Изменить стиль страницы

Rozdział 13

Kiedy biją dzwony, nie zawsze jest święto. A nazajutrz w głowie Pawlaka rozlegał się cały koncert spiżowych dzwonów. Nie pomógł kwas z ogórków, którym poiła go Marynia, nie zagłuszył ich kwik zdziczałych świń, które Witia wyganiał z sadku. Dopiero koło południa doszedł Pawlak do siebie na tyle, że wcisnął maciejówkę na dręczoną potwornym kacem głowę i ruszył w pole. Przez to świętowanie pojednania z rodem Karguli nie miał dotąd czasu rozejrzeć się po ziemi, którą sobie wybrał dzięki Kargulowej „Mućce”. Stojąc tak za stodołą i patrząc na bezkresny ocean przejrzałego zboża pomyślał, że gdyby tak ojciec jego, Kacper, co był gospodarzem na dwóch morgach, usłyszał, że może to wszystko objąć w posiadanie, to chyba by najpierw zapłakał z tej radości, a potem by umarł z żalu, że tyle zboża się pomarnowało. Kaźmierza też gnębiło niezmiernie, że przejrzałe ziarno wiatr wykrusza, przyginając wysuszone łodygi i siejąc nasieniem wybujałego ostu, co niczym śnieżna zawieja niósł się z wiatrem. Daleko za stodołą czerniały w tym złotym morzu czarne wraki spalonych czołgów. Ich lufy sterczały w pogodne niebo. Stojąc za swoją stodołą w butach z cholewami, w kamizelce zrobionej z kraciastego koca, Pawlak czuł się jak biblijny Mojżesz na brzegu Morza Czerwonego: cofnąć się nie mógł, a jak tu ruszyć przed siebie i postawić stopę na ziemi, w którą dotąd wsiąkał cudzy pot? Niby to wszystko jego, a on tak się czuł,jak kiedy szedł o zmroku na jabłka do sadu księdza Paralaty. Czy nie będzie się musiał kiedyś spowiadać, że zbierał ziarno, którego nie zasiał? Ale z drugiej strony gospodarzem był i wiedział, że ziemia jałowieje bez ludzi, jak zdrowa baba bez chłopa. Czy zresztą on, Pawlak, wywołał tę wojnę? Sam stał się ofiarą zwycięstwa i musiał się z tym pogodzić, że Polskę każde historyczne zwycięstwo kosztuje nie mniej niż klęska. Stał tak i rozważał w ten sposób rolę i szanse jednostki wobec historii. Nagle ze zdumieniem dostrzegł, że w łanie zboża za jego stodołą coś się rusza. Wspiął się na palce i dostrzegł grzbiet Kargulowej „Mućki” z obłamanym rogiem, która wraz z dwiema innymi krowami przeszła przez łan zboża na jego łąkę. Jeszcze on, Pawlak, stopy tam nie postawił, a już Kargulowe bydełko tam się pasie na jego krwawicy?! Nie namyślając się, porwał kawał drąga, wskoczył w sięgające mu po pachy zboże. Przebrnął jak przez wodę i jął łomotać „Mućkę” po grzbiecie. Krowa poderwała się do rozpaczliwego galopu. Kaźmierz rzucił jeszcze w ślad za nią obłamany kij, zmuszając „Mućkę” do przekroczenia miedzy i przejścia na stronę Kargula.

– A żeby ty kopyta połamała, gadzino jedna! Zadowolony ze swojej interwencji poprawił na głowie maciejówkę, a wtedy dostrzegł wbite w siebie chmurne spojrzenie Kargula. Odpowiedział mu hardym wzrokiem, bo przecież i sam Pan Bóg przyznałby mu prawo przegnania cudzego bydełka ze szkody. Owszem, może Pan Bóg by tak postąpił, ale na pewno nie Kargul. Kargul dopiero w południe z trudem podniósł się po wczorajszej degustacji Pawlakowej „żmijówki”. Gnębiła go uporczywa czkawka, że aż jemu samemu zaczęło się wydawać, że może wczoraj połknął jakąś żabę, która koniecznie chce teraz przez jego gardło wyskoczyć z powrotem na świat. W gębie miał sucho, jakby żuł trociny, a czerwone jak u królika oczy nie świadczyły bynajmniej, że to, co służy ludzkiemu pojednaniu, może służyć też zdrowiu człowieka. Wyszedł właśnie na poszukiwanie Kaźmierza, żeby wczorajszym deklaracjom współpracy nadać praktyczny wymiar: kiedy by mogli razem ruszyć w pole, żeby zebrać suche jak pieprz zboże i zacząć jesienną orkę. I wtedy właśnie ujrzał Pawlaka, szarżującego z drągiem w ręku. Łomot kija o chude boki „Mućki” zabrzmiał w uszach Kargula jak rytm bębna, wzywającego do boju.

