Изменить стиль страницы

– O czym ty bajdurzysz, nadziejo mężatek?

– Nie bajdurzę. Wykładano o tym w Pradze! Wspomina o tym Zohar, pisze o tym w De universo Raban Maur. Istnienia paralelnego świata duchowego dowodzi też Duns Scotus. Według Dunsa Scotusa, materia prima może istnieć bez fizycznego kształtu. Ciało ludzkie nieuduchowione to wyłącznie forma corporeitatis, kształt niedoskonały, który…

– Przestań, Reinmarze – przerwał niecierpliwym gestem Szarlej. – Pohamuj ferwor. Tracisz słuchaczy. Przynajmniej jednego. Odchodzę bowiem, by przed snem wypróżnić się pośród gąszcza. Będzie to, nawiasem, czynność stokroć bardziej płodna niż ta, na którą tracimy tu czas.

– Poszedł się wypróżnić – skomentował po chwili wielkolud. – Duns Scotus w grobie się przewraca, podobnie jak Raban Maur i Mojżesz z Leonu wraz z resztą kabalistów. Jeśli takie autorytety go nie przekonują, jakie szansę mam ja?

– Marne – przyznał Reynevan. – Bo po prawdzie moich wątpliwości też nie udało ci się rozwiać. I mało robisz w tym kierunku. Kim jesteś? Skąd tu przybyłeś?

– Tego, kim jestem – odpowiedział spokojnie waligóra – nie pojmiesz. Ani tego, skąd przybyłem. Tego zaś, jak się znalazłem akurat tutaj, sam do końca nie pojmuję. Jak mówi poeta: Nie wiem, jak w one zaszedłem dzierżawy.

Io non so ben ridir com'i' v'intrai, tant'era pień di sonno a guel punto che la verace via abbandonai.

– Jak na przybysza z zaświatów – pokonał zdumienie Reynevan – nieźle znasz języki ludzi. I poezję Dantego.

– Jestem… – rzekł Samson po chwili milczenia. – Jestem wędrowcem, Reinmarze. A Wędrowcy wiedzą wiele. To się nazywa: mądrość przebytych dróg, odwiedzonych miejsc. Więcej powiedzieć ci nie mogę. Powiem ci natomiast, kto ponosi winę za śmierć twego brata.

– Co? Ty coś wiesz? Mów!

– Nie teraz, muszę rzecz jeszcze przemyśleć. Słuchałem twej opowieści. I mam pewne podejrzenia.

– Mówże, na Boga!

– Tajemnica śmierci twego brata tkwi w owym nadpalonym dokumencie, tym, który wyciągnąłeś z ognia. Postaraj się przypomnieć sobie, co tam było, fragmenty zdań, słowa, litery, cokolwiek. Odcyfruj dokument, a ja wskażę ci winnego. Potraktuj to jako przysługę.

– A dlaczego to wyświadczasz mi przysługi? I czego oczekujesz w zamian?

– Byś się odwdzięczył. Wpływając na Szarleja.

– W jakim względzie?

– Aby odwrócić to, co się stało, abym mógł powrócić do mojej własnej postaci i mojego własnego świata, trzeba powtórzyć, w miarę dokładnie, cały egzorcyzm. Całą procedurę…

Przerwało im dobiegające z zarośli dzikie wycie wilka. I makabryczny wrzask demeryta.

Obaj natychmiast rzucili się biegiem, mimo swej tuszy Samson nie dał się wiele wyprzedzić. Wpadli w mroczny gąszcz, kierując się krzykiem i trzaskiem łamanych gałęzi. A potem zobaczyli.

Szarlej zmagał się z potworem.

Ogromny, człekopodobny, ale porośnięty czarną sierścią dziwostwór musiał zaatakować niespodziewanie, od tyłu, od razu chwytając Szarleja w straszliwy nelson kosmatych i szponiastych łap. Mając kark przygięty tak, że podbródek wbijał się w pierś, demeryt nie krzyczał już, charczał tylko, usiłując odsunąć głowę z zasięgu zębatej i ociekającej śliną paszczęki. Walczył, ale bezkutecznie – monstrum trzymało go chwytem modliszki, skutecznie unieruchamiając jedno ramię i mocno ograniczając drugie. Mimo tego Szarlej zwijał się jak łasica i na oślep tłukł łokciem w wilczy pysk, próbował też wierzgać i zadawać kopniaki, ale próby te udaremniały opuszczone poniżej kolan spodnie.

