Изменить стиль страницы

– Nie znacie, mój panie, proporcji, plącząc katolickich duchownych z heretykami.

– Wielu mniema – ciągnął niewzruszenie Czech – że fanatyzm to fanatyzm, rzymski od taborskiego nie lepszy. Przeto…

– Jestem – uciął ostro biskup Konrad – na Śląsku namiestnikiem króla Zygmunta. Jestem Piastem królewskiej krwi. Wszyscy książęta śląscy, moi krewniacy, cała śląska szlachta, wszyscy uznali moje przewodnictwo, wybierając mnie landeshauptmanem. Dźwigam ten trudny obowiązek od dnia świętego Marka Anno Domini 1422. Dość długo, by o tym wiedziano. Nawet tam u was, w Czechach.

– Ależ wiemy, wiemy. Tym niemniej…

– Nie ma tym niemniej – uciął znowu biskup. – Na Śląsku rządzę ja. Chcecie rokować, to ze mną. Wóz albo przewóz.

Czech milczał długo.

– Lubicie, oj, lubicie wy to, wielebni – rzekł wreszcie. – Uwielbiacie rządzić, wtrącać się do polityki, wścibiać wszędy nosy i wtykać paluchy. Zaprawdę, będzie dla was straszliwym ciosem, gdy ktoś was wreszcie władzy pozbawi, odbierze wam ją, wydrze z zachłannych łap. Jak wy to przeżyjecie? Co? Wyobrażacie to sobie? Żadnej polityki! Dzionek cały, od jutrzni do komplety nic, tylko modlitwa, pokuta, nauczanie, miłosierna dobroczynność. Jak wam to pachnie? Księże biskupie?

– To wam coś takiego pachnie – oznajmił wyniośle Piast. – Tylko ręce macie za krótkie. Rzekł kiedyś jakiś mądry kardynał: ujadanie kundelków nie zatrzyma karawany. Tym światem włada i będzie władał Rzym. Powiedziałbym, że to Bóg tak chce, ale nie będę używał imienia nadaremno. Powiem więc, że to słuszne, by władza była przy głowach najwartościowszych. A kto jest, mój panie, wartościowszy niźli my? Co? Może wy, rycerze?

– Znajdzie się – nie rezygnował Czech – jaki mocny król lub cesarz. I wówczas skończy się…

– Skończy się Canossą – uciął po raz kolejny biskup. – Pod tymi samymi murami, pod którymi stał Henryk IV niemiecki. Ów mocny król, który domagał się, by duchowieństwo, papieża Grzegorza VII nie wyłączając, przestało wtrącać się do polityki i od jutrzni do komplety zajmowało wyłącznie modlitwą. I co? Muszę wam przypominać? Zadufek stał dwa dni boso w śniegu, a na zamku papa Grzegorz używał rozkoszy stołu i chwalonych wdzięków margrabiny Matyldy. I tym zakończmy tę czczą gadkę. Nauką, by na Kościół nie podnosić głosu. My zawsze będziemy rządzić, po kres świata.

– Nawet poza kres – wtrącił zjadliwie Pomurnik. – W Nowej Jerozolimie, złotym mieście za murami z jaspisu, też wszak przy kimś musi być władza.

– Otóż to – parsknął biskup. – A dla psów, co wyją i ujadają jak zwykle: Canossą! Pokuta, wstyd, śnieg i zmarznięte pięty. A dla nas ciepła komnata, grzane toskańskie wino i ochocza margrabina w puchowej pościeli.

– Tam u nas – głucho rzekł Czech – Sierotki i taboryci już ostrzą klingi, już opatrują cepy, już smarują osie wozów. Wnet tu przyjadą. I odbiorą wam wszystko. Stracicie pałace, wino, margrabiny, władzę, a na koniec i wasze wartościowe pono głowy. Tak się stanie. Powiedziałbym, że to snadź Bóg tak chce, ale nie będę używał imienia nadaremno. Powiem więc: zróbmy coś z tym. Przeciwdziałajmy.

– Zaręczam wam, Ojciec Święty Marcin…

– A dajcież mi – wybuchnął Czech – pokój z Ojcem Świętym, królem Zygmuntem i wszystkimi książętami Rzeszy, z całym tym rozwrzeszczanym europejskim jarmarkiem! Z kolejnymi legatami, kolejno defraudującymi kolejne zebrane na krucjatę pieniądze! Na mękę Pańską! Każecie nam czekać, aż tam dojdzie do jakiej zgody? A nam codziennie śmierć zagląda w oczy!

