Изменить стиль страницы

I cały czas stoimy na granicy. Jak na moście z jednego włosa. Wystarczy powiew”. Patrzył z sympatią na zaróżowioną twarz przyjaciela: „Przesadzasz. Jakoś wszystko przecież trwa. A my zaraz zejdziemy do Mullera i zamówimy sznycel”. Nie było to mądre. August obrażał się, ale na szczęście nie na długo i już po paru minutach biegli razem Winterstrasse w stronę gasthausu, zaczepiając po drodze dziewczęta z białymi parasolkami…

Wtedy, podczas praktyki u Ansena, Hanemann nie lubił zaglądać do katolickich kościołów. Nie mógł znieść widoku nagiego Chrystusa. Mógł jeszcze patrzeć na średniowieczne obrazy męki, na wizje Grünewalda, chociaż go przerażały, ale tam ciało, spryskane krwią, było właściwie okryte płaszczem płynącej czerwieni. Nagość osłonięta purpurą. Kościelne posągi budziły odrazę. Szczególnie te, które wystawiano w polskich kościołach na Wielkanoc, gipsowe figury Boga złożonego do grobu; zbyt silnie przypominały to, co oglądał na marmurowym stole. Wszystko się w nim burzyło: Przecież tak nie wolno przedstawiać Boga! W zborach było inaczej. Prosty krzyż. Białe ściany. Ale teraz w Danzig zborów już nie było. Z tego wielkiego, przy koszarach na Hoehenfriedberger Weg zrobiono kino, tak samo z tego mniejszego przy Jäschkentaler Weg.

Więc czasem zaglądał do Katedry, zresztą nie często, tak jak nie za często zaglądał dawniej do domu modlitwy przy Pe-lonker Strasse na kazania pastora Knabbe. Kiedy po raz pierwszy wszedł do białej nawy, poczuł tylko obcość. Trafił na porę najgorszą, fioletowy adwent, wszystko się w nim wzbraniało przed tym, co zobaczył. W głębi, przed głównym ołtarzem, tłum powoli podchodził do leżącego krzyża, do którego była przybita naga figura Boga. Ustami dotykano poranionych nóg i rąk. Było to tak odpychające, że wyszedł z kościoła. Ale ten obraz w nim pozostał. Patrząc na ludzi z ulicy Grottgera, czuł, że łączy ich to pochylenie głowy nad białym jak kość słoniowa ciałem przebitym gwoździami, to dotknięcie wargami krwi namalowanej grubą czerwienią.

Raziło go to, choć przecież daleki był od potępień. W czerwcowe przedpołudnia, gdy ulica Grottgera, wyświeżona i wypachniona, ruszała w stronę Katedry, nie zostawał jednak w domu. Ulicą Wita Stwosza, potem koło pętli i przez park, dochodził do ulicy Cystersów w pobliże kaplicy św. Jakuba. Nie, nie przystawał na chodnikach, lecz raczej powoli spacerował i choć to, co widział dookoła, było mu obce, poddawał się pięknej barwie świątecznego dnia. Wilgotna, świeżo spryskana jezdnia, dziewczynki w długich sukienkach z batystu, błyszczące torebki, w rękach grube żółte świece z koronką, asparagus, niciane rękawiczki, ćwierkanie glinianych ptaszków… Mijał małe ołtarze, ozdobione świerkowymi gałęziami, tulipanami i narcyzami, przy których krzątały się kobiety w kretonowych sukienkach. Mężczyźni w białych koszulach z zawiniętymi rękawami ustawiali świeżo ścięte szeleszczące brzózki po obu stronach stołów nakrytych śnieżnym obrusem, podobnym do ministranckiej komży. Odprasowane marynarki leżały na trawniku.

Dzwon z wieży Katedry wybijał dziesiątą. Hanemann skręcał w ulicę Cystersów i zatrzymywał się pod kasztanami. Patrzył na wszystko z oddalenia, chociaż był na ciepłej czerwcowej ulicy pośród wyświeżonych ludzi, idących ku Katedrze. Wtedy, gdy po raz pierwszy wszedł do białej nawy, zraził go widok kobiet z policzkiem przyciśniętym do kratki, które zwierzały się obcemu mężczyźnie w czarnej szacie, a potem z pochyloną głową całowały fioletową stułę, którą spokojnym, zrównoważonym gestem podawała im biała dłoń, wynurzająca się z cienia. Kiedy na to patrzył, czuł, że rację miał wittenberski doktor… la bliskość twarzy przegrodzonych kratką, to mieszanie się oddechów… A kiedy w stallach ujrzał mężczyznę w infule z pastorałem w ręku – młodzi chłopcy w strojach alumnów, przyklękając, zaczęli dotykać ustami wyciągniętą dłoń z grubym pierścieniem – musiał odwrócić głowę i wyjść na plac. To było prawdziwie nie do zniesienia.

