* * *

– Nie! – krzyknęła Martusia strasznie. – To niemożliwe! To nie do wiary!

Przyświadczyłam, że nie do wiary, ale za to prawdziwe. Wracając do domu, wstąpiłam do całodobowego sklepu i dokupiłam piwa, bo wiedziałam, że bez długiej nocnej

Polaków rozmowy się nie obejdzie, ona nie popuści. I miałam rację, w oczekiwaniu na mój powrót wytrąbiła już prawie całą zawartość lodówki, więc nowy zapas bardzo się przydał.

– Wcale bym tyle tego nie wypiła – powiedziała na wstępie – ale jak twój telefon zaczął dzwonić na twoim biurku, bardzo się zdenerwowałam i co miałam robić? Koty już nakarmiłam, więcej nie chciały!

Rzeczywiście, zapomniałam o komórce i zostawiłam ją w domu, w żaden sposób nie można było się ze mną porozumieć. Wyjaśniłam jej, że koty to nie są wory bez dna, i od razu przystąpiłam do tematu.

– Więc sama widzisz, do czego może doprowadzić głupi upór. Ona nic innego nie miała w głowie, tylko tego Borkowskiego, wymyśliła intrygę i proszę!

– Ale jeśli była zdolna wymyślić, nie mogła być aż tak potwornie głupia…!

– Była. Nawet ta łuska od pocisku nie przyszła jej do łba. Gdyby wyczyściła samochód, klucze Feli i kopyto wpuściła do kolektora, nawet porządnych poszlak by nie mieli…

– Nie uwierzę, że nie zrobiła tego z samej głupoty!!!

– Uwierz, uwierz. Czekaj, otworzę sobie drugą butelkę, bo jeden kieliszek z poprzedniej to za mało. Ale właściwie słusznie nie wierzysz, ona tak nienawidziła Barbary, że nie mogła się odczepić od chęci zwalenia na nią jeszcze i tego. Przedobrzyła.

Martusia gwałtownie chwyciła nową puszkę i pomilczała przez chwilę.

– No nie, taka nienawiść to destrukcja – oznajmiła stanowczo. – Przesada. Szkoda życia. Całe zmarnowane na jedną nienawiść, co za rozrzutność!

– Toteż w tym właśnie leży sedno głupoty – stwierdziłam pouczająco i nie wiadomo dlaczego z wielką satysfakcją. Chociaż nie, wiadomo, sama kiedyś zrezygnowałam z zemsty, bo najzwyczajniej w świecie brakowało mi czasu, i teraz miałam z tego nadzwyczajną uciechę. – Tylko w wypadku, jeśli nie masz kompletnie nic innego do roboty, możesz się poświęcić nienawiści i mszczeniu, szczególnie jeśli ci to sprawi przyjemność, a, to owszem. Ale nawet i przy czymś takim trochę rozumu trzeba mieć.

– A ona nie miała. Wiesz, znam różne głupie baby… głupich facetów też… ale taki rozmiar przekracza moje możliwości. Z czego ty właściwie jesteś taka zadowolona? – spytała nagle podejrzliwie.

– Bo nareszcie wszystko zrozumiałam. Uwielbiam wszystko rozumieć!

– Dziwne masz jakieś upodobania…

– A najbardziej mi się podobają te telefony do Barbary. Mówiła o nich, mówiłam ci, one mi nie pasowały, jej też nie, okazuje się, że to ta Fela takie żarciki lubiła. Jak jej Urszulka stawała okoniem, od razu pazury pokazywała, a Urszulka wcale nie chciała, żeby do Barbary smród spod męża dolatywał. Ugięła ją tym bardzo ładnie, dwa wystarczyły.

– I to wszystko o jednego chłopa! – wykrzyknęła Martusia ze zgrozą. – Co on ma w sobie, ten Borkowski?! Na konkursie ogierów złoty medal dostał czy jak…?

– Co do ogierów, nic nie wiem, możliwe, że niezły, ale oprócz tego z chwili na chwilę coraz bogatszy, wyższa sfera…

– Zwariowałaś? – zgorszyła się Martusia.

