Изменить стиль страницы

Gdy zapadł zmrok, Reynevan pospieszył na cmentarz. Ułożył na świeżej mogile czarodziejskie instrumentarium, skompletowane – o dziwo – bez specjalnych kłopotów. Najstarsza część wąwolnickiej nekropolii przylegała do wypłukanego przez rzeczkę jaru, grunt obsunął się tam nieco, przez co dostęp do starożytnych grobów nie nastręczył trudności. W magicznym arsenale Reynevana znalazły się więc nawet gwóźdź z trumny i trupi palec.

Nie pomógł jednak ani trupi palec, ani zerwane pod cmentarnym płotem tojad, szałwia i złocień, ani zaklęcia, szeptane nad ideogramem, wyrytym na grobie krzywym trumiennym gwoździem. Duch Peterlina, wbrew zapewnieniom ksiąg magicznych, nie uniósł się nad mogiłą w postaci eteralnej. Nie przemówił. Nie dał znaku.

Gdybym miał tu moje księgi, pomyślał Reynevan, rozżalony i zniechęcony licznymi próbami. Gdybym miał Lemegeton lub Necronomicon… Kryształ wenecki… Trochę mandragory… Gdybym miał dostęp do alembiku i mógł wydestylować eliksir… Gdybym…

Niestety. Grymuary, kryształ, mandragora i alembik były daleko, w Oleśnicy. W klasztorze augustianów. Albo, co prawdopodobniejsze, w posiadaniu Inkwizycji.

Zza horyzontu szybko zbliżała się burza. Towarzyszące rozbłyskom nieba pomruki grzmotów były coraz głośniejsze. Wiatr ustał zupełnie, powietrze zrobiło się martwe i ciężkie jak całun. Musiało być blisko północy.

I wtedy się zaczęło.

Kolejna błyskawica oświetliła kościół. Reynevan z przerażeniem zobaczył, że cała dzwonnica roi się od pająkopodobnych stworów, pełzających w górę i w dół. Na jego oczach kilka cmentarnych krzyży poruszyło się i pochyliło, jedna z dalszych mogił wybrzuszyła się mocno. Z ciemności nad jarem dobiegł chrupot kruszonych trumiennych desek, potem rozbrzmiało głośne mlaskanie. A potem wycie.

Gdy sypał wokół siebie sól, ręce latały mu jak w ataku febry, a wargi ledwo dały się zmusić do wybełkotania formuły zaklęcia.

Największy ruch panował nad jarem, w najstarszej, zarośniętej olszyną części cmentarza. Tego, co się tam wyprawiało, Reynevan na szczęście nie widział, nawet błyskawice nie wydobywały z mroku nic poza niewyraźnymi kształtami i sylwetkami. Mocnych wrażeń dostarczał jednak słuch – buszujące wśród starych mogił towarzystwo tupało, ryczało, wyło, gwizdało, klęło, do tego kłapało i zgrzytało zębami.

Wirfe saltze, wirfe saltze…

Jakaś kobieta śmiała się cienko i spazmatycznie. Jakiś baryton złośliwie parodiował liturgię mszy, czemu towarzyszył dziki rechot pozostałych. Ktoś walił w bęben.

Z mroku wyłonił się kościotrup. Trochę się pokręcił, potem siadł na grobie i tak siedział, objąwszy pochyloną czaszkę kościstymi dłońmi. Przy nim przysiadł po chwili kosmaty stwór o wielkich stopach. W stopy te stwór jął drapać się zapamiętale, stękając przy tym i pojękując. Zamyślony kościotrup nie zwracał na niego uwagi.

Obok przeszedł muchomor na pajęczych nogach, za nim po chwili przeczłapało coś, co wyglądało zupełnie jak pelikan, ale miast piór miało łuskę, a dziób pełen kończystych kiełków.

Na sąsiednią mogiłę wskoczyła wielka żaba.

I było tam jeszcze coś. Coś, co – Reynevan przysiągłby – stale go obserwowało, nie spuszczało z oka. Co było zupełnie skryte w mroku, niewidzialne nawet w blasku błyskawic. Ale uważne spojrzenie pozwalało dostrzec ślepia świecące jak próchno. I długie zęby.

