Изменить стиль страницы

Rozdział trzeci

w którym potwierdza się porzekadło i wychodzi na to, że świat jest jednak mały – Reynevan co i rusz natyka się bowiem na znajomych.

Wóz, którym go wieziono, podskakiwał i kołysał się na wybojach, trzeszcząc przy tym tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Reynevan, który z początku przygniatającą go i ledwo pozwalającą oddychać stertę gałganów i kłujących rogoży odbierał jako torturę i sprawców sążniście przeklinał, szybko zmienił pogląd. Unieruchomiony pod stertą, nie obijał się o burty pędzącego szaleńczo wehikułu, czuł zaś i słyszał dudnienie innych przedmiotów, zapewne beczułek i drabin, które bezładnie latały po całym wnętrzu, przetaczając się nad nim raz po raz. Jazda była jednak taka, że nawet w kokonie szmat szczękały i dzwoniły na wybojach zęby.

Ile trwała ta dzika gonitwa, trudno było ocenić. W każdym razie długo.

* * *

Wyciągnięto go spod szmat, bezceremonialnie zrzucono z wozu na ziemię. Czy raczej w błoto, bo odzież momentalnie zaczęła przemakać. Natychmiast niemal i równie bezceremonialnie poderwano go, szarpnięciem zdarto z głowy worek. Pchnięty uderzył plecami o koło.

Byli w jarze, na uskokach zboczy bielał jeszcze śnieg. W powietrzu pachniało już jednak wiosną.

– Zdrowy jest? – spytał ktoś. – Cały?

– Przecie widać, że cały. Na własnych nogach przecie stoi. Dawajcie grosz, jak się umówilim.

Ludzie, którzy go otaczali, różnili się, pierwszy rzut oka pozwalał podzielić ich na dwie grupy, dwie kategorie nawet. Jedni z miejsca dawali zakwalifikować się jako miejscy złoczyńcy i obrzynacze kieszeni, hultaje z band i gangów, jakich wiele terroryzowało wrocławskie peryferia. To oni właśnie, nie było żadnych wątpliwości, pojmali go w stajni i wywieźli z miasta na wozie. Po to, by teraz przekazać go tym drugim. Też bandytom, ale innej jakby klasy. Najemnikom.

Na dalsze analizy czasu nie stało. Chwycono go, wsadzono na konia, przytroczono przeguby do łęku siodła, dodatkowo skrępowano ramiona dwukrotnie przeciągniętym pod pachami powrozem. Końce powroza ujęło dwóch konnych, jeden po prawej, drugi po lewej. Inni otoczyli ich ciasno. Konie parskały i tupały. Ktoś szturchnął go w plecy czymś twardym.

– Ruszamy – usłyszał. – Tylko bez głupstw. Bo mordę obijemy.

Głos wydał mu się znajomy.

* * *

Omijali miasta i grody, nie dość szerokim jednak łukiem, by uniemożliwić Reynevanowi zorientowanie się w terenie. Który znał na tyle dobrze, by rozpoznać dzwonnicę fary Świętego Floriana w biskupim Wiązowie. Wieziono go więc gościńcem nyskim, od Wrocławia jak strzelił na południe. Nie wyglądało jednak, by Nysa była celem jazdy, względem zaś dalszej trasy możliwości było aż nadto: z Nysy wychodziło w różnych kierunkach pięć traktów, nie licząc tego, którym jechali.

– Dokąd mnie wieziecie?

– Zamknij pysk.

Za Nysą zatrzymali się, by zanocować. A Reynevan rozpoznał znajomego.

* * *

– Paszko? Paszko Rymbaba?

Najemnik, który przyniósł mu chleb i wodę, zamarł. Pochylił się. Odgarnął jasne włosy z czoła i oczu. I otworzył usta.

– Jak mi honor luby – westchnął. – Reinmar? Tyżeś to? Ha! A to i zdała mi się gęba znajomą… Aleś zmienił się, zmienił… Uznać trudno…

– W czyim jestem ręku? Dokąd mnie wieziecie?

