Изменить стиль страницы

– Mówi – odkaszlnął Eberwin von Kranz – jako słowa dotrzymali. Przywiedli panicza Gilberta. Wiedzą, że miast pięciu, jak było umówione, sześciu mamy, tedy, by dobrą wolę pokazać, wraz z paniczem Gilbertem jeszcze jednego Ślązaka uwolnią. Ino pierwej chce naszych jeńców uwidzieć.

Gebhard wydął wargi, przyzwalająco kiwnął głową. Wiedziony przez Eberwina husycki man stępa podjechał do więźniów, spojrzał na nich spod kapalinu. A Reynevan pochylił głowę. Z obawy, że nie zapanuje nad twarzą.

Manem był Urban Horn.

Rolę mało znaczącego i jeszcze mniej rozgarniętego posłańca grał świetnie. Ze spuszczonymi oczami coś pobełkotał do Eberwina uniżonym półgłosem, ukłonił się Gebhardowi Ungerathowi.

– Zobaczyłeś, coś chciał zobaczyć – rzekł doń Eberwin. – Ruszaj tedy do swoich. Upewnij, że i my słowa dodzierżali i że zdrady nijakiej nie knujemy. Uczciwa wymiana.

– Nuże, marsz – skomenderował więźniom, patrząc, jak Urban Horn przejeżdża most i znika w lesie. – Pomóżcie temu choremu!

– Widziałeś? – szepnął Kochłowski. – To był…

– Widziałem.

– Co to wszystko…

– Nie wiem. Bądź cicho.

Z przeciwnej strony już zbliżał się oddziałek husycki, lekkozbrojni z czerwonymi kielichami na jakach. Do mostu dotarli jednocześnie. Po chwili husyci pozwolili wejść na most dwóm mężczyznom. Widząc to, najemnicy Ungeratha ponaglili na most swoich więźniów. Obie grupy jęły kroczyć ku sobie. Któryś ze zbliżających się od lewego brzegu musiał być Gilbertem Ungerathem, choć żaden nie był podobny, żaden nie był krępy ani nie przynominał gnoma. Jeden z nadchodzących był wysoki i rudawy, drugi miał twarz cherubina i pasujące złote kędziorki. Kogoś Reynevanowi przypominał. Ale Reynevan był zajęty, wraz z Kochłowskim podtrzymywali chorego. Który nie miał już gorączki i samodzielnie stawiał nogi.

– Miserere nobis … – przemówił nagle całkiem przytomnie. Reynevana przeszył dreszcz. I obawa. Słuszna, jak się okazało.

Z lasu na lewym brzegu Olzy wyłonił się silny konny podjazd, strzelcy, kopijnicy i ciężkozbrojni. Rozwijając się w półkole, nowo przybyli odcięli husytom drogę ucieczki, zmusili do cofnięcia się na most. Jan Kuropatwa zaklął, odwrócił się. Ale od prawego brzegu na most wjeżdżali już śląscy najemnicy. Byli odcięci. Osaczeni.

– Widzę, mać, Syriam ab oriente – wymruczał biblijny cytat Kochłowski. – Et Philisthim ab occidente

– Tosme… – jęknął Hlas. – Tosme su v prdeli

Gebhard Ungerath uściskał brata, którym okazał się ten rudawy. Potem spojrzał na więźniów i na husytów. Wzrokiem pełnym nienawiści. Z twarzą wykrzywioną jak prawdziwy gnom.

– Myśleliście, kacerze – przemówił zjadliwie – że wam na sucho ujdzie? Że skóry ocalicie? Że targów tu sobie będziemy dobijać? O, nie, nic z tego, żadnego tarżenia z wami, psie syny, żadnych układów. Dla was, wyrodki, jeno to, na co zasługujecie: stryk, topór, stos. I będziecie wisieć, będziecie na stosach skwierczeć, dacie głowy. Bo się odstawi was z powrotem tam, skąd się was wzięło.

Przybyli kopijnicy i ciężkozbrojni ciasno zablokowali przedmoście na lewym brzegu. Dowodzący nimi rycerz miał na tarczy skrzyżowane topory.