– To nie ja, to Urszulka. Co ty myślisz, te ambasady, te bankiety, te pięciopokojowe apartamenty… Te kiecki, precjoza… A on w dodatku monogamista, żonę na świeczniku ustawia, dla Urszulki to był co najmniej tron u boku bizantyjskiego cesarza…

– Dlaczego akurat bizantyjskiego?

– Najsztywniejszy ceremoniał stosowali. Mogło być jeszcze u boku ruskiego cara, też świecili oprawą, ale u ruskich stanowisko było niepewne, oni nigdy nie mieli rzetelnej stabilizacji…

– Tylko mi nie zaczynaj z historią, bo się pogubię! No dobrze…

– Zaraz. Parę zdjęć tam widziałam, za świadka robiłam przy rewizji, gliny nie lubią tego słowa, wolą przeszukanie. Złego słowa nie powiem, Borkowski w oko wpada i robi wrażenie, ho, ho! Stuprocentowy mężczyzna, teraz już tacy w zaniku, nie jojczy ci na łonie, tylko wszystkiemu daje radę, czy to Alaska, czy dzika puszcza, czy środek Europy, rozszalały bandzior czy narowisty koń, wzory chemiczne czy latająca siekiera, ognisty mazur czy cytaty z Sofoklesa, przegrasz w kasynie milion, nie szkodzi, z czułym uśmiechem wyjmie go z kieszeni…

– Nie przegram! – zarzekła się Martusia gwałtownie. – Rozumiem niby wszystko, co mówisz, ale co to jest latająca siekiera?

– Ta moja, parę tygodni temu. Jak się człowiek dobrze zamachnął, żelazo leciało gdzieś tam, cud, że mi żadnego okna nie wybiło, bo siekierzysko wyschło.

– I co?

– I nic. Już nie lata.

– Bo co?

– Bo zostało rozparte wkrętami i namoczone w rzadkiej farbie z rozpuszczalnikiem.

Teraz stanowi monolit.

Martusia zamyśliła się na chwilę.

– I Borkowski by wkrętał i moczył…?

– Wkręcał – poprawiłam. – Wkręty się wkręca. Jeśli nawet nie własną ręką, to wziąłby człowieka i wiedział, co należy zrobić. Na takiego wyglądał. Na tych zdjęciach.

Wygląd rzecz złudna, ale sądząc po otaczających go uczuciach płomiennych, coś z tego wszystkiego musiał w sobie mieć.

– Forsę – zaopiniowała Martusia po kolejnym, krótkim namyśle. – Z wierzchu najlepiej widoczna. Brody nie miał…?

– Nie, nigdy w życiu, nic ci na to nie poradzę. Ale czekaj. Zaraz. Nikt nie składa się z samych zalet, normalny człowiek wady mieć musi.

– No…?

– To piękny chłopak. I taki… no, dorodny. Załóżmy, w szkole miał piątki z matematyki i z fizyki, może nawet z polskiego, ściągi dawał, bić się umiał, wykop miał, rozrywki rozmaite organizował, przewodnictwo samo mu wchodziło w ręce, dziewczyny mu się przypodchlebiały, przywykł do tego, że jest najlepszy. Najlepszemu się należy, nie?

Wielbią go wszyscy, no, wyobraź sobie, że ty albo ja… Nie, lepiej ty, jesteś bardziej okazowa…

– Oszalałaś…?! – przeraziła się Martusia.

– Nie mam na myśli, że ważysz trzysta osiemdziesiąt kilo…

– Na litość boską, dlaczego trzysta osiemdziesiąt kilo…?!

– Tyle ważył okazowy knur na wystawie rolniczej na Służewcu – wyjaśniłam niecierpliwie – ale nie o to chodzi. Jesteś z telewizji, instytucja poniekąd dla oczu, możesz się pokazywać…

– Nie chcę…!!!

– Ale możesz. Jesteś najlepsza, co zrobisz, to ci wychodzi wystrzałowo, od pierwszej chwili, przywykasz, ciągną cię, podlizują się, najwyższe stawki kombinują…

– A cóż ty za niebo przede mną roztaczasz…?