– Zakazali gadać. – Paszko Rymbaba wyprostował się, głos mu stwardniał. – Tedy nie pytaj. Jak jest, tak jest.

– Baczę – Reynevan ugryzł chleb – jak jest. Dawniej byłeś rycerzem, ninie widzisz mi się knechtem. Któremu rozkazują i zakazują. I nawet wiem, czemu taka odmiana. I tak dziw, że zostałeś na Śląsku. Mówiono, żeście wszyscy uciekli, Weyrach, Wittram, Tresckow, cała twoja dawna comitiva. Żeście drapaka dali za siódmą górę. Bo się wam paliła śląska ziemia pod nogami.

– Ano – Paszko podrapał się w ciemię, niespokojnie rzucił okiem w stronę ogniska, przy którym inni najemnicy poświęcali jednak całą uwagę wyłącznie gąsiorkowi. – Ano, paliła się tak jakby. Rozbieżała się kompania… Jam też już się sposobił precz odjechać… Ale masz, trafiła się okazja służby u pana Ungeratha. Pan Ungerath bogacz, nikomu ze swoich krzywdy zrobić nie da, nie ma strachu. To i zostałem. A co to mnie na Śląsku źle, albo jak?

– Czego ten bogacz chce ode mnie? Czym mu się naraziłem?

– Zakazali gadać.

– Tylko jedna rzecz – zniżył głos Reynevan. – Jedno słowo. Jedno imię. Muszę wiedzieć, kto mnie we Wrocławiu wydał. Nie o mnie tu zresztą idzie. Pamiętasz tamtą pannę, Paszko? Porwaną na Bodak jako Bibersteinówna? Tą, z którą wtedy uciekłem? Miłuję ją, kocham sercem całym. A od informacji, o którą proszę, zależy jej los. Jej życie. Kto mnie zdradził, Paszko?

– Zakazali gadać. A nawet jakby nie, ja dyć tego nie wiem i tak.

– Ale wie ten, który wami dowodzi. Mam rację?

– Ani chybi – nadął się Rymbaba. – Pan Eberwin von Kranz nie od parady głowa. Musi, że wie.

– Podpytaj go, Paszko. Wywiedz się…

– Nie. Zakazali.

– Paszko. Nie pospieszyłem ci z pomocą, wtedy, pod Lutomią? Już cię gemajni brali na sztychy, pamiętasz? Jak zwierza by skłuli, gdyby nie ja i Samson. Masz dług. Rycerz jesteś czy nie? Nie przystoi rycerzowi o takich długach zapominać.

Paszko Rymbaba myślał długo. I tak intensywnie, że aż się spocił. Wreszcie pojaśniał, otarł brew.

– Zratowałeś mnie wtedy – przyznał, prostując się. – Aleś potem na Bodaku zdradliwie soję w bok dał. A owa twoja umiłowana dziewka w jajca mnie kopła i ze schodów zruciła. Mnie po onym zruceniu głowa długi czas bolała. Tedy my kwita. Nicem ci nie winien.

– Paszko…

– Posiliłeś się? To dawaj ręce. Na powrót związać cię muszę.

– Mógłbyś trochę luźniej?

– Nie. Zakazali.

* * *

W dalszą drogę wyruszyli o świtaniu, we mgle, w której Reynevan stracił orientację. Wydawało mu się, że jadą w kierunku na Prudnik, traktem głubczyckim, ale pewności nie miał.

* * *

Na skraju gołej brzeziny czekało na nich trzech jeźdźców. I solidny zamknięty furgon, zaprzężony w czwórkę kosmatych koni. Przeznaczenie furgonu było bardziej niż wyraźne, toteż Reynevan wcale się nie zdziwił, gdy go doń wepchnięto, a drzwiczki zaryglowano. Zmianę powitał nawet z pewnym zadowoleniem. Nadal był więźniem, ale przynajmniej rozwiązano mu ręce.

