Изменить стиль страницы

Rozdział dwunasty

w którym w wigilię świętego Idziego, wypadającą w piątek, Reynevan i Szarlej jedzą postny obiad w klasztorze benedyktynów. Po obiedzie zaś egzorcyzmują diabła. Z całkiem niespodziewanym efektem.

Klasztor usłyszeli, zanim go zobaczyli, bo skryty wśród lasu odezwał się nagle głębokim, acz melodyjnym biciem dzwonu. Nim dzwon przebrzmiał, otoczone murem budynki nagle zaczerwieniły się dachówkami wśród listowia olch i grabów, przeglądających się w zielonej od rzęsy i poryblinu wodzie stawów, gładkiej jak lustro, chwilami jeno poruszanej rozchodzącymi się kołami, oznakami żerowania wielkich ryb. W szuwarach rechotały żaby, kwakały kaczki, pokrekiwały i pluskotały wodne kurki.

Konie szły stępa po umocnionej grobli, w szpalerze drzew.

– Ot – wskazał Szarlej, stając w strzemionach. – Ot i mamy klasztorek. Ciekawość, jakiej też reguły. Mówi znany dwuwiersz:

Bernardus valles, montes Benedictus amabat, Oppida Franciscus, celebres Dominicus urbes.

Tutaj zaś ktoś ulubił bagna, stawy i groble. Choć pewnie nie do stawów i grobli to miłość, lecz do karpi. Jak myślisz, Reinmarze?

– Ja nie myślę.

– Ale karpia byś zjadł? Albo lina? Piątek dzisiaj, a mnisi dzwonili na nonę. Może podejmą obiadkiem?

– Wątpię.

– Dlaczego i w co?

Reynevan nie odpowiedział. Patrzył na półotwartą furtę klasztoru, z której wypadł srokaty konik z zakonnikiem w siodle. Zakonnik zaraz za furtą poderwał srokacza do ostrego galopu – i skończyło się to źle. Choć daleko mu było do dzianeta czy kopijniczego dextrariusa, srokaty konik okazał się ognisty i narowisty, a mnich – jak znać było po czarnym habicie, benedyktyn – jeździecką sprawnością nie grzeszył bynajmniej, w dodatku zaś dosiadał srokacza obuty w sandały, nijak nie chcące trzymać się strzemion. Ujechawszy może z ćwierć stajania srokaty konik wierzgnął, a zakonnik wyfrunął z siodła i pokulał się pod wierzby, błyskając gołymi łydkami. Srokacz bryknął, zarżał, zadowolony z siebie, po czym lekkim kłusikiem pobiegł po grobli w kierunku obu wędrowców. Gdy ich mijał, Szarlej złapał go za wodze.

– Popatrz tylko – powiedział – na tego centaura! Uzda z postronka, siodło z derki, szmaciany popręg. Nie wiem, zali reguła świętego Benedykta z Nursji dozwala jazdę konną czy jej zakazuje, doprawdy nie wiem. Ale takiej powinna zakazywać.

– Spieszył się gdzieś. Było to widać.

– To nie jest żadne usprawiedliwienie. Zakonnika, jak przedtem klasztor, usłyszeli wcześniej niż zobaczyli. Siedział bowiem wśród łopianów i złożywszy głowę na kolanach, płakał żałośnie, szlochał tak, że serce się krajało.

– No, no – przemówił z wysokości siodła Szarlej. – Nie ma co łez ronić, frater. Strata żadna. Koniczek nie uciekł, mamy go, o, tu. A jeździć wierzchem jeszcze zdąży się frater nauczyć. Czasu na to bowiem, jak widzę, ma frater bardzo, baaardzo dużo.

W samej rzeczy, Szarlej miał rację. Mnich był mniszkiem. Gołowąsem. Wyrostkiem, któremu trzęsły się od szlochu ręce, wargi i cała reszta twarzy.

– Brat… Deodat… – załkał. – Brat… Deodat… Przeze mnie… Umrze

– Hę?

– Przeze mnie… Umrze… Zawiodłem… Zawiodłem…

– Spieszyłeś po medyka? – domyślił się bystro Reynevan. – Do chorego?

– Brat… – zaszlochał chłopiec – Deodat… Przeze mnie…

– Mówże składniej, frater!