– Nie zwracaj uwagi. Najlepsza jesteś i wiesz, że jesteś słusznie, i nagle ktoś cię byle jak traktuje. Jak pierwsze lepsze pomietło, sam też uważa, że jest lepszy, chociaż w innej dziedzinie. No przecież nie zniesiesz tego, nie? Nie przyznasz się przed samą sobą, bo żaden z ciebie megaloman, głupia zarozumiałość odpada, taka chcesz być sprawiedliwa, a tu chała. W wątpia cię gryzie, coś tam ci się wydaje nie tak jak trzeba, bezwiednie wejdziesz w szranki. I już ta szafa zgrzyta, zamiast grać…

Cała moja przyjaźń z Martusią polegała na tym, że w mgnieniu oka łapała moje najdziwaczniejsze nawet przenośnie, najbardziej obrazowe porównania, najtrudniejsze skróty myślowe, dokładała się do nich spontanicznie i z własnej inicjatywy. Niczego nie musiałam uściślać.

– I w dodatku ja jestem kobietą, a Borkowski to facet? – powiedziała z przejęciem.

– Ja bym zniosła, on nie. Stoi na tym cokole, a to świecące w kółko dookoła głowy mu lata. I żadna baba nie na klęczkach nie ma u niego szans. To miałaś na myśli?

– No właśnie. Grubo mówimy i ogólnie przesadzamy, a to delikatne, chociaż w życiu codziennym wyłazi. I tak długo z Barbarą wytrzymał, ona człowiek, a nie kapłanka, ale jak mu Urszulka kadzić zaczęła, nagle się w nim potrzeby duszy ocknęły. Proszę, został doceniony!

– I stąd ten jego cały wygłup…

Milczałyśmy przez długą chwilę, bo właściwie impreza od podszewki stała się dla nas zrozumiała doskonale. Wiedziała Urszulka, w co puknąć…

– Wróci teraz do pierwszej żony? – zastanowiła się Martusią.

Skrzywiłam się serdecznie.

– Po takiej kompromitacji? Mowy nie ma! Żadne z nich tego nie wytrzyma, ona już by go wielbić nie mogła, a on braku uwielbienia nie zniesie. Coś innego sobie znajdą, a jego czeka niespodzianka, bo nikt go w tej Szwecji o niczym do tej pory nie zawiadamiał. I osobiście uważam, że dobrze mu tak.

Martusia całkowicie zgodziła się ze mną. Musiałam jeszcze raz powtórzyć wszystko, co słyszałam i widziałam, upewniając ją, że naprawdę Urszulka broń palną i klucze Feli trzymała wśród ścierek kuchennych, zapewne przekonana, iż schowek jest nie do wykrycia. Po czym wreszcie postanowiłyśmy pójść spać.

Martusia jednakże zatrzymała się nagle na schodach, wiodących do gościnnego pokoju.

– Czekaj – rzekła niespokojnie. – Czy nie powinnaś teraz zadzwonić do tej żywej Borkowskiej? Do Barbary? Jej się chyba należy, nie?

– Zwariowałaś? O tej porze?

– Na takie przecudowne wiadomości każda pora dobra, a poza tym i cóż takiego?

Dwadzieścia po dwunastej, wielkie rzeczy! Ty byś się nie ucieszyła, gdyby ktoś ci coś podobnego opowiedział nawet w środku nocy?

Popatrzyłam na nią. No owszem, ucieszyłabym się…

* * *

Agata zainteresowała gosposię całą sensacją do tego stopnia, że już drugi kolejny wieczór spędzała u mnie, gosposia wyraziła zgodę na nocleg u niej pod warunkiem usłyszenia dalszego ciągu. Miałam wrażenie, że zaczynamy się powtarzać i w kółko omawiamy to samo, ale uczuć, doznań i wątpliwości było w tym tyle, że wystarczyłoby chyba do skończenia świata.

Telefon mnie zaskoczył. Kto, na litość boską, może do mnie dzwonić prawie o wpół do pierwszej w nocy…?

– Mam nadzieję, że nie Stefan? – powiedziała Agata zgryźliwie.

Wzruszyłam ramionami i podniosłam słuchawkę. Nawet jeśli Stefan, to i cóż takiego, zawsze mogę ją odłożyć i wyłączyć urządzenie.