Ogólnie on uważa, że prokuratura wszystko zatuszuje, żeby przypadkiem nie dotrzeć do źródła, to znaczy do inspiratora czy zleceniodawcy, ponieważ siedzi w tym ktoś z generalnej.
– Masz na myśli: z Prokuratury Generalnej? – To on ma tak na myśli – sprostował Bartek. – Sądząc z tego, co się dzieje w przestępczości, prawdopodobnie ma rację, w każdym razie osobiście nie zamierza popuścić.
Potwierdza wszystko o tym Lipczaku i Kubiaku. On też sroce spod ogona nie wyleciał, więc jakieś zamieszanie w górnych sferach będzie. Nawet już chyba jest, tylko my tego nie widzimy.
– Szkoda, że tyle samo wiesz, ile my się domyślamy – westchnęłam. – Myślałam, że rzucisz jakieś konkretne kalumnie na konkretne osoby, przy czym prokurator generalny albo prezes sądu najwyższego, albo minister spraw wewnętrznych, albo… kto tam jeszcze…?… bardzo by mi pasowali. Bo niemożliwe, żeby taki prokurator generalny nie wiedział, co się dzieje w tych wszystkich prokuraturach poniższych, żeby nie czytał prasy, nie oglądał telewizji, nie rozmawiał z ludźmi… I co? Jak reaguje? – Otóż to – przyświadczył Bartek z przekonaniem.
– Mnie się wydawało, że odmówiłaś zajmowania się polityką? – wtrąciła Martusia słodkim głosikiem.
Oburzyłam się.
– A czy ja zamierzam napisać o tym w scenariuszu bodaj jedno słowo? Ale skoro głupi trup włazi mi na głowę…! W naturze. I jeszcze do tego rozmaite dupki żołędne pchają się przed oczy…
W tym momencie w domofonie zabrzęczał Witek, co z niezrozumiałych powodów przestawiło mi umysł na inny temat.
– A ty nie pleć tych bredni – kontynuowałam, idąc ku drzwiom – Bo owszem, pretekst może mu i był potrzebny, ale sama się o to postarałaś. Mnie by też zdenerwowało, gdybym zobaczyła, jak ci Dominik wyje na gorsie!
Otworzyłam drzwi i wróciłam do pokoju, nie przerywając przemówienia, z tym że teraz zwracałam się do Bartka.
– A ty też dobry jesteś, prawdziwy mężczyzna, cholera, spojrzy, nadmie się i zadem do frontu odwróci, zamiast jak człowiek wyjaśnić sprawę. Co to ma znaczyć, kompleks niższości cię znienacka opętał?! Ja wam źle nie życzę, ale niechby tak jaka Dulcynea w twojej pracowni w histeryczną rozpacz wpadła, dom jej się spalił, gach ją rzucił z czworgiem dzieci, wszystko jedno, z litości byś ją po łopatkach klepał i na to by ci Marta wlazła. I co? Też byś chciał, żeby wzięła tyłek w troki i wybiegła, na śmierć obrażona? Jakiś umiar, do diabła, trzeba czasem zachować! – Popieram – powiedział Witek, stając w progu – chociaż nie mam pojęcia, o czym mówicie. Jak usiądę, to dasz mi kawy? – Kawy, do śledzia…? – zdziwiła się Martusia.
– Ja to będę jadł oddzielnie, a nie razem…
– A jeszcze kawałek chleba masz? – spytał niepewnie Bartek.
– I piwo…? – podchwyciła Martusia. – Bo ja nie chcę wódki.
Dość szybko udało mi się opanować żywioły spożywcze i można było przystąpić do dalszego ciągu konferencji, nie wiadomo, służbowej czy prywatnej.
Witek nie ukrywał swojej wiedzy, zdobytej bez wątpienia pokątnie, metodą trzeźwego szeptania na ucho, względnie słuchania zwierzeń, mamrotanych po pijanemu.
Konfrontacja jednego z drugim dawała najlepsze rezultaty.
Wszystkie trzy sprawy, Słodkiego Kocia, Lipczaka-Trupskiego i pożar na Bluszczańskiej, załatwił Paścik osobiście, o czym wszyscy wiedzą. Policja też.
Prokuratura nie wystąpiła z aktem oskarżenia, twierdząc, że akta są niekompletne i brakuje niezbitych dowodów. Paścika owszem, przesłuchano, trzech szacownych obywateli zaświadczyło, że w chwili strzelania do Słodkiego Kocia znajdował się w ręcznej myjni samochodowej na Mokotowie, gdzie najpierw bardzo długo czekał, bo nie był umówiony, potem bardzo długo był myty, bo zażądał podwójnego woskowania, a potem jeszcze bardzo długo rozmawiał z jakimś znajomym, siedząc w lśniąco czystym samochodzie. Razem trwało to około półtorej godziny. W czasie pożaru natomiast przebywał w Ogrodzie Zoologicznym, czego żadna siła ludzka nie podważy, bo przy małpach odbył rzeczową i pouczającą pogawędkę z jednym takim z Ministerstwa Handlu Zagranicznego, a jeden taki, oczywiście, to potwierdził.
Fakt, że oglądałam go na własne oczy, a także widoczny był, jak byk, na pożarowych kasetach, nie miał żadnego znaczenia. Kto powiedział, że na kasetach plącze się Paścik? Jakiś podobny do niego, z kitką i z wąsami, on zaś ani kitki, ani wąsów nie nosi. Numer samochodu też do niczego, ja jedna go zauważyłam i mogłam się pomylić. Paścik tkwił przy małpach i koniec.
– A Trupski? – spytała Martusia z irytacją i zgrozą. – Sam się udusił?
– Sam – potwierdził Witek ku naszemu śmiertelnemu zdumieniu i dołożył sobie śledzia. – Tak się nieszczęśliwie zaplątał w sznur od zasłony, bo pijany był. Tragiczny wypadek. Przypadkiem akurat dokładnie wiem, że w izbie wytrzeźwień strasznie gwałtownie szukali jakiejś moczymordy z odpowiednią grupą krwi, żeby wynik badania dołączyć do jego akt i ubaw mieli po dziurki w nosie, bo właśnie żadnego takiego nie było.
Już myśleli, że po znajomych byłych klientach zaczną latać, ale wreszcie się jeden przytrafił. Tak go pokochali, że policzyli mu pół ceny.
– Państwo prawa! – westchnął filozoficznie Bartek.
– Nie mów takich dziwnych słów, których nikt nie rozumie! – zgromiła go Martusia.
– A w ogóle, to ten cały Ptaszyński wcale nie zginął w hotelu, tylko go zwyczajnie jakieś bandziory rąbnęły w tej piwnicy i cześć – uzupełnił jeszcze Witek.
– No to ja też wam powiem – wtrąciłam szybko swoje, zanim Martusia z Bartkiem zdążyli zareagować na rewelacje Witka. – Młody goryl z Marriotta również jest policji doskonałe znany, chociaż oficjalnie nic mu przyczepić nie można. Przeszedł cichutko spod ręki Słodkiego Kocia do nowego przedsiębiorstwa, widząc w nim jaśniejszą przyszłość. Też wiem to poufnie i zwierzono mi się w rozