I teraz, gdy Hanemann powoli, ściszonym głosem, czytał ostatni list Kleista, wciąż widziałem tamtą brązową fotografię z gotyckim podpisem. „Glettkau”? Cóż to za nazwa? Morze? Molo? Gdzie to było? I nagle: Ależ to przecież „Jelitkowo”, molo, którego już nie ma – odległe obrazy spotkały się we mnie, złączyły się z pamięcią miejsc, które przecież tak dobrze znałem. Ściszony głos, pokój w zielonym półmroku, uchylone okno, w którym przy każdym powiewie od strony ogrodu falowała firanka, szelest brzozy ocieniającej tę stronę domu – wszystko to sprawiało, że wsłuchując się w opowieść o chłopcu i dziewczynie, którzy zabili się nad Wannsee, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Hanemann opowiada o kimś, kogo dobrze zna, choć przecież mówił o chłopcu i dziewczynie, których już dawno nie było. A gdy tak mówił o nich słowami dawnego listu, gdy tak prowadził mnie przez swój Las Gutenberga – za prawdziwym Lasem Gutenberga na zboczach Jaśkowej Doliny, po którym tyle razy wędrowałem, otwierało się sine jezioro Wannsee, porośnięte dookoła czerwonymi klonami, wielkie, podobne do oka patrzącego w niebo, sine jezioro obrzeżone wąziutką zieloną łąką, a na tej łące pod czarnym świerkiem pani Vogel pisała list do Ernesta Fryderyka Peguilhena, prowadząc leciutko pióro po welinowym papierze ze znakiem wodnym książęcej manufaktury: „Prosiłabym, by Pan zamówił najpiękniejszą bladoszarą filiżankę, wewnątrz pozłacaną, obramowaną złotą arabeską na białym tle, u góry na białym polu ma być moje imię, a fason obecnie najmodniejszy. Jeśliby się Pan zwrócił z tym zamówieniem do buchaltera Mevesa w fabryce porcelany, proszę powiedzieć mu, by tę filiżankę zapakowano i doręczono Louisowi w wieczór wigilijny, lecz musiałby się Pan, mój drogi przyjacielu, z tym obstalunkiem pospieszyć, bo inaczej nie będzie gotowy na czas”. „Bądźcie nam zdrowi, kochani przyjaciele i wspomnijcie w radości i cierpieniu tych dwoje osobliwych ludzi, którzy wkrótce rozpoczną swą wielką odkrywczą podróż”. I gdy Hanemann ściszał głos tak, jakby to właśnie do niego mówiła ta dziwna kobieta, tak, jakby on sam był owym zagadkowym panem Peguilhen, o którym nic nie wiedziałem, obok jego głosu napiętego czułą uwagą i lekkim ściszeniem dającego znać, że dobiegająca z oddalenia prośba i pozdrowienie nie rozpłyną się w nicości, lecz znajdą odpowiedź, która nie zrani cierpiącego serca, obok tego głosu słyszałem drugi, wtórujący Henrietcie głos, głos nieznanego pruskiego oficera, który nie chciał być oficerem, głos chłopca, który został opuszczony przez wszystkich: „…znalazłem przyjaciółkę, której duch szybuje jak młody orzeł – jeszczem nigdy w życiu podobnej nie spotkał – pojmuje ona mój smutek, widzi w nim coś wyższego, głęboko zakorzenionego i nieuleczalnego, i dlatego, choć ma w swych rękach moc uszczęśliwienia mnie tu, na ziemi, pragnie jednak ze mną umrzeć… rozumiesz więc, że teraz całą moją radosną troską jest znaleźć przepaść dość głęboką, by wraz z nią się tam rzucić”. I gdy tak słuchałem głosu Hanemanna, widziałem ich oboje, Kleista i Henriette, jego w błękitnym fraku, ją w biało-różowej sukience, lekko poruszanej ciepłym powiewem znad Wannsee, a w górze, nad nimi, nad gładką taflą sinego jeziora obrzeżonego lasem, rozjarzała się wąziutka ścieżka między obłokami, jasna ścieżka podobna do tej, po której lubiłem zbiegać z piaszczystego urwiska za Katedrą i pragnąłem, och, jak bardzo pragnąłem, być jednym z nich, czuć w sobie tę powietrzną radość, to uniesienie, które drżało w słowach Henrietty, tę niesamowitą spokojną pewność, że ścieżka wspinająca się między obłokami jak między lekkimi błękitnymi skałami z obrazów Ca-spara Davida Friedricha, że ta ścieżka nie prowadzi donikąd, że wspina się prosto w ognisko blasku, które nie jest słońcem, lecz lotną, podobną kwietnemu pyłowi, mgławicą, pełną uskrzydlonych dusz, trzymających się za ręce. A w dole Henrietta biegła w stronę jeziora przez tulipany i dzwonki o listkach tak wyraźnych, tak dotykalnych, jakby je cieniutkim pędzelkiem namalował sam Phillipp Otto Runge. I wszystko się mieszało w tym obrazie: żółte urwiska Rugii ginące nad horyzontem, Brama Brandenburska, jakiś niepowstrzymany, szalony pęd konia z łopoczącą jak sztandar grzywą, na którym mocno do siebie przytuleni pędzili – starzec z rozwianą brodą, z roziskrzonymi zielonymi oczami i chłopiec o twarzy płonącej gorączką, a wokół nich, w migotliwych przelotach, w rozbłyskach motylego wirowania, przemykały w strumieniach wichru białoramienne topielice w postrzępionych muślinach. A wszystkie te ruchliwe barwy i światła przenikał prąd gorącej krwi, którą nagle czułem w piersiach, budząc się w ciemnym pokoju na Obrońców Westerplatte 12, gdy wskazówka dotykała już szóstej i za moment bolesne terkotanie miało otworzyć przede mną nowy dzień, obiecując, że znowu ujrzę Annę, którą widywałem na schodach ogólniaka w towarzystwie zawsze roześmianej rudej dziewczyny i że może wszystko się uda, że będzie bolesne, słodkie, rozdzierające, wieczne…