– Ciebie zaś, wyklęty odszczepieńcze – Gebhard Ungerath wycelował palec w Reynevana – wydamy biskupowi wrocławskiemu. Biskup, wiemy to, marzy o tym, by cię mieć w izbie tortur. I będzie zasługa dla Kościoła…

– My też wiemy – powiedział, unosząc głowę, Urban Horn – że dla zasług to wszystko. Całe to perfidnie uknute oszustwo, cały ten straganiarski szwindel. Nie przez ciebie zresztą, chociażeś straganiarz, wykoncypowany. To twój tatuniek parweniusz zamierzał tym sposobem sławę zyskać i szlachectwa się dochrapać. Szlachetny pan kupczyk von Ungerath, w herbie grosz złamany. Gówno będzie w herbie, Gebhard. Bo gówno z waszego konceptu.

– Za te słowa – bryznął śliną Gebhard Ungerath – skórę z ciebie pasami złupię, heretyku. Już po tobie! Nie widzisz, żeś w matni?

– To ty jesteś w matni. Rozejrzyj się.

Wśród kompletnej ciszy, jaka nagle zapadła, na obu brzegach Olzy pojawili się nowi zbrojni. W sile przynajmniej setki. Szybko otoczyli most. Z obu końców.

– To są… – Gebhard roztrzęsioną ręką wskazał wielką czerwoną chorągiew ze srebrnym Odrzywąsem. – To są rycerze pana z Kravarz! Katolicy! Nasi!

– Już nie wasi.

Zaskoczeni i osłupiali najemnicy Ungeratha dali się rozbroić bez najmniejszego oporu. Reynevan widział, jak Paszko Rymbaba wodzi wkoło szeroko otwartymi oczami, pojąć nie mogąc, dlaczego odbierają mu oręż husyci ozdobieni Kielichami sprzymierzeni nagle ze zbrojnymi rycerza z toporami w herbie. Widział, jak Eberwin von Kranz, blady jak płótno, nie rozumie, dlaczego rozbrajają go i biorą do niewoli Morawianie spod znaku Odrzywąsa.

Po chwili wszyscy byli na lewym brzegu Olzy. Podczas gdy Horn bez słowa ściskał prawice Reynevana i Polaków, Morawianie spędzili w kupkę i wzięli pod straż ich niedawnych ciemiężycieli, teraz samych będących jeńcami. Stali, z pospuszczanymi głowami, wciąż oniemieli i w szoku: najemnicy Kranza, Gilbert Ungerath, rycerzyk o twarzy cherubina. I Gebhard, z wykrzywioną gnomią gębą, wybałuszający gnomie oczy na głównego sprawcę zajścia, przyodzianego w pyszną zbroję wielmożę ze śniadą twarzą i bujnym czarnym wąsem. Wielmożę, którego Reynevan już kiedyś widział.

Zaiste, pomyślał, ten świat jest bardzo mały.

Na czele swych hejtmanow i rycerzy, pod chorągwią z Odrzywąsem, rodowym znakiem Beneszowiców, zajeżdżał oto przed nich Jan z Kravarz, pan na Nowym Jiczynie, Fulneku, Bilovcu, Sztramberku i Rożnowie, magnat, potężny feudał, władca dominium obejmującego ogromną powierzchnię północno-zachodniej części margrabstwa Moraw.

– Ten z toporami w herbie, obok pana z Kravarz, to Sylwester z Kralic, hejtman fulnecki – wyjaśnił półgłosem Horn. – A ten drugi, z brodą, to Jan Helm.

Jan z Kravarz wstrzymał konia.

– Paniczom Ungerathom – przemówił spokojnym, nawet nieco beznamiętnym głosem – należy się kilka słów wyjaśnienia. Od czasu, gdy panicz Gebhard i tu obecny pan Sylwester z Kralic ułożyli swój sprytny, acz niezbyt uczciwy plan, sytuacja uległa zmianie. Zmianie, rzekłbym, zasadniczej. Duch mnie, moi panowie, natchnął, spłynęła na mnie łaska oświecenia, łuski spadły z mych oczu. Ujrzałem prawdę. Zrozumiałem, przy kim słuszność. Pojąłem, kto za szczerą wiarę Chrystusową staje, a kto za antychrysta. Z dniem wczorajszym, moi panowie, z sobotą przed niedzielą Oculi, wypowiedziałem posłuszeństwo Luksemburczykowi i Albrechtowi, przyjąłem sakrament sub utraque specie i zaprzysiągłem cztery artykuły praskie. Z dniem wczorajszym dobrzy Czesi spod znaku Kielicha nie są już moimi wrogami, lecz braćmi w wierze i sprzymierzeńcami. Oczywistym jest, że nie mogę dopuścić, by braci i sprzymierzeńców spotykały zdrada i przeniewierstwo. Wasz układ z panem z Kralic obwieszczam więc niebyłym i nieważnym.

