Изменить стиль страницы

Leżący na polepie uniósł się na łokciach, spojrzał na bożogrobca. Przez chwilę wydawało się, że w krótkich a dobranych słowach skomentuje. Trankwilus też chyba tego oczekiwał, bo uniósł pałkę i cofnął się o krok dla lepszego rozmachu. Ale leżący zgrzytnął tylko zębami i zmełł w nich wszystkie rzeczy niewypowiedziane.

– No – kiwnął głową bożogrobiec. – To rozumiem. Z Bogiem, bracie.

Leżący usiadł. Reynevan ledwie go poznał. Nie było szarego płaszcza, przepadła srebrna klamra, przepadł szaperon, przepadła liripipe. Obcisły wams był wytytłany w kurzu i tynku, popruty na obu watowanych barkach.

– Witaj.

Urban Horn uniósł głowę. Włosy miał zmierzwione, oko podbite, wargę rozciętą i opuchniętą.

– Witaj, Reinmarze – odrzekł. – Wiesz, wcale się nie dziwię, widząc cię w Narrenturmie.

– Jesteś cały? Jak się czujesz?

– Świetnie. Wręcz promiennie. Pewnie blask słoneczny bije mi z dupy. Zajrzyj i sprawdź. Bo mnie trudno.

Wstał, obmacał boki. Pomasował krzyże.

– Zabili mi psa – powiedział zimno. – Zatłukli. Mojego Belzebuba. Pamiętasz Belzebuba?

– Przykro mi – Reynevan dobrze pamiętał zęby brytana o cal od twarzy. Ale naprawdę było mu przykro.

– Tego im nie daruję – zgrzytnął zębami Horn. – Policzę się z nimi. Gdy się stąd wyrwę.

– Z tym może być problem. – Wiem.

Podczas prezentacji Horn i Szarlej długo sobie wzajem się przypatrywali, mrużąc powieki i przygryzając wargi. Widać było, że trafił cwaniak na cwaniaka i frant na franta. Widać to było tak wyraźnie, że żaden z frantów o nic drugiego nie zapytał.

– Tak tedy – rozejrzał się Horn – siedzimy, gdzie siedzimy. Frankenstein, szpital kanoników regularnych, stróżów grobu jerozolimskiego. Narrenturm. Wieża Błaznów.

– Nie tylko – zmrużył powieki Szarlej. – O czym szanowny pan niewątpliwie wie.

– Szanowny pan niewątpliwie wie – przyznał Horn. – Wsadziła go tu bowiem Inkwizycja i biskupi significavit. Cóż, co by o Świętym Oficjum nie myśleć, ich więzienia są zwykle porządne, przestronne i schludne. Tutaj też, jak węchem czuję, kible zwykło się co jakiś czas opróżniać, a pensjonariusze nieźle się prezentują… Widać, bożogrobcy dbają. A jak karmią?

– Podle. Ale regularnie.

– To nieźle. Ostatnim głupiejowem, jakie oglądałem, była florencka Pazzeria przy Santa Maria Nuova. Trzeba było zobaczyć tamtejszych pacjentów! Wygłodzeni, zawszeni, zarośnięci, brudni… A tu? Was, jak widzę, choćby od razu na dwór… No, może nie na cesarski, może nie na Wawel… Ale już w takim Wilnie, gwarantuję, moglibyście wystąpić tak, jak stoicie, nie wyróżnilibyście się zbytnio. Taaak… Mogłem, mogłem trafić gorzej… Gdybyż jeszcze nie było tu tych nienormalnych… Furiatów, mam nadzieję, wśród nich nie ma? Ani, strzeż Boże, sodomitów?

– Nie ma – uspokoił Szarlej. – Ustrzegła nas święta Dympna. Tylko ci, o. Leżą, bełkocą, bawią się ptaszkami. Nic szczególnego.

– To świetnie. Cóż, pobędziemy trochę razem. Może i czas dłuższy.

– Może i krótszy, niż sądzicie – uśmiechnął się krzywawo demeryt. – My siedzimy tu już od świętego Korneliusza. I spodziewamy się inkwizytora co dnia. Kto wie, może to już dziś?

– Dziś nie – zapewnił spokojnie Urban Horn. – Jutro też nie. Inkwizycja ma w tej chwili inne zajęcia.