– W brata Deodata – krzyknął mniszek, unosząc zaczerwienione oczy – wstąpił zły duch! I opętał go! To i nakazał mi opat co tchu… Co tchu gonić do Świdnicy, do Braci Kaznodziejów… Po egzorcystę!

– Lepszego jeźdźca w klasztorze nie było?

– Nie było… Toć ja najmłodszy… O, ja nieszczęsny!

– Raczej szczęsny – rzekł z poważną miną Szarlej. – Zaprawdę, szczęsny raczej. Odnajdź, synu, wśród zieleni twe trepy i biegnij do klasztoru. Oznajmij opatowi dobrą nowinę. Że łaska Pańska widomie nad klasztorem waszym. Żeś na grobli napotkał był magistra Benignusa, bywałego egzorcystę, którego niechybnie anioł jaki skierował w te strony.

– Wy, dobry panie? Wy jesteście…

– Biegnij, rzekłem, co tchu do opata. Obwieść mu, że nadchodzę.

– Powiedz mi, że się przesłyszałem, Szarleju. Powiedz mi, że ty się przejęzyczyłeś. Że wcale nie powiedziałeś tego, co przed chwilą powiedziałeś.

– Znaczy, czego? Że wyegzorcyzmuję brata Deodata? Ależ wyegzorcyzmuję, jak najbardziej. Z twoją pomocą, chłopcze.

– O, co to, to nie. Na mnie nie licz. Ja i bez tego mam dość kłopotów. Nowe mi niepotrzebne.

– Mnie też nie. Potrzebne są mi natomiast obiad i pieniądze. Obiad najlepiej zaraz.

– To najgłupszy pomysł z wszystkich możliwych głupich pomysłów – ocenił Reynevan, rozglądając się po zalanym słońcem klasztornym wirydarzu. – Czy ty świadom jesteś, co wyczyniasz? Czy wiesz, co grozi za podszywanie się pod duchownego? Pod egzorcystę? Pod jakiegoś zatraconego magistra Benignusa?

– Jakie podszywanie? Jestem duchownym. I egzorcystą. Jest to sprawa wiary, a ja wierzę. W to, że mi się uda.

– Ty kpisz chyba ze mnie.

– Bynajmniej. Zacznij duchowo przygotowywać się do zadania.

– Nie wezmę udziału w czymś podobnym.

– A to czemu? Jesteś jakoby lekarzem. Godzi się pomóc cierpiącemu.

– Jemu – Reynevan wskazał w stronę infirmerii, z której niedawno wyszli, a w której spoczywał brat Deodat. – Jemu nie można pomóc. To jest letarg. Zakonnik jest w letargu. W śpiączce. Słyszałeś, jak mnisi mówili, że próbowali go zbudzić, kłując w pięty gorącym nożem? Zatem to coś podobnego do grand mai, do wielkiej choroby. Niemocą tknięty jest tu mózg, spiritus animalis. Czytałem o tym w Canon medicinae Avicenny, także u Razesa i Averroesa… I wiem, że tego leczyć się nie da. Można tylko czekać…

– Czekać, i owszem, można – przerwał Szarlej. – Ale czemu z założonymi rękami? Zwłaszcza jeśli można działać? I zarobić na tym? Nikomu nie szkodząc?

– Nie szkodząc? A etyka?

– Z pustym brzuchem – wzruszył ramionami Szarlej – nie zwykłem rozprawiać o filozofii. Dziś wieczorem natomiast, gdy będę syty i podchmielony, wyłożę ci principia mojej etyki. I zadziwię ich prostotą.

– To się może źle skończyć.

– Reynevan – Szarlej odwrócił się gwałtownie. – Myślże, do diabła, pozytywnie.

– Właśnie to robię. Myślę, że to się źle skończy.

– A myśl, co tylko chcesz. Ale teraz zamknij się łaskawie, bo nadchodzą.

Istotnie zbliżał się opat w asyście kilku mnichów. Opat był niski, okrągławy i pucołowaty, dobrodusznemu i poczciwemu wyglądowi przeczył jednak zacięty grymas ust oraz żywe i bystre oczy. Którymi szybko skakał od Szarleja do Reynevana. I z powrotem.

– I cóż powiecie? – spytał, chowając ręce pod szkaplerz. – Co z bratem Deodatem?

– Niemocą – oznajmił Szarlej, dumnie wydawszy wargi – tknięty jest spiritus animalis. Jest to coś w typie grand mai, wielkiej choroby, opisanej przez Avicennę, krótko mówiąc: Tohu Wa Bohu. Musicie wiedzieć, reverende pater, że najlepiej rzecz nie wygląda. Ale podejmuję się.

– Podejmujecie się czego?

– Wypędzić z opętanego złego ducha.

– Takiście pewni – opat przekrzywił głowę – że to opętanie?

– Pewnym – głos Szarleja był dość zimny – że to nie biegunka. Biegunka inaczej się objawia.

– Wszakże – w głosie opata wciąż pobrzmiewała nutka podejrzliwości – nie jesteście duchownymi.

– Jesteśmy – Szarlejowi nie drgnęła powieka. – Tłumaczyłem to już bratu infirmierzowi. A że nosimy się ze świecka, to dla kamuflażu. By omamić diabła. By móc przez zaskoczenie z mańki go zażywać.

Opat popatrzył nań bystro. Oj, niedobrze, niedobrze, pomyślał Reynevan, on głupi nie jest. To się naprawdę może źle skończyć.

– Jakżeż więc – opat nie spuszczał z Szarleja sondującego wzroku – myślicie postąpić? Wedle Avicenny? Czy może wedle zaleceń świętego Izydora z Sewilli, zawartych w słynnym dziele o tytule… Oj, przepomniałem… Ale wy, uczony egzorcysta, niezawodnie znacie…

– Etymologiae – Szarlejowi i tym razem nie drgnęła powieka. – Owszem, korzystam z zawartych tam nauk, wszak to wiedza elementarna. Podobnie jak tegoż autora De natura rerum. Jak Dialogus magnus visionum atque miraculorum Cezarego z Heisterbachu. I jak De universo Rąbana Maura, arcybiskupa mogunckiego.

Wzrok opata złagodniał nieco, ale widać było, że nie ze wszystkim opuściła go podejrzliwość.

– Uczeniście, trudno zaprzeczyć – rzekł z przekąsem. – Dowieść tego umieliście. I co teraz? Wprzód o jadło poprosicie? I napitek? I o zapłatę z góry?

– O zapłacie i mowy być nie może – wyprostował się Szarlej tak pysznie, że Reynevana ogarnął prawdziwy podziw. – Mowy być nie może o groszach, bom ja nie kupiec i nie lichwiarz. Zadowolę się jałmużną, datkiem jakim skromnym, a i to nie z góry bynajmniej, lecz po skończonym dziele. Względem zaś jadła i napitku, to przypominam wam, wielebny ojcze, słowa Ewangelii: złe duchy wyrzuca się tylko modlitwą i postem.

Twarz opata rozjaśniła się, a z oczu znikła wroga twardość.

– Zaprawdę – rzekł. – Widzę, że z prawymi i świątobliwymi mam do czynienia chrześcijanami. I zaprawdę powiadam: Ewangelia Ewangelią, ale cóż to, uczciwszy uszy, za dzieło z pustym brzuchem. Zapraszam na prandium. Skromne postne prandium, bo dziś przecie fena sexta, piątek. Pluski bobrze w sosie…

– Prowadźcie, cny ojcze opacie – głośno przełknął ślinę Szarlej. – Prowadźcie.

Reynevan otarł usta i stłumił beknięcie. Bobrzy plusk, czyli ogon, uduszony w gęstym chrzanowym sosie okazał się, podany z kaszą, prawdziwym przysmakiem. Reynevan do tej pory słyszał jedynie o tym specjale, wiedział, że w niektórych klasztorach jadano go w czas postu, albowiem z niewiadomych i ginących w pomroce dziejów przyczyn uważany był za coś podobnego rybie. Był to jednak rzadki dość delikates, nie każde opactwo miało w okolicy bobrowe gony i nie każde dysponowało przywilejem odłowu. Wielką przyjemność ze zjedzenia smakołyku psuła jednak pełna niepokoju myśl o czekającym ich zadaniu. Ale, dumał, skrupulatnie wycierając miskę chlebem, tego, co zjadłem, nikt mi już nie odbierze.