– Nam – odezwał się Pomurnik – bezczynności zarzucić nie możecie, panie. My, jak sami przyznaliście, działamy. Modlimy się żarliwie, modły nasze bywają wysłuchane, grzeszników spotyka kara. Ale grzeszników jest wielu, nowych wciąż przybywa. Prosimy was o dalszą pomoc.

– Znaczy, o dalsze nazwiska?

Ani biskup, ani Pomurnik nie odpowiedzieli. Czech w oczywisty sposób odpowiedzi nie oczekiwał.

– Zrobimy – rzekł – co w naszej mocy. Prześlemy spisy husyckich popleczników i handlujących z husytami kupców. Podamy nazwiska… byście mieli w czyjej intencji się modlić.

– A demon – i tym razem nikt Czechowi nie odpowiedział. – Demon, jak zwykle, uderzy celnie i niechybnie. Oj, przydałaby się, przydała jakaś taka akcja i u nas…

– Z tym – rzekł twardo Konrad – jest trudniej. Komu lepiej wiedzieć, jak wam, że u was sam diabeł nie rozezna się we wszystkich frakcjach? Że nie zgadniesz, kto z kim trzyma i przeciw komu i czy we wtorek trzyma z tymi samymi, co w poniedziałek? Papież Marcin i król Zygmunt chcą się dogadać z husytami. Z rozsądnymi. Z takimi jak wy, chociażby. Myślicie, że mało było ochotników do zamachu na Żiżkę? Nie daliśmy naszej zgody. Usunięcie pewnych jednostek groziło chaosem, kompletną anarchią. Ani król, ani papież nie życzą sobie tego w Czechach.

– Gadajcie tak – Czech parsknął lekceważąco – z tym legatem, z Orsinim, mnie te frazesy darujcie. I ruszcież trochę, biskupie, waszą jakoby wartościową mózgownicą. Pomyślcie o wspólnym interesie.

– Ktoś ma zginąć, wasz wróg, polityczny bądź osobisty. A co jest wspólne?

– Mówiłem wam – Czech i tym razem nie przejął się drwiną – że taboryci i Sierotki patrzą na Śląsk łakomym okiem. Jedni chcą was nawracać, inni zwyczajnie łupić i grabić. Ruszą lada dzień, wpadną tu z mieczem i ogniem. Pragnący chrześcijańskiego pojednania papież Marcin będzie się za was w dalekim Watykanie modlił, chcący ugody Luksemburczyk będzie się w dalekiej Budzie zżymał i pienił. Albrecht Rakuski i biskup Ołomuńca odetchną z ulgą, że nie na nich padło. A was tu będą tymczasem ścinać, palić w beczkach, na pale wbijać…

– Dobra, dobra – machnął ręką biskup. – Darujcie sobie, mam to we Wrocławiu na obrazach, w każdym kościele. Chcecie mnie, jeśli dobrze rozumiem, przekonać, że gwałtowny zgon kilku wybranych taborytów uchroni Śląsk od najazdu? Od apokalipsy?

– Może nie uchroni. Ale przynajmniej opóźni.

– Bez zobowiązań i przyrzeczeń: o kogo by szło? Kogóż trzeba by wykończyć? To jest, wybaczcie lapsus linguae: kogo uwzględnić w modlitwach?

– Bohusław ze Szwamberka. Jan Hviezda z Vicemilic, hetman hradecki. Stamtąd też Jan Czapek z San i Ambroż, były proboszcz od Świętego Ducha. Prokop zwany Gołym. Biedrzych ze Strażnicy…

– Wolniej – polecił karcąco Pomurnik. – Zapisuję. Zechciejcie jednak, panie, skoncentrować się na okolicach Hradca Kralove. Poprosimy o listę aktywnych i radykalnych husytów z rejonu Nachodu, Trutnova i Vizmburka.

– Ha! – wykrzyknął Czech. – Planujecie coś?

– Ciszej, panie.

– Chciałem zanieść do Pragi radosną nowinę…

– A ja mówię, byście ciszej byli.

