kargulowe plemię! Kaźmierz obsunął się plecami po ścianie, bo bliski wybuch pocisku strącił im na głowę cały płat wapna. Witia nie zdejmował oczu z Jadźki, ale znalazł argumenty na usprawiedliwienie tego zapatrzenia.

– Ja tak patrzący nienawiść w sobie potęguję… Czując na sobie badawcze spojrzenie ojca, Witia nadał swoim oczom zimną bezwzględność, ale wzroku z Jadźki nie zdjął. Kaźmierz nie miał już czasu zajmować się dalszą indoktrynacją syna. Słysząc narastające jęki żony, podjął decyzję:

– Czas kończyć. Poddajem sia! Wbił maciejówkę na czoło i wcisnął nogawki w szerokie cholewy. Ukradkiem zrobił na piersi znak krzyża.

– Ale jak? – Kargul patrzył pytająco na Wieczorka. Ten wzruszył tylko ramionami. Kargul przeniósł spojrzenie na Pawlaka: od niego się to wszystko zaczęło – niech teraz on znajdzie wyjście.

– A mnie skąd wiedzieć?- Kaźmierz niespokojnie zakręcił się po piwnicy.

– Taż ja jeszcze tegom nigdy w życiu nie robił i wprawy żadnej nie mam. Wyrwał spod głowy Maryni poduszkę, zdjął poszewkę i przywiązał ją do drzewca zardzewiałych grabi. W tym czasie babcia Leonia zdecydowała się widać sama stawić czoło nacierającym wojskom, bo poprawiwszy węzeł chustki pod brodą, wspięła się na schodki piwnicy.

– Mama gdzie?! – krzyknął Kaźmierz, mocując się z poszewką, która wciąż obsuwała się z kija.

– Taż sam mówił, że wojsko idzie – rzeczowo wyjaśniła staruszka otwierając drzwi.

– To trza kury połapać, bo nas oswobodzą, a kury nieuchronnie w niewolę popadną. Wysunęła się ze schronu i sypiąc garściami ziarno po podwórzu, zaczęła przywoływać drób: „ Cip-cip-cip-cipeczki”. Nie zwróciła nawet uwagi na czołg, który łamiąc świeżo wzniesiony płot wtarabanił się na podwórze i zatrzymał o metr od studni. Przygarbiona Leonia wyłapywała spod jego gąsienic kury, a potem szeroko rozstawionymi rękoma zaganiała spłoszone ptactwo w stronę chlewu. Spieszyła się, bo oto podwórko zaludniło się raptem żołnierzami w rogatywkach i mężczyznami na wpół w cywilu, którzy na rękawach marynarek mieli biało-czerwone opaski z literami MO. Historyczne doświadczenie mówiło jej, że im więcej ludzi w mundurach przewali się przez chłopskie obejście, tym mniej kur zostanie, i za każde wyzwolenie trzeba zapłacić swoją cenę. Babcia walczyła o życie drobiu, Kaźmierz o życie mającego przyjść na świat potomka. Machając nad głową poszewką stanął naprzeciw czołgu. Klapa czołgu otworzyła się, wysunął się czołgista w czarnym hełmofonie, z pistoletem w ręku. Przekonany, że ma przed sobą Niemców, nie mógł ukryć zaskoczenia słysząc krzyk Pawlaka: – Lekarza macie? Wracz potrzebny!

– A na szto tiebie wracz? Do ranionego?!

– Do rodzącej.