– A on czego tak szasta sia, jakby co zgubiwszy? – przemagając chrypę zawołał w stronę Pawlaka. Stali teraz naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. I wtedy nagle, jakby od tego zderzenia ich oczu powstała jakaś iskra, za plecami Pawlaka rozległ się potężny wybuch. Kaźmierz przykucnął, szepcząc do siebie: „Ki czort”?! Odwrócił się przez ramię i w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą człapała „Mućka”, zobaczył chmurę czarnego dymu. Wybuch miny jakby ją uniósł w powietrzu, bo zniknęła w środku wypłowiałego do białości łanu zboża. Wyrzucona wybuchem fontanna ziemi zaszeleściła na suchych badylach. Ruszył biegiem Kargul w to miejsce, w którym chwiał się jeszcze w powietrzu słup dymu. Za nim drobił spiesznie Kaźmierz, jakby nie wierząc własnym oczom, że krowa mogła nagle unieść się do nieba. „Mućka” albo raczej to, co z niej po wybuchu miny zostało -leżała tuż za miedzą Kargula. Rozsierdzony Kargul odwrócił się ku Pawlakowi z taką miną, jakby go chciał rozerwać na pół.

– Już twój brat, Jaśko, raz mnie mordował, a teraz ty się do zabijania bierzesz?

– Biorę się i brać się będę, bo ty, Kargul, na świętość nie zważasz! Pawlak, który przy Kargulu wyglądał niczym Dawid przy biblijnym Goliacie, wypiął wojowniczo pierś. Kargul opanował czkawkę i huknął groźnie, wskazując gestem zwłoki swojej żywicielki.

– Jaka to świętość, ty koniosraju jeden?!

– Miedza to święta rzecz i naucz się tego, bo inaczej znów cię kosą nauczę!

– Ot, kałakunio jeden! A gdzie ty tu miedzę widzisz? – chrypiąc z wściekłości Kargul objął gestem cały horyzont.

– Stąd po niebo wszystko twoje. Chcesz, bierz. Tu nikt łyżką ziemi nie będzie mierzył, jak wy to w Krużewnikach robili. Kaźmierz, jak kogut sposobiący się do walki, obchodził teraz drobnym kroczkiem zwalistego przeciwnika. Kargul jak niedźwiedź na gorącej blasze obracał się wkoło, żeby nie dać się zajść od tyłu. – Ja tyle wziął, co mi pasuje, i tego ruszyć nie dam!

– Tobie starczy, że krowa pyskiem ruszy, a ty już ukrzywdzony. Zawsze byłeś chłop, co motyką orze.

– Jak powiedział?! – Kaźmierz aż zapiał niczym kogut, dotknięty do żywego tym określeniem. Już szykował się, by zaatakować Kargula, kiedy nagle rozległo się chóralne wołanie Jadźki i Witii: „Uwaga! Miny!” Chłopak i dziewczyna stali obok siebie przy cementowym gnojowniku za stodołą Kargula. Dając rozpaczliwe znaki rękoma, krzyczeli ostrzegawczo: „Miny! Minyyy!” Dopiero teraz do obu adwersarzy dotarło, że stoją pośrodku pola nafaszerowanego minami i każdy krok grozi im takim końcem, jaki spotkał „Mućkę”. Zastygli w bezruchu. Kargul rozglądał się, szukając drogi odwrotu. Najbezpieczniej byłoby wrócić własnym śladem, tylko że wysuszone zboże pokładło się w różne strony i każdy krok mógł być ostatnim.

– Teraz prowadź – Kaźmierz usunął się na bok, dając pierwszeństwo Kargulowi.

– Ty idź pierwszy – Kargul wypchnął do przodu Pawlaka.

– Twoje pole – Kaźmierz chytrze zmrużył oczka.

– Pokaż drogę, boś gospodarz.

– Gości przodem puszczam -rzucił w odpowiedzi Kargul i nagle szarpnęła nim czkawka. Zastygli w bezruchu jak posągi. Tuż obok nich leżały zwłoki „Mućki”. Jeszcze przed chwilą Pawlak byłby gotów uznać to za sprawiedliwą karę bożą, ale jaka to sprawiedliwość, która na jednaką próbę wystawia sprawcę i ofiarę? Wystarczyło spojrzeć w bok, na wyrwane trzewia krowy, by wyobrazić sobie, co by z nich zostało po nadepnięciu na minę. Żaden z nich nie kwapił się,by to jego właśnie spotkał ten los. Stali więc obok, rozglądając się rozpaczliwie za jakimś wyjściem. Kargul pierwszy znalazł racjonalny argument, że to Pawlak powinien podjąć ryzyko: – Zlazaj mi stąd – huknął między jednym a drugim czknięciem. -To moje pole!