Łomotnęły kopyta, furgon szarpnął, ruszył z turkotem i skrzypem osi. Wewnątrz światła było tyle, ile wpuszczały małe zakratowane okienka, to znaczy niewiele. Dość jednak, by zdołał ujrzeć leżącego na deskach człowieka, nakrytego derką lub opończą.

– Pochwalone – zagadnął – imię Boże, bracie. Km jesteś?

Leżący nie odpowiedział. Nieprzytomnego jęku, jaki wydał, nie można było uznać za odpowiedź. Reynevan pociągnął nosem, powęszył. Zbliżył się, namacał czoło. Gorące jak piec. Czując, jak jemu samemu robi się dla odmiany zimno ze strachu, ściągnął derkę, sięgnął pod mokrą od potu odzież, nacisnął brzuch, obmacał szyję, pachy i pachwiny. W nikłym świetle wypatrywał śladów krwi, ropy, wysypki. Chory pozwalał na wszystko, leżąc bez ruchu i pojękując.

– Ty masz szczęście i ja mam szczęście – mruknął wreszcie, siadając. – To nie dżuma. I nie ospa. Chyba.

– Adsumus…

– Co? – Reynevan aż podskoczył. – Co powiedziałeś?

– Adsumus… – wybełkotał chory. – Adsumus peccati quidem immanitate detenti… Sed in nomine tuo specialiter congregati…

To tylko modlitwa, upewnił sam siebie Reynevan. Wyłącznie przypadkowa zbieżność…

Pochylił się. Od chorego bił żar gorączki i ostry odór potu. Reynevan położył mu dłonie na skroniach, zaczął wolno wymawiać leczące zaklęcia i inwokacje.

– Veni ad nos… – zajęczał pacjent. – Et esto vobiscum et dignare illabi cordibus nostris… Adsumus… Adsumus…

Reynevan mruczał zaklęcia. Chory odetchnął ze świstem.

– Ex lux perpetua – powiedział zupełnie wyraźnie – luceat eis.

* * *

Furgon turkotał i skrzypiał. Chory gorączkował i bredził.

* * *

Zbudził go chrobot rygla i skrzyp otwieranych drzwiczek, oprzytomnilo zimne świeże powietrze, wraz ze światłem wdzierające się do wnętrza. Zmrużył oczy.

Do furgonu pakowano następnych pasażerów. Trzech. Pierwszy, barczysty wąsacz w rycerskim wamsie, comął się odruchowo na widok leżącego chorego.

– Bez obaw – uspokoił Reynevan. – To nic zakaźnego. Gorączka, nic więcej.

– Włazić do środka! – ponaglił jeden z najemników. – Żywo, żywo! Mam wam pomóc?

Drzwiczki furgonu zatrzasnęły się, znów pogrążając wnętrze w mroku. Światła wystarczyło jednak, by Reynevan nabrał pewności, że zna przynajmniej dwóch z trójki nowych więźniów, bark w bark usadowionych naprzeciw. Że już widział ich twarze.

– Skoro już pobratała nas smutna dola – wyprzedził go ostrożnym i pełnym wahania głosem wąsacz – to niechaj się znamy. Jestem Jan Kuropatwa z Łańcuchowa, miles polonus

– Herbu Szreniawa – zdecydował się dokończyć po polsku Reynevan – jeśli dobrze pamiętam. Spotkaliśmy się w Pradze…

– A niech mnie! – Podejrzliwie zachmurzona i zacięta twarz Polaka rozjaśniła się. – Reynevan, eskulap praski! Pamiętam! Od razu znajomym mi się waść zdałeś… A tośmy wszyscy wpadli, zaraza by to wzięła…

– Adsumus … – zajęczał głośno chory, rolując głową. – Adsum

– Jeśli już o zarazie mowa – odezwał się z niepokojem w głosie drugi z Polaków, wskazując leżącego. – To czy ten tutaj aby…