– To… To… – wybełkotał Gebhard Ungerath. – Nie godzi się… To nieuczciwie… To zdrada… To…

– O zdradzie radzę nie mówić, mości Ungerath – przerwał spokojnie pan na Jiczynie. – Bo jakoś paskudnie słowo to w waszych uściech dźwięczy. A nieuczciwość gdzie niby widzicie? Toć wszechno tu uczciwe i za Bożym porządkiem. Miała być wymiana? Jest wymiana. Wedle umowy: Czesi wam oddali waszych, wy Czechom oddaliście ichnich. Mówiąc po kupiecku, byście lepiej zrozumieli: bilans wyszedł na zero. Ale teraz ja wam otwieram rachunek. Całkiem nowy. Teraz ze mną, panie Ungerath, będzie się waścin rodzic o okup układał. Za was i za brata. A nim się ułożym, obaj w jiczyńskiej wieży posiedzicie. A z wami i ci insi panowie. Wszyscy, ilu was tu jest.

Jan Helm roześmiał się, Sylwester z Kralic zawtórował mu, waląc się pancerną dłonią w udo. Jan z Kravarz uśmiechnął się tylko.

– Kpem będę, panowie Ślązacy, jeśli za was wszytkich na pytel dwóch tysięcy grzywien nie wyduszę. Praw był Prokop, prawyś był i ty, Horn, że mi się przejście na Kielich sprofituje! Że mi Bóg wynagrodzi! Wierę, już wynagradza!

– Wielmożny panie Janie – odezwał się nagle Reynevan. – Prośbę do was mam. Za dwoma z tych rycerzy proszę. Byście ich wolno puścili.

Magnat patrzył na niego długo.

– Horn – wyrzekł wreszcie, nie odrywając wzroku. – To jest ten wasz szpieg?

– On.

– Śmiały. Faktycznie wart dla was tyle, by mu ta śmiałość płazem uszła?

– Wart.

– Muszę – parsknął Jan z Kravarz – wierzyć na słowo?

– Jeśli wolicie – Reynevan nie spuścił oczu – możecie ocenić po faktach.

– Jakich to? – drwiąco wydął wargi pan na Jiczynie. – Z ciekawości płonę.

– Rok Pański 1425, trzynasty września, Śląsk, cysterska grangia w Dębowcu. Narada w stodole. Naprzeciw was, panie Janie, siedział Gotfryd Rodenberg, Krzyżak, wójt z Lipy. Po waszej lewicy pan Puta z Czastolovic, starosta kłodzki. Po prawicy rycerz z jelenim rogiem na lentnerze, podobnym do herbu Bibersteinów, tyle że tynktury inne.

– Pan Tas z Prusinovic – kiwnął głową Jan z Kravarz. – Dobrze zapamiętałeś. Dlaczego więc ja ciebie nie pamiętam?

– Nie byłem tam z wami. Byłem nad wami. Na poddaszu. Skąd wszystko widziałem i słyszałem. Każde wypowiedziane tam słowo.

Magnat milczał, kręcąc czarny wąs.

– Prawyś – powiedział wreszcie. – Isto, można cię oceniać po faktach. Oceniłem i znalazłem niezłym. Obrotny z ciebie szelma, musi z twych szelmostw Tabor pożytek mieć. Ale mój pożytek, panie szpiegu, też nie szpilka. Za Ślązaków, co o nich prosisz, byłaby korzyść. Jeśli ich puszczę, korzyści nie być. A brak korzyści to strata. Kto mi ją wynagrodzi?

– Bóg – wtrącił niedbale Urban Horn. – A w chwilowym zastępstwie Prokop, słusznie zwany Wielkim, director operationum Thaboritarum. Nie będziecie stratni, panie Janie. Gwarantuję wam.

– Twoja gwarancja rzecz cenna – uśmiechnął się Jan z Kravarz. – I w cenie rosnąca. A nadto ten Reynevan udał mi się. Ze strychu nas wtedy podejrzał i podsłuchał, niech mnie diabli, z takiej bliskości, że biskupowi Konradowi mógł z góry na tonsurę napluć! A legatowi Orsiniemu za kołnierz naszczać! Chwat, choć szpieg. Tam do kata, stać mnie na łaskawość! Tych dwóch zwalniam, panie Helm. Resztę pod eskortę! I sposobić się do drogi, wnet do Jiczyna ruszamy!