Czech umilkł w momencie dla Reynevana zgubnym. Pragnąc za wszelką cenę zobaczyć jego twarz, Reynevan wspiął się na palce i zawiercił na ławie. Spróchniała noga złamała się z trzaskiem, Reynevan zwalił się na deski, dodatkowo obalając oparte o ścianę chaty kije, tyczki, widły i grabie. Z łoskotem, który słychać chyba było nawet we Wrocławiu.

Zerwał się natychmiast i rzucił do ucieczki. Słyszał okrzyki straży, niestety, nie tylko za sobą. Przed sobą również, właśnie z kierunku, w którym chciał uciekać. Skręcił pomiędzy budynki. Nie widział, jak z chaty wypadł Pomurnik.

– Szpieg! Szpieeeeg! Za nim! Żywcem brać! Żyyyywceeeem!

Drogę zastąpił mu pachołek, Reynevan obalił go, drugiego, który chwycił go za ramię, trzasnął pięścią prosto w nos. Ścigany klątwami i wrzaskiem przesadził płot, przedarł się przez słoneczniki, pokrzywy i łopiany, zbawczy las był tuż, tuż, niestety, pogoń miał na karku, również z boku, zza stogu, zachodzili gnający za nim knechci. Jeden już, już miał go ucapić, gdy jak spod ziemi wyrósł Szarlej i palnął go w bok głowy wielkim glinianym garnkiem. Na pozostałych zaszarżował Samson Miodek, uzbrojony w wyłamaną z płotu żerdź. Dzierżąc dwusążniowy drąg poziomo przed sobą, olbrzym zwalił z nóg trzech za jednym zamachem, dwóch następnych poczęstował tak, że runęli jak kłody, tonąc w łopianach jak w odmętach morza. Samson potrząsnął żerdzią i zaryczał jak lew w pozie, rzekłbyś, swego sławnego biblijnego imiennika grożącego Filistynom. Knechci zatrzymali się na moment, ale tylko na moment – od strony grangii biegły posiłki. Samson cisnął w żołdaków swym drągiem i zrejterował śladem Szarleja i Reynevana.

Wskoczyli na siodła, uderzeniami pięt i wrzaskiem podrywając konie do galopu. Pognali przez bukowinę w kurzawie liści, pogalopowali przez zagajnik, kryjąc twarze przed siekącymi gałęziami. Rozchlapali kałuże na dukcie, wpadli w wysoki las.

– Nie ustawać! – krzyknął, odwracając się, Szarlej. – Nie ustawać! Gonią nas!

Fakt, gonili. Las za nimi rozbrzmiał tętentem i wrzaskami. Reyenevan obejrzał się i zobaczył sylwetki jeźdźców. Przywarł do grzywy, by chlaszczące gałęzie nie zmiotły go z kulbaki. Szczęściem wypadli z gęstwiny w rzadszy las, puścili konie w cwał. Cisek Szarleja rwał jak huragan, zwiększał dystans. Reynevan zmusił wierzchowca do szybszego biegu. Bardzo ryzykownie, ale zostać w tyle, samemu, wcale mu się nie uśmiechało.

Obejrzał się znowu. Serce zamarło mu i zjechało w dół, do dna brzucha, gdy zobaczył ścigających – sylwetki konnych z rozwianymi u ramion, wyglądającymi jak skrzydła upiorów płaszczami. Usłyszał krzyk.

– Adsumus! Adsumuuuus!

Gnali ile sił w kopytach. Koń Henryka Hackeborna zachrapał nagle, serce Reynevana zjechało jeszcze niżej. Przytulił twarz do grzywy. Poczuł, jak koń skoczył, z własnej inicjatywy przesadzając wykrot lub rów.

– Adsumuus! – dolatywało z tyłu. – Adsuuumuuuus!

–  W jar! – krzyknął od czoła Samson. – W jar, Szarleju! Szarlej, choć w pełnym pędzie, dostrzegł wądroże – jar, holweg, dróżkę w kotlince. Momentalnie skierował tam konia, cisek zarżał, ślizgając się na pokrywającym zbocze dywanie liści. Samson i Reynevan pospieszyli za nim. Skryli się w wąwozie, ale nie zwolnili, nie wstrzymali koni. Pędzili na złamanie karku po tłumiącym łomot kopyt mchu. Koń Henryka Hackeborna zachrapał znowu, donośniej, kilka razy pod rząd. Koń Samsona chrapał również, pierś miał jak namydloną, płaty piany sypały się z niego. Cisek Szarleja nie zdradzał żadnych objawów zmęczenia.