Choć naciskany, do wyjaśnień przystąpił Horn dopiero po obiedzie. Który, nawiasem mówiąc, zjadł ze smakiem. I nie pogardził resztką, której nie dojadł Reynevan, czujący się ostatnio marnie i tracący apetyt.

– Jego prześwietność biskup wrocławski Konrad – wyjaśnił Horn, palcem wybierając z dna miski ostatnie krupki – uderzył na husyckie Czechy. Wespół z panem Putą z Czastolovic zbrojnie najechał Nachodsko i Trutnovsko.

– Krucjata?

– Nie. Łupieska rejza.

– To przecież – uśmiechnął się Szarlej – dokładnie to samo.

– Oho – parsknął Horn. – Miałem pytać, za co szanowny pan siedzi, ale już nie zapytam.

– I dobrze. Co tedy z tą rejzą?

– Pretekstem, o ile w ogóle potrzebny był pretekst, było rzekome obrabowanie przez husytów poborcy podatkowego, dokonane podobno trzynastego września. Zagrabiono wówczas ponoć półtora tysiąca z górą grzywien…

– Ile?

– Powiedziałem: rzekomo, podobno, ponoć. Nikt w to nie wierzy. Ale jako pretekst biskupowi pasowało. Czas zaś wybrał akuratnie. Uderzył pod nieobecność husyckich wojsk polnych z Hradca Kralove. Tamtejszy hetman, Jan Czapek z San, pociągnął był bowiem na Podjesztedzie, aż pod łużycką granicę. Biskup, wynika z tego, niezłych ma szpiegów.

– Ano, pewnie ma – Szarlej nawet nie mrugnął. – Mówcie dalej. Panie Horn? Mówcież, niechajcie wariatów. Zdążycie się jeszcze napatrzeć.

Urban Horn oderwał wzrok od Normalnego, z entuzjazmem oddającego się samogwałtowi. I od jednego z debili, w skupieniu lepiącego z własnych odchodów malutki ziggurat.

– Taak… Na czym to ja… Aha. Biskup Konrad i pan Puta weszli do Czech szlakiem przez Lewin i Homole. Spustoszyli i złupili okolice Nachodu, Trutnova i Vizmburka, popalili wsie. Grabili, mordowali, kto wpadł im w ręce, chłopów, baby, bez różnicy. Oszczędzano dzieci mieszczące się pod brzuch konia. Niektóre.

– A potem?

– Potem…

Stos dogasał, płomień nie szalał już i nie trzeszczał, pełgał jeszcze tylko po kupie drewna. Drewno nie spaliło się w całości, raz, że dzień był słotny, dwa, wzięto wilgotne, by heretyk nie zgorzał zbyt szybko, by poskwierczał i należycie poznał przedsmak kary, która czeka go w piekle. Przesadzono jednak, nie zadbano o zachowanie złotego środka, umiaru i kompromisu – nadmiar mokrego opału sprawił, że delikwent nie spłonął, ale za to bardzo prędko udusił się dymem. Nawet nie zdążył specjalnie pokrzyczeć. Nie spalił się też doszczętnie – przykrępowany łańcuchem do pala trup zachował człekokształtną z grubsza postać. Krwiste, niedosmażone mięso w wielu miejscach trzymało się jeszcze szkieletu, skóra zwisała poskręcanymi warkoczami, a obnażona tu i ówdzie kość była bardziej czerwona niż czarna. Głowa upiekła się raczej równo, zwęglona skóra odpadła od czerepu. Bielejące zaś w rozdziawionych w przedśmiertnym wrzasku ustach zęby nadawały całości makabrycznego dość wyglądu.

Wygląd ten, paradoksalnie, rekompensował rozczarowanie z tytułu zbyt krótkotrwałej i mało męczeńskiej kaźni. Wywierał, co tu dużo gadać, lepszy skutek psychologiczny. Na miejsce auto da fe spędzono tłum schwytanych w pobliskiej wsi Czechów, tymi widok jakiegoś bezkształtnego skwarka na palenisku pewnie by nie wstrząsnął. Domyślając się jednak w niedopieczonym i wyszczerzonym trupie swego niedawnego kaznodziei, Czesi załamywali się zupełnie. Mężczyźni dygotali, zakrywszy oczy, kobiety wyły i zawodziły, dziko darły się dzieci.

Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, wyprostował się w siodle, dumnie i energicznie, aż zgrzytnęła zbroja. Początkowo miał zamiar wygłosić przed jeńcami mowę, kazanie, mające uświadomić motłochowi całe zło herezji i ostrzec przed srogą karą, jaka spotka odstępców od wiary. Zrezygnował jednak, patrzył tylko, wydymając wargi. Po co było język sobie strzępić? Słowiańska hołota i tak słabo rozumiała po niemiecku. A o karze za kacerstwo lepiej i dobitniej od słów mówił spalony zewłok przy palu. Posieczone, pokaleczone nie do rozpoznania trupy, zwalone na stos pośrodku rżyska. Ogień, szalejący po strzechach osady. Słupy dymu, bijące w niebo z innych podpalonych wsi nad Metują. Dobiegające ze stodoły przeraźliwe krzyki młódek, zawleczonych tam na uciechę przez kłodzkich knechtów pana Puty z Czastolovic.

W tłumie Czechów szalał i srożył się ojciec Miegerlin. W asyście zbrojnych, w towarzystwie kilku dominikanów ksiądz polował na husytów i ich sympatyków. W polowaniu pomagał spis nazwisk, który Miegerlin dostał od Birkarta Grellenorta. Ksiądz nie miał jednak Grellenorta za wyrocznię, a jego spisu za świętość. Twierdząc, że heretyka pozna po oczach, uszach i ogólnym wyrazie twarzy, księżulo w czasie całej wyprawy nałapał już z pięć razy więcej ludzi, niż było na liście. Część mordowano na miejscu. Część szła w pęta.

– Co z tymi? – spytał, podjeżdżając, marszałek biskupi, Wawrzyniec von Rohrau. – Wasza dostojność? Co przykażecie z nimi zrobić?

– To samo – Konrad z Oleśnicy spojrzał na niego surowo – co i z poprzednimi.

Widząc ustawiających się kuszników i knechtów z piszczałami, tłum Czechów podniósł okropny wrzask. Kilkunastu mężczyzn wyrwało się z ciżby i runęło do ucieczki, puścili się za nimi konni, doganiali, rąbali i dźgali mieczami. Inni zbili się ciasno, klękali, padali na ziemię. Mężczyźni ciałami zasłaniali kobiety. Matki – dzieci.

Kusznicy kręcili korbami.

Cóż, pomyślał Konrad, w tym tłumie są pewnie jacyś niewinni, może i dobrzy katolicy. Ale Bóg rozpozna swoje owieczki.

Jak rozpoznawał w Langwedocji. W Beziers, w Carcassonne, w Tuluzie. W Montsegur.

Przejdę do historii, pomyślał, jako obrońca prawdziwej wiary, pogromca herezji, śląski Szymon de Montfort. Potomność będzie wspominać moje imię z czcią. Jak Szymona właśnie, jak Schwenckefelda, jak Bernarda Gui. To potomność. Względem zaś dnia dzisiejszego, to może wreszcie docenią mnie w Rzymie? Może wreszcie podniesion będzie Wrocław do rangi archidiecezji, a ja zostanę arcybiskupem Śląska i elektorem Rzeszy? Może skończy się ta farsa, że formalnie diecezja jest częścią polskiej prowincji kościelnej i formalnie podlega – na pośmiewisko chyba – polskiemu metropolicie, arcybiskupowi Gniezna? Jasne, że prędzej diabli mnie porwą, niżbym miał uznać Polaczka za zwierzchnika, ale jakież to upokorzenie, podlegać takiemu Jastrzębcowi. Który – Boże, patrzysz na to! – bezczelnie domaga się przyjęcia jego duszpasterskiej wizytacji! We Wrocławiu! Polak we Wrocławiu! Nigdy! Nimmermehr!

Huknęły pierwsze strzały, szczęknęły cięciwy kusz, kolejni próbujący wymknąć się z kotła zginęli od mieczy. Wrzask mordowanych wzbił się w niebo. Tego, myślał biskup Konrad, opanowując spłoszonego rumaka, tego nie mogą w Rzymie nie dostrzec, tego nie mogą nie docenić. Że tu, na Śląsku, na pograniczu Europy i chrześcijańskiej cywilizacji, to ja, Konrad Piast z Oleśnicy, dzierżę wysoko krzyż. Że jam jest prawdziwy bellator Christi, defensor i orędownik katolicyzmu. A na heretyków i apostatów – kara i bicz Boży, flagellum Dei.