Puste łóżko
„Pytasz, skąd ona go wzięła? – pan J. zamyślał się. – Trochę o tym słyszałem, chociaż wiesz, jak to bywa, gdy ktoś opowiada nam o sprawach dawnych, o których może chciałby zapomnieć…
Mało kto wtedy zaglądał na wzgórza za dworcem, tam gdzie w głębokich wykopach ciągnęły się ceglane kazamaty, forty pruskie, porośnięte krzakami tarniny, piołunem i perzem. Mówiono, że wszędzie są miny, a nawet że pod ziemią wciąż siedzą Niemcy; trafiali się też i tacy, co przysięgali, że ich widzieli na własne oczy. Ale w listopadzie ktoś zobaczył między drzewami światło, ogieniek ćmiący w szczelinie muru, więc tych dwóch poszło tam z posterunku na Kartuskiej, ściągnęli broń z ramienia i po spadzistym stoku, łamiąc gałązki, zeszli pod samą ceglaną ścianę. Depcząc po rozbitym szkle, weszli do lochu z beczkowatym sklepieniem, ale ogieniek utonął w ciemności – wilgotnej, pachnącej rozmokniętym papierem i smołą – z głębi napłynęło tchnienie podziemnej ciszy, przez moment chcieli się cofnąć, bo przecież mógł to być tylko błysk świateł miasta odbitych w pękniętej szybie. Zatrzymali się przy żelaznych drzwiach do kazamat, stali tak chyba dwie, trzy minuty, bez ruchu, z lufami skierowanymi w mrok i gdy już chcieli zawrócić, bo nic nie rozpraszało ciszy, z głębi ceglanego korytarza doleciał szmer, potem kroki – spłoszone, prędkie – brzęknęła przewrócona puszka, coś potoczyło się po ceglanej posadzce, krzyknęli: „Stój”, ale kroki ucichły, więc z zapaloną latarką weszli do ceglanego tunelu, światło latarki trafiło na ukośną ścianę, zakręt, wyminęli blaszane skrzynki, pod nogami potoczyła się artyleryjska łuska, w czarnych kałużach leżały parciane pasy, hełmy, brzęk, coś znów poruszyło się w głębi, krzyknęli: „Wychodzić!”, ale głos utonął bez echa w ceglanym korytarzu, więc ostrożnie weszli do obszerniejszej komory ze śladami ognia na ścianach, sadza, unieśli broń, światło z latarki przepłynęło po stertach skrzyń, pod sufitem błysnęły martwo żarówki wiszące na drucie…
Dostrzegli go w zwałach wojskowych płaszczy. Leżał pod skłębionym suknem, w górze mundurowych kurtek, brezentowych peleryn, toreb na maski gazowe. S. szarpnął połą płaszcza. „Dlaczego uciekałeś?” Ale chłopiec, zwinięty, z podkurczonymi pod brodę kolanami, drżał z zimna, więc S. narzucił na niego z powrotem uniesioną połę – wygrzaną, pachnącą wilgotnym suknem i długo niemytym ciałem. „Nie możesz tu siedzieć. Tu mogą być miny”. Chłopiec się jednak nie poruszył. S. potrząsnął nim: „Wstawaj”. „Daj mu spokój” -mruknął W. Usiedli na skrzyni, zapalili papierosa. Po paru minutach chłopiec odsunął dłonie od policzków: ciemna twarz, która w świetle latarki wydała im się trochę cygańska, policzki szare od węglowego pyłu, zmierzwione włosy. „No, wstawaj” – powiedział S., przydeptując niedopałek. Chłopiec znów zasłonił głowę, po czym, wypełznąwszy spod płaszczy, rzucił się w stronę żelaznych drzwi, ale W. był szybszy, chwycił za połę kurtki, przytrzymał, wierzgającego wynieśli z fortu na śnieg, ubrali w długi, wlekący się po ziemi płaszcz Wehrmachtu i oblodzoną ścieżką wśród tarnin poprowadzili ku miastu.