– Wirfe saltze – sypnął przed siebie kończącą się już solą. – Wirfe saltze…

Nagle przyciągnęła jego wzrok jasna, wolno poruszająca się plama. Śledził ją, czekając na kolejną błyskawicę. Gdy błysnęło, zobaczył ku swemu zdumieniu dziewczynę w białym gieźle, zrywającą i kładącą do kosza wielkie i rozłożyste cmentarne pokrzywy. Dziewczyna też go zobaczyła. Po chwili wahania podeszła, postawiła kosz. Nie zwróciła najmniejszej uwagi ani na frasobliwego kościotrupa, ani na kosmatego stwora, dłubiącego między paluchami wielkich stóp.

– Dla przyjemności? – spytała. – Czy z obowiązku?

– Eee… Z obowiązku… – pokonał strach, pojął, o co pytała. – Brat… Brata mi zabili. Tutaj leży…

– Aha – odgarnęła włosy z czoła. – A ja tu, widzisz, pokrzywy zbieram.

– Żeby uszyć koszule – westchnął po chwili, odgadując. – Dla braci zaklętych w łabędzie?

Milczała długo.

– Dziwny jesteś – powiedziała wreszcie. – Pokrzywy są na płótno, a jakże. Na koszule. Ale nie dla braci. Ja nie mam braci. A gdybym miała, nigdy nie pozwoliłabym, by włożyli te koszule.

Zaśmiała się gardłowo, widząc jego minę.

– Po co ty z nim w ogóle gadasz, Eliza? – odezwało się to zębate coś, niewidzialne w mroku. – Nie szkoda to zachodu? Nad ranem spadnie deszcz, rozmyje tę jego sól. Wtedy odgryzie mu się głowę.

– To nie jest w porządku – powiedział, nie podnosząc czaszki, frasobliwy kościotrup. – To nie jest w porządku.

– Pewnie, że nie – przytaknęła nazwana Elizą dziewczyna. – Przecież to Toledo. Jeden z nas. A mało nas już zostało.

– Chciał gadać z umarlakiem – oświadczył, wyłaniając się jak spod ziemi, karzeł ze sterczącymi spod górnej wargi zębami. Był pękaty jak dynia, goły brzuch świecił mu spod przykrótkiej wystrzępionej kamizeli.

– Z umarlakiem chciał gadać – powtórzył. – Z bratem, co tu leży pochowany. Chciał odpowiedzi na pytania. Ale ich nie dostał.

– Tedy godzi się pomóc – powiedziała Eliza.

– Pewnie – powiedział kościotrup.

– Jasne, brekek – powiedziała żaba.

Łysnęła błyskawica, przetoczył się grom. Zerwał się wiatr, zaszumiał w badylach, zakołował i zakurzył suchymi liśćmi. Eliza bez wahania przestąpiła rozsypaną sól, silnie pchnęła Reynevana w pierś. Upadł na mogiłę, walnął potylicą o krzyż. W oczach rozbłysło mu, potem pociemniało, potem rozbłysło znowu, ale tym razem była to błyskawica. Ziemia pod plecami zadygotała. I zawirowała.

Dokoła zapląsały cienie, tańczące sylwetki, dwa kręgi, wirujące naprzemiennie wokół mogiły Peterlina.

– Barbelo, Hekate, Holda!

– Magna Mater!

–  Eia!

Grunt pod nim zakołysał się i pochylił tak stromo, że Reynevan gwałtownie rozpostarł ręce, by nie zsunąć się i nie spaść. Nogi nadaremnie szukały oparcia. Nie spadał jednak. W uszy wdzierały się dźwięki, śpiew. W oczy cisnęły widziadła.

Veni, veni, venias, ne me mori, ne me mori facias! Hyrca! Hyrca! Nazaza! Trillirivos! Trillirivos! Trillirivos!

Adsumus, mówi Percival, klęczący przed Graalem. Adsumus, powtarza Mojżesz, zgarbiony pod ciężarem znoszonych z góry Synaj kamiennych tablic. Adsumus, mówi Jezus, upadający pod krzyżem. Adsumus, powtarzają jednym głosem zgromadzeni za stołem rycerze. Adsumus! Adsumus! Jesteśmy tu, Panie, zebrani w Twoim imieniu.