Reynevan stał jak słup, sparaliżowany grozą i niezdecydowaniem. Natomiast Samson ruszył do boju bez wahania.

Olbrzym, jak się ponownie okazało, umiał poruszać się z szybkością pytona i gracją tygrysa. W trzech skokach był przy walczących, precyzyjnie, acz potężnie zdzielił potwora kułakiem prosto w wilczą mordę, zaskoczonego ucapił za kosmate uszy, oderwał od Szarleja, zakręcił, zakręconego kopnął, posyłając na pień sosny, w który stwór wyrżnął łbem z głuchym stukiem, tak że aż sypnęło się igliwie. Od podobnego uderzenia czaszka człowieka pękłaby jak jaje, ale wilkołek zerwał się natychmiast, zawył wilczo i rzucił na Samsona. Nie atakował, jak należało oczekiwać, otwartą paszczą i kłami, lecz zasypał olbrzyma gradem błyskawicznych, umykających oku ciosów i kopniaków. Samson parował i odbijał wszystkie, niewiarygodnie wręcz przy swej staturze szybki i zwrotny.

– Bije się… – wystękał Szarlej, którego Reynevan próbował podnieść. – Bije się… jak dominikanin.

Odbiwszy serię ciosów i wypatrzywszy stosowny moment, Samson przeszedł do kontrataku. Wilkołek zawył, trafiony prosto w nos, zakolebał się, kopnięty w kolano, uderzony w pierś poleciał na pień sosny. Stuknęło głucho, ale i tym razem czerep wytrzymał. Potwór zaryczał i skoczył, pochyliwszy łeb jak szarżujący byk, zamierzając obalić olbrzyma samym rozpędem. Próba nie powiodła się, Samson ani drgnął pod naporem, oplótł wilkołka ramionami, stali tak, iście Tezeusz i Minotaur, stękając, pchając się i orząc stopami ściółkę. Wreszcie przemógł Samson. Odrzucił potwora i zdzielił go pięścią – a jego pięść była jak taran. Stuknęło głucho – bo sosna nadal stała tam, gdzie wprzódy. Teraz Samson nie dał potworowi czasu na atak. Doskoczył, wymierzając kilka potężnych, precyzyjnych ciosów, po których wilkołek znalazł się na czworakach. A Samson znalazł się z tyłu za nim. Zad stwora, nieowłosiony i czerwony, stanowił wyborny cel, nie można było chybić, a buty nosił Samson ciężkie. Kopnięty wilkołek zakwiczał i poleciał, już po raz czwarty waląc łbem w pień nieszczęsnej sosny. Samson pozwolił mu się unieść tylko na tyle, by zad znowu utworzył cel. I kopnął raz jeszcze, wkładając w kopniak jeszcze więcej impetu. Wilkołek skoziołkował z pochyłości, z pluskiem wpadł do rzeczki, wydarł z niej jak jeleń, przechlupotał przez bagnisko, z trzaskiem przedarł się przez łozę i zemknął w bór. Zawył tylko raz, z oddali. Żałośnie raczej.

Szarlej wstał. Był blady. Trzęsły mu się ręce i dygotały łydki. Ale opanował się szybko. Klął tylko cicho, trąc i masując kark.

Zbliżył się Samson.

– Cały jesteś? – spytał. – Nienaruszony?

– Podstępem mnie skurwysyn wziął – usprawiedliwił się demeryt. – Od tylca zaszedł… Żeber mi ciut nadwyrężył… Ale i tak dałbym mu radę. Gdyby nie te spodnie… Poradziłbym sobie…

Zreflektował się pod znaczącymi spojrzeniami.

– Kiepsko ze mną było – przyznał. – Karku mało mi nie złamał… Dzięki za pomoc, kumotrze. Uratowałeś mnie. Mogłem, co tu gadać, jak nic stracić życie.

– Życie jak życie – przerwał Samson – ale tyłka całego byś nie uniósł. Tu tego lykantropa znają, cała okolica go zna. Jako człowiek też miał upodobania do perwersji, w wilczej postaci mu to zostało. Teraz czyha na takich, co ściągną spodnie i odsłonią słabiznę. Zwykł, paskudnik, od tyłu capnąć, unieruchomić… A potem… Sam rozumiesz.

