Już z oddalenia usłyszał podniesione głosy ludzi na przystani, zaperzone, nie wiadomo, w kłótni czy w zapale targów i handlowych negocjacji. Z łatwością dało się jednak poznać język, w którym mówili. A mówili po polsku.
Zanim więc wyszedł z łoziny i ze skarpy zobaczył przystań, Reynevan wiedział, do kogo należały tak głosy, jak i przycumowane do pali małe szkuty, barkasy i czółna. Byli to Wasserpolen, Polacy Wodni, flisacy i rybacy odrzańscy, zorganizowane bardziej na kształt klanu niż cechu towarzystwo, maszoperia, którą oprócz wykonywanego zawodu scalał język i silne poczucie narodowej odrębności. Polacy Wodni mieli w rękach sporą część śląskiego rybołówstwa, znaczny udział w spławie drewna i jeszcze znaczniejszy w małym transporcie rzecznym, w którym całkiem udatnie konkurowali z Hanzą. Hanza nie docierała Odrą wyżej niż do Wrocławia, Polacy Wodni wozili towary aż do Raciborza. W dół Odry pływali aż do Frankfurtu, Lubusza i Kostrzynia, a nawet – w niepojęty sposób obchodząc rygorystyczne frankfurckie prawo składu – dalej w dół, za ujście Warty.
Od przystani niosło rybą, mułem i smołą.
Reynevan z trudem sprowadził kulejącego konia po śliskiej glinie skarpy, zbliżył się do przystani, wchodząc pomiędzy szopy, szałasy i suszące się sieci. Po pomoście łomotały i klaskały bose stopy, trwał załadunek i wyładunek. Z jednej szkuty wyładowywano, na drugą załadowywano. Część towaru, na którą składały się głównie garbowane skóry i beczułki z nieznaną zawartością, była z przystani przenoszona na wozy, operację nadzorował brodaty kupiec. Na jedną ze szkut wprowadzano byka. Buhaj ryczał i tupał, aż cały pomost się trząsł. Flisacy klęli po polsku. Dość szybko się uspokoiło. Wozy ze skórami i beczkami odjechały, buhaj rogiem usiłował nadwyrężyć ciasną zagrodę, w której go zamknięto. Wodni Polacy, zgodnie ze swym obyczajem, wdali się w kłótnię. Reynevan znał polski na tyle dobrze, by wyrozumieć, że jest to kłótnia o nic.
– Czy żegluje, jeśli wolno spytać, ktoś z was w dół rzeki? Do Wrocławia?
Wodni Polacy przerwali dysputę i przyjrzeli się Reynevanowi niespecjalnie życzliwym wzrokiem. Jeden splunął do wody.
– A jeśli nawet – burknął – to co? Wielmożny panie szlachcic?
– Koń mi okulał. A trzeba mi do Wrocławia. Polak żachnął się, charknął, splunął znowu.
– No – nie rezygnował Reynevan. – Jakże tedy będzie?
– Nie wożę Niemców.
– Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.
– Aha?
– Aha.
– To powiedz: soczewica, koło, miele, młyn.
– Soczewica, koło, miele, młyn. A ty powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.
– Stół z powy… myła… wały… Wsiadaj.
Reynevan nie dał sobie dwa razy powtarzać, ale żeglarz obcesowo schłodził jego zapał.
– Zaraz! Gdzie? Po pierwsze, to ja płynę ino do Oławy. Po drugie, to kosztuje pięć skojców. Za konia dodatkowe pięć.
– Jeśli nie masz – wtrącił się z lisim uśmiechem drugi Wasserpolak, widząc, jak Reynevan z nietęgą miną gmera w trzosie – to ja tego konia odkupię. Za pięć… No, niech będzie sześć skojców. Dwanaście groszy. Będziesz miał akurat na rejs. A za konia, nie majęcy go, płacić nie będziesz musiał. Czysty zysk.
– Ten koń – zauważył Reynevan – wart jest co najmniej pięć grzywien.
– Ten koń – zauważył bystro Polak – wart jest gówno. Bo nie dojedziesz na nim tam, dokąd ci pilno. Jakże tedy będzie? Sprzedasz?
– Jeśli dołożycie jeszcze trzy skojce za siodło i rząd.
– Jednego skojca.
– Dwa.
– Zgoda.
Koń i pieniądze zmieniły właścicieli. Reynevan na pożegnanie poklepał siwka po szyi, pogładził po zagrzywku, pociągnął nosem, żegnając się, było nie było, z przyjacielem i towarzyszem niedoli. Uchwycił się liny i wskoczył na pokład. Żeglarz zrzucił cumę z pala. Szkuta drgnęła, wolno wpłynęła w nurt. Buhaj ryczał, ryby cuchnęły. Na pomoście Polacy Wodni oglądali nogę siwka i kłócili się o nic.
Szkuta płynęła w dół rzeki. Ku Oławie. Szara woda Odry chlupotała i pieniła się u burt.
– Mości panie.
– Co? – Reynevan poderwał się, przetarł oczy. – Co jest, panie szyper?
– Oława przed nami.