Echo przebiega przez zamek jak dudniący grom, jak odgłos dalekiej bitwy, jak gruchot taranu o grodową bramę. I niknie powoli wśród ciemnych korytarzy.

Nadejdzie Viator, Wędrowiec, mówi młoda dziewczyna o lisiej twarzy i podkrążonych oczach, ustrojona w wianek z werbeny i koniczyny. Ktoś odchodzi, ktoś przychodzi. Apage! Flumen immundissimum, draco maleficus… Nie pytaj o imię, ono jest tajemnicze. Z tego, który pożera, wyszło to, co się spożywa, a z mocnego wyszła słodycz. A kto jest winien? Ten, który prawdę powie.

Zostaną zgromadzeni, uwięzieni w lochu; będą zamknięci w więzieniu, a po wielu latach będą ukarani. Strzeż się Pomurnika, strzeż się nietoperzy, strzeż się demona, co niszczy w południe, strzeż i tego, który idzie w mroku. Miłość, mówi Hans Mein Igel, miłość ocali ci życie. Żałujesz, pyta pachnąca tatarakiem i miętą dziewczyna. Żałujesz? Dziewczyna jest naga, naga nagością niewinną, nuditas virtualis. Jest ledwie widoczna w mroku. Ale tak blisko, że czuje się jej ciepło.

Słońce, wąż i ryba. Wąż, ryba, słońce wpisane w trójkąt. Wali się Narrenturm, rozpada w gruzy turris fulgurata, wieża trafiona piorunem. Biedny błazen spada z niej, leci w dół, ku zagładzie. Ja jestem tym błaznem, przebiega przez głowę Reynevana, błaznem i szaleńcem, to ja spadam, lecę w otchłań, na dno.

Człowiek, cały w płomieniach, biegnący z krzykiem po płytkim śniegu. Kościół w ogniu.

Potrząsnął głową, by odpędzić widziadła. I wtedy, w rozbłysku kolejnej błyskawicy, zobaczył Peterlina.

Zjawa, nieruchoma jak posąg, zajaśniała nagle nienaturalnym światłem. Reynevan zobaczył, że światło to, niczym blask słoneczny przez dziurawe ściany szałasu, bije z licznych ran – w piersi, szyi i podbrzuszu.

– Boże, Peterlin… – wyjęczał. – Jak cię strasznie… Zapłacą mi za to, przysięgam! Pomszczę cię… Pomszczę, braciszku… Klnę się…

Widziadło wykonało gwałtowny gest. Ewidentnie przeczący, zabraniający. Tak, to był Peterlin, nikt inny oprócz ojca nie gestykulował tak, gdy czemuś zaprzeczał lub gdy czegoś zabraniał, gdy karcił małego Reynevana za psoty lub szaleńcze pomysły.

– Peterlin… Braciszku…

Taki sam gest, jeszcze ostrzejszy, gwałtowniejszy, dobitniejszy. Nie pozostawiający wątpliwości. Ręka, wskazująca południe.

– Uciekaj – odezwało się widziadło głosem Elizy od pokrzyw. – Uciekaj, mały. Daleko. Jak najdalej. Za lasy. Nim pochłonie cię loch Narrenturmu. Uciekaj, biegnąc przez góry, skacząc po pagórkach, saliens in montibus, transiliens colles.

Ziemia zawirowała wściekle. I wszystko się skończyło. Zapadło w ciemność.

O świcie zbudził go deszcz. Leżał na mogile brata na wznak, nieruchomy i otępiały, a krople rozpryskiwały mu się na twarzy.

– Pozwól, młodzieńcze – powiedział Otto Beess, kanonik od świętego Jana Chrzciciela, prepozyt wrocławskiej kapituły. – Pozwól, że pokrótce zrekapituluję, coś mi tu opowiedział, a co sprawiło, że uszom własnym przestałem dowierzać. Tak więc Konrad, biskup Wrocławia, mając okazję, by dobrać się do rzyci Sterczom, którzy go szczerze nienawidzą i których on nienawidzi, nie czyni nic. Mając niezbite niemal dowody, że Sterczowie zamieszani są w rodową wróżdę i morderstwo, biskup Konrad nie podejmuje w sprawie żadnych kroków. Czy tak?