Szarlej rozumiał niezawodnie, bo wzdrygnął się zauważalnie. A potem uśmiechnął i wyciągnął do olbrzyma prawicę.

Miesiąc w pełni świecił urocznie, płynąca dnem kotlinki rzeczka lśniła w jego blasku jak merkuriusz w tyglu alchemika. Ognisko strzelało płomieniami, sypało iskrami, potrzaskiwały polana i smolne gałęzie.

Szarlej nie uronił ni jednej drwiny, ni jednego słowa dezaprobaty – ograniczył się do kręcenia głową i paru westchnień, którymi kilka razy unaocznił swą rezerwę dla przedsięwzięcia. Ale udziału w przedsięwzięciu nie odmówił. Reynevan wziął udział z entuzjazmem. I optymizmem. Przedwczesnym.

Na prośbę dziwnego olbrzyma powtórzyli cały rytuał egzorcyzmu od benedyktynów, według Samsona nie było bowiem wykluczone, że tym sposobem dojdzie do ponownej przesiadki, to znaczy: on wróci do swego bytu, a klasztorny kretyn z powrotem do swego wielkiego ciała. Powtórzyli więc egzorcyzm, starając się nie pomijać niczego. Ani cytatów z Ewangelii, ani z modlitwy do Michała Archanioła, ani z Picatrixa, przełożonego przez uczonego króla Leonu i Kastylii. Ani z Izydora z Sewilli, ani z Cezarego z Heisterbachu. Ani z Rąbana Maura, ani z Michała Psellosa.

Nie zapomnieli o powtórzeniu zaklinań – tych na Acharona, Eheya i Homusa, i tych na Phalega, Oga, Pophiela i straszliwego Semaphora. Spróbowali wszystkiego, nie pomijając ani,„jobsa, hopsa”, ani „hax, pax, max”, ani „hau-hau-hau”. Reynevan z ogromnym wysiłkiem przypomniał sobie nawet i powtórzył arabskie – czy też pseudoarabskie – sentencje zaczerpnięte z Averroesa, Avicenny i Abu Bekra Mohameda ibn Zakariaha al-Raziego, znanego w świecie zachodnim jako Razes.

Wszystko na nic.

Nie dało się odczuć żadnego drgnięcia i poruszenia Mocy. Nic się nie stało i nic nie zaszło, jeśli nie liczyć dobiegających z lasu skrzeków ptaków i parskania koni, spłoszonych wrzaskami egzorcystów. W szczególności, dziwny przybysz w dalszym ciągu był Samsonem, waligórą od benedyktynów. Jeśli nawet przyjąć, że względem niewidzialnych światów, paralelnych bytów i kosmosów nie mylili się Duns Scotus, Raban Maur oraz Mojżesz z Leonu wraz z resztą kabalistów, do ponownej przesiadki doprowadzić się nie udało. O dziwo, najmniej rozczarowanym wydawał się najbardziej zainteresowany.

– Potwierdza się – mówił – teza, że w zaklęciach magicznych znaczenie słów i w ogóle dźwięków jest znikome. Decydująca jest predyspozycja duchowa, determinacja, wysiłek woli. Wydaje mi się…

Urwał, jak gdyby czekał na pytania albo komentarz. Nie doczekał się.

– Nie mam innego wyjścia – dokończył – jak się was trzymać. Będę musiał wam towarzyszyć. Licząc, ze kiedyś powtórzy się to, co któremuś z was – lub obu wam – udało się przypadkowo osiągnąć w klasztornej kaplicy.

Reynevan niespokojnie spojrzał na Szarleja, ale demeryt milczał. Milczał długo, poprawiając okład z liści babki, który Reynevan przyłożył mu na podrapany i pokąsany kark.

– Cóż – powiedział wreszcie – jestem twym dłużnikiem. Pomijając wątpliwości, których rozwiać, kumotrze, nie do końca ci się powiodło, jeśli chcesz nam towarzyszyć w wędrówce, nie oponuję Kim jesteś, pal diabli. Ale umiałeś udowodnić, ze w drodze bardziej się przydasz, niż zawadzisz.