– Pójdę, bo widzę, żeś z tego stracha czkawki dostał – odciął się Pawlak, krzywiąc się w pogardliwym uśmiechu. Nie wyszedł mu ten uśmiech, bo mięśnie miał sparaliżowane strachem. Uniósł nogę i ostrożnie postawił ją przed sobą. Rękoma rozgarniał pochylone ku ziemi kłosy jak wodę w stawie, usiłując wypatrzyć coś pod stopami. Za nim ruszył Kargul, unosząc długie nogi wysoko jak bocian i bacznie obserwując każdy krok Pawlaka. Co chwila trzęsła nim czkawka.

– Widać, jak on silnie przestrachany – szydził Pawlak, sam blady ze strachu.

– Nie ze strachu mnie telepie, tylko od tej twojej „żmijówki” – usprawiedliwiał się Kargul.

– Może być przyda się ona jeszcze na stype po tobie – syknął Pawlak, kołysząc się na jednej nodze i ostrożnie opuszczając drugą na widoczny wśród łodyg kamień.

– Po tym będzie stypa, kto pierwszy wyleci.

– Tchórz się zawsze za cudzymi plecami kryje. Dwa kroki Pawlaka – to jeden krok Kargula. Na wszelki wypadek Kargul wolałby nie iść zbyt blisko Kaźmierza, ale nie chce stracić z oczu śladu buciorów tamtego. Idą więc jak związani niewidoczną liną. Każdy ich krok śledzą od stodoły Kargula młodzi. Jadźka odruchowo chwyciła dłoń Witka i ściska mocno, równocześnie szepcząc litanię do Serca Jezusowego.

– Ty bambaryło, przez ciebie moje dzieci sierotami mogą zostać – Pawlak ani przez chwilę nie przestaje obciążać sumienia sąsiada. Kargul najwyraźniej uważał, że nawet życie Kaźmierza nie równoważy straty krowy.

– Mała strata, krótki żal. Co innego „Mućka”… Kiedy obaj byli już na skraju pola, Kaźmierz odetchnął głęboko.

– No i wyprowadził ja ciebie.

– Co za czasy. Durny przodem idzie.

– Jak powiedział?! – oczy Kaźmierza zmieniły się w dwa sztylety. Wyszarpnął z kieszonki cebulasty zegarek i wetknął go nerwowo do kieszeni spodni. Było to oczywistym znakiem, że szykuje się do ataku.

– Czekaj no ty, łapciuchu! Gdzieś już kują kosę, co od niej ten twój barani łeb spadnie!

– Głupszy spadnie – ty konusie jeden – Kargul szyderczym spojrzeniem zmierzył Pawlaka od rozklapanych butów po maciejówkę. – Jak powiedział?! Konusie?! Czekaj no ty… Ledwie Witia usłyszał to słowo, którym Kargul określił wymiary jego ojca – już wiedział, że musi dojść do starcia. Kaźmierz był tak przeczulony na punkcie swego małego wzrostu, że gdy raz handlarz koni powiedział na jarmarku, że „takiemu konusowi mały konik wystarczy” – to musiał przed rozwścieczonym Pawlakiem wpław uciekać przez rzeczkę. Kargul dobrze wiedział, jaki jest słaby punkt przeciwnika, ale zapewne nie spodziewał się takiego impetu: Pawlak pochylił głowę jak tryk, grzebnął podeszwami o trawę i ostro wystartował, trafiając powolnego Kargula prosto w żołądek. Ten zatoczył się, ale machając rękoma jak wiatrak skrzydłami starał się uchwycić oburącz gardło przeciwnika. Kaźmierz uskoczył za drąg, oddzielający ich leżące za sobą łąki, jednak zasięg rąk Kargula wystarczył, by przygwoździć go do słupa. Zmagać się zaczęli, gotowi raz wreszcie ostatecznie rozstrzygnąć tę wojnę, której przedostatnią ofiarą była „Mućka”. I kiedy wbite w kamizelę paluchy Pawlaka orały żebra Kargula, a równocześnie pięść Kargula grzmociła po karku Kaźmierza -rzucili się ku nim Witia i Jadźka. Każde ciągnęło swojego ojca. Tylko dzięki tej interwencji bezkrwawo skończyła się pierwsza potyczka nowej wojny. O ile, oczywiście, nie liczyć trupa „Mućki” z obłamanym rogiem, który został wśród zboża, przysypany wyrwaną wybuchem miny ziemią. Ocaleni ofiarą jej życia od śmierci Kargul i Pawlak jeszcze tego samego dnia przystąpili do odtworzenia tego, co przedwczoraj uznali za niepotrzebny już teraz rekwizyt przeszłości. Na podwórzu z jednego końca stawiał obalony płot Witia z ojcem – a z drugiego walił młotkiem Kargul, przybijając z wściekłym rozmachem podawane przez Jadźkę dwucalowe gwoździe.