Ale teraz… Teraz na ulicy Cystersów, pod kasztanami o dużych liściach, przelatywały spłoszone wróble, w mosiężnych trąbach orkiestry odbijały się rozgrzane twarze muzyków, bęben powolutku postukiwał w głębi falującej melodii, która wzbijała się w niebo wraz z kadzidłaną wonią błękitnego dymku i nie wiadomo było, skąd napływa to ciepło, od którego drży powietrze – czy z nieba, bladego i bezchmurnego, czy może spod ziemi, która też odżywa, wysypując w ogrodach spod darni nakrapiane kielichy smolinosów i ciemne pędy lilii o słabym jeszcze wiosennym zapachu. W głębi ulicy, pod liśćmi kasztanów, płynęła ozdobiona złotym haftem Arka białego baldachimu, uginała się i unosiła na czterech drążkach, a w niej sunęło metalowe słońce, promieniste słońce z białą źrenicą Hostii, niesione w dłoniach owiniętych kapą.

Tego widoku na pewno nie zniósłby wittenberski doktor – ale teraz? Teraz słońce nad dachami ulicy Cystersów miało swoje drugie słoneczne odbicie, którego środek nie żarzył się oślepiająco, lecz dotykał oka miękką bielą. W to słońce można było patrzyć bez obawy, to nie było słońce, które wypala zboża i wysusza rzeki, jego środek był dotykalnie żywy…

Hanemann patrzył na złotą rozgwiazdę niesioną pod baldachimem, ozdobionym grubymi haftami przez szwedzką królową, a wielkie słońce, rozżarzone białe słońce, stojące już wysoko nad Wrzeszczem (zbliżała się jedenasta), może łagodniało na widok tego małego słońca w koronie metalowych promieni, płynącego nad pochylonymi głowami. Bo w tej świetlistej przezroczystości czerwcowego przedpołudnia zdawało się łagodnieć wszystko. Lodowe spojenia rozluźniały się w głębi serca. Hanemann mrużył oczy, broniąc się ironią przed ciepłym tchnieniem, które dotykało włosów jak ręka matki, mówił sobie, że to wiosenne powietrze tak go rozbiera, ale wolniutko szedł pod kasztanami wśród ludzi, których rozgrzane ciała parowały leciutką mgiełką, szedł po bruku skropionym świeżą wodą, na którym, niczym strącone motyle, leżały płatki polnych i ogrodowych kwiatów, rzucane gestem podobnym do gestu siewcy przez dziewczynki w sukienkach z szeleszczącej gazy. I teraz mu się zupełnie nie chciało toczyć sporów z papistami, teraz to, co widział dookoła, złączyło się w jakąś całość; w tej całości splatały się nie tylko głosy z podwórza przy Grottgera 17, szelest kamiennej posadzki przy całowaniu krzyża, dziwne dziecięce śpiewanie o maku i babie, długie wysiadywanie w oknach o zmierzchu, niedbałe przekopywanie grządek, lecz i nawet sam sposób, w jaki pan Wierzbołowski wracał wieczorami z panem D. do domu, wędrując falistą linią wzdłuż żywopłotów, gdy razem, objęci ramionami, wpływali w ciemną sień pod czternastką; nawet to wydawało mu się teraz nie tylko najnaturalniejsze w świecie, lecz i najgłębiej słuszne.

Uśmiechał się do siebie. O doktorze wittenberski… Kobiece ramiona przysłonięte batystem, na których skrzyły się drobniutkie kropelki potu, ramiona kobiet idących przy baldachimie, były tak piękne, że nawet dreptanie dzieci w wianuszkach ze stokrotek, lśniące czoła ocierane chusteczką, wygolone karki mężczyzn dotknięte już brązowym płomieniem czerwca, szelest kroków, tłok, zmęczenie – nawet to wszystko nie mąciło dobrego światła, napełniającego duszę.

A jednak po powrocie na Grottgera 17, gdy siadał w fotelu, by trochę odetchnąć, oczy z ulgą odnajdywały na ścianie Krzyż w górach – barwną litografię w brązowych ramkach, zrobioną według obrazu Caspara Davida Friedricha.

Na ciemnym wzgórzu porośniętym świerkami stał czarny znak Boga i nie było tam żadnego człowieka.