Od ujścia Stobrawy do Oławy jest Odrą niecałe pięć mil. Odległość taką płynąca z prądem szkuta zdolna jest pokonać w czasie nie dłuższym niż dziesięć godzin. Pod warunkiem, że płynie się bez dłuższych postojów i nie ma poza żeglugą żadnych innych zajęć.
Wasserpolak, szyper szkuty, miał zajęć bez liku. Także i na brak postojów po drodze Reynevan nie mógł narzekać. Ogólnie rzecz jednak biorąc, nie miał żadnych powodów, by narzekać. Choć miast dziesięciu godzin spędził na szkucie półtora dnia i dwie noce, był w miarę bezpieczny, podróżował wygodnie, zażył wczasu, wyspał się porządnie, najadł do syta. Ba, pokonwersował nawet.
Polak Wodny – choć nie powiedział się Reynevanowi z imienia i powiadania się nie wymagał – był w sumie człekiem całkiem sympatycznym i miłym w obejściu. Choć małomówny, by nie rzec burkliwy, opryskliwym i niegrzecznym nie był bynajmniej. Choć prosty, nie był bynajmniej głupi. Szkuta lawirowała między kępami i mieliznami, zawijając do przystani już to na lewym, już to na prawym brzegu. Czteroosobowa załoga uwijała się jak w ukropie, szyper klął i poganiał. Ster pewnie dzierżyła żona Wasserpolaka, niewiasta znacznie od niego młodsza. Reynevan, by nie nadużyć uprzejmości, unikał, jeśli się dało, patrzenia na jej mocne uda widoczne spod zawiniętej spódnicy. Odwracał, jeśli zdołał, wzrok, gdy przy manewrach sterowym wiosłem opinała się koszula na piersiach godnych Wenery.
Reynevan odwiedził na szkucie nadodrzańskie przystanie o nazwach takich jak Jazica, Zagwiździe, Kłęby i Mat, był świadkiem kolektywnych połowów ryb i transakcji handlowych, a także swatów. Widział załadunek i wyładunek najrozmaitszych towarów. Zobaczył rzeczy, jakich nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć, jak chociażby mierzący pięć łokci i ważący sto dwadzieścia pięć funtów sum. Jadł, czego nigdy przedtem nie jadał, jak chociażby pieczone nad żarem filety z owego suma. Dowiedział się, jak ustrzec się utopca, niksa i wirnika. Jaka jest różnica między niewodem a drygawicą, jaka między jazem a gacią, jaka między łachą a przykosą i jaka między leszczem a guściorą. Nasłuchał się bardzo brzydkich słów o niemieckich pankach, gnębiących Polaków Wodnych zbójeckimi cłami, mytami i podatkami.
A następnego ranka okazało się, że jest niedziela. Polacy Wodni i miejscowi rybacy nie pracowali. Modlili się długo u dość topornie wykonanych figur Matki Boskiej i świętego Piotra, potem ucztowali, potem odprawili coś na kształt sejmiku, potem zaś popili się i pobili.
Tak więc, choć długa, podróż nie dłużyła się wcale. A teraz był świt czy raczej poranek. I miasto Oława za zakrętem rzeki. Żona Wasserpolaka naparła na ster, jej piersi naparły na koszulę.
– W Oławie – odezwał się szyper – zejdzie mi na różne sprawy jeden, góra dwa dni. Jeśli tyle wydolicie zaczekać, wezmę was do Wrocławia, młody panie Ślązak. Bez dobawnej opłaty.
– Dziękuję – Reynevan wyciągnął do uścisku rękę, świadom, ze właśnie spotkał go zaszczyt okazanej sympatii. – Dziękuję, ale w drodze był czas przemyśleć parę spraw. I teraz Oława odpowiada mi nawet bardziej niż Wrocław.
– Wedle woli. Wysadzę was, gdzie chcecie. Na lewym wolicie brzegu, czy na prawym?
– Chciałbym na strzeliński trakt.
– Tedy na lewym. Rozumiem też, że samej miejskiej rogatki wolelibyście uniknąć?
– Wolałbym – przyznał Reynevan, zadziwiony bystrością Polaka. – Jeśli wam to nie wadzi.
– Co mi ma wadzić. Ster lewo na burt, Maryśka. Płyń pod Drozdowy Jaz.
Za Drozdowym Jazem rozciągało się rozległe starorzecze, całe pokryte dywanem żółto kwitnących grążeli. Nad starorzeczem snuła się mgła. Słychać było dalekie odgłosy rozbudzonego już oławskiego podgrodzia – pianie kogutów, ujadanie psów, podzwanianie metalu o metal, sygnaturkę.
Na dany znak Reynevan zeskoczył na chwiejny pomost. Szkuta otarła się o pale, rozgarnęła dziobem wodorosty, leniwie zawróciła na nurt.
– Groblą cały czas – zawołał Wasserpolak. – A tak, by słonko mieć za plecami! Aż do mostu na Oławie, potem ku lasowi. Będzie strumyk, a za nim już strzeliński gościniec. Zbłądzić się nie da!
– Dziękuję! Z Bogiem
Z rzeki szybko jęła wznosić się mgła, szkuta zaczęła niknąć. Reynevan zarzucił na ramię węzełek. – Panie Ślązak! – dobiegło od rzeki.
– Aha?
– Stół z powyłamywanymi nogami!