Nie wiedzieli, co z nim zrobić. Był już późny wieczór. S. chciał chłopca wziąć do siebie, na Orunię, na Wschodnią, ale w drodze na posterunek wyrwał im się z rąk, wbiegł w ruiny i zniknął między zburzonymi domami. Szybkie kroki, trzask gruzu, echo. To była jedna chwila. Szukali go do północy…
Czy jednak to właśnie jego Hanka zobaczyła parę dni później na małym placu koło dworca, między budynkiem kas a noclegownią drużyn konduktorskich, gdy idąc na peron, podeszła do paru ludzi grzejących się przy koksowniku? Mężczyzna w uszatce z żółtego futerka, ubrany w długi płaszcz i filcowe walonki, którego ujrzała po drugiej stronie ognia, palcami w wełnianych rękawiczkach przebiegał klawiaturę rosyjskiej harmonii, dobywając z falujących miechów melodię skoczną i jękliwą, to wyższą, to niższą, jak zawodzenie wiatru, łagodzącą i niepokojącą nerwy. „Rosła kalina z liściem szerokim, nad modrym rosła w gaju potokiem…” Przytupywano mu leniwie, bardziej chyba z zimna niż do taktu (bo chodnik był już oszroniony), on jednak nie zwracał na to żadnej uwagi, patrzył tylko w żar, jakby wokół nie było nikogo. Dopiero po chwili podniósł oczy, mocnym, rozkołysanym ruchem wydobył z harmonii akord podobny do fanfary i kiwnął do kogoś głową. Właśnie wtedy Hanka zobaczyła chłopca po raz pierwszy: w czarnej kurtce, z szarym szalikiem okręconym wokół szyi, wysunął się zza pleców starego.
Paroma krokami, powoli, jakby ociągając się, obszedł ogień i zatrzymał się w ciepłym kręgu światła. Harmonia urwała nagle. Hanka patrzyła uważnie na każdy ruch, na każde przechylenie głowy i od razu coś ją tknęło, bo niby wszystko wyglądało zwyczajnie, ale ruchy chłopca wydały się jej zbyt wyraźne, jakby rysował nimi w powietrzu ostrą, niewidzialną kreskę, której kapryśne sploty po chwili rozwiewały się w cieniach. W ręku stary kapelusz. Na dnie dwa zmięte, brudne banknoty.
Stanęła bliżej. Ze śmieszną, nieco wyzywającą ostrożnością położył kapelusz na ziemi, tuż przy nodze, jakby w obawie, że ktoś mu świśnie brudnoniebieskie papierki, i raz prawą, raz lewą dłonią, niedbale, bez pośpiechu, kreśląc przed sobą to krągłe, to kanciaste kształty, zaczął wyjmować palcami z powietrza jeden po drugim niewidzialne przedmioty, a ludzie stojący wokół ognia odgadywali, co ma na myśli. Ruchy sztywne, napięte policzki. Tylko oczy… Ukłonił się, zapalił niewidzialne cygaro, gasząc paroma strzepnięciami niewidzialną zapałkę, przeliczył niewidzialne banknoty, które sfrunęły z nieba, z pańską nonszalancją oparł się na niewidzialnej lasce… A wszystko to było i śmieszne, i trochę obraźliwe, i trochę nieprzyzwoite, lecz gdy kobiety zachichotały, przerwał na moment, obrzucając widzów karcącym spojrzeniem, po czym przytknął dłonie do policzków, przytrzymał parę chwil i szybkim ruchem odjął je od twarzy… Kobieta stojąca najbliżej aż zasłoniła sobie usta dłonią. Nawet Hanka poczuła lęk. Te oczy, coś niedobrego w uśmiechu – bolesny, napięty błysk oczu, a jednak rozbawiający… A harmonia przebudziła się, jęknęły miechy, zabrzmiała pieśń o gwieździe, co świeci marynarzom w morskiej toni, chłopiec powoli podniósł kapelusz, przechylił się w lewo, potem w prawo, tanecznym krokiem okrążył ogień, stuknął obcasami i nagle rozluźnił się w anielskim uśmiechu. Kobieta odetchnęła z ulgą, ktoś zaklął żartobliwie z uznaniem, ktoś sięgnął do portmonetki.
Od strony kas podchodzili do ognia coraz to nowi ludzie, podmiejski z Tczewa znów miał spóźnienie, wilgotne chorągwie na wieży dworca furkotały w zimnym wietrze od strony stoczni, zaglądano przez ramię, by lepiej zobaczyć, przepychano się, brzęknęło parę monet.
Lecz Hanka przestała się śmiać. Chwilę jeszcze postała z dziwnym uczuciem w sercu i poszła na peron. W wagonie usłyszała, jak ktoś mówił, że to bardzo niedobrze, że dzieci w ten sposób zarabiają na życie i że trzeba to zakazać. Ktoś zamruczał: „Co pani chce, a co z takimi zrobić? Kradną, uciekają, mało to dzisiaj takich?”. Za szybą dwóch strażników ze służby ochrony kolei leniwie szło w stronę koksownika. Przysunęła twarz do okna. Chłopca i mężczyzny z harmonią już tam jednak nie było.
Gdy po kilku dniach, wracając od pani K. z ulicy Szerokiej, zaszła do poczekalni dworcowej, znów zobaczyła chłopca i znowu powróciło to przykre uczucie. Spał na ławce w kącie sali, przy kaloryferze, z dłońmi wtulonymi pod kurtkę, zaróżowiony po końce uszu. Przy za dużych narciarkach ciągnęły się rozwiązane sznurowadła. Dotknęła jego ramienia. Obudzony natychmiast zasłonił się przed uderzeniem. Pokręciła karcąco głową. „Jesteś głodny?”. Nie odpowiedział. Podeszła do bufetu, raz po raz oglądając się, by jej nie uciekł, kupiła bułkę z serem i szklankę herbaty. Kiedy usiedli przy stole, wysunął dłonie spod kurtki. Czarne paznokcie. Przyglądała mu się uważnie. „Gdzie mieszkasz?” Wzruszył ramionami. „Chcesz tu siedzieć?” Skrzywił się.
Gdy stanęli w drzwiach, Mama się trochę zdziwiła, ale, cóż, wiedziała, że nie można inaczej: zgodziła się, by chłopiec „na razie” przenocował w moim pokoju, w łóżku z jasnego drewna, które stało pod oknem, zawsze równo zasłane, w którym nikt nigdy nie sypiał. To było – jak mawiała Mama – łóżko dla gościa. Zasypiając na prawym boku, twarzą do okna, zawsze widziałem je w ciemności. Czułem wtedy niepokój oczekiwania, bo to łóżko przeznaczone dla gościa, było trochę podobne do pustego krzesła, które Mama zawsze zostawiała na Wigilię przy stole dla kogoś, kto kiedyś może zapuka do naszych drzwi i usiądzie z nami do wieczerzy.
Chłopiec był brudny, w pocerowanej kurtce z ni to wojskowego, ni to kolejarskiego czarnego sukna, stał pośrodku kuchni i Mama od razu zaczęła mu ściągać kurtkę: „Jak się nazywasz?” Ale Hanka dotknęła jej ręki prędkim łagodnym ruchem: „On nie mówi…” Mama była tym troszkę spłoszona, aż dłonią mimowolnie dotknęła ust. „A jak się nazywa?” Hanka tylko wzruszyła ramionami, ściągając chłopcu koszulę przez głowę.
Potem napełniły wannę ciepłą wodą i przez szparę w uchylonych drzwiach widziałem jak myły go gąbką. Poddawał się wszystkiemu cierpliwie, mrużąc tylko oczy przed światłem lampy zawieszonej nad lustrem.
A więc on nie mówi… Byłem zdziwiony, że ktoś taki znalazł się tak blisko, widywałem takich z daleka, ale teraz poczułem lęk zmieszany z ciekawością. Bałem się tej chwili, kiedy będę musiał do niego coś powiedzieć, a on będzie widział tylko moje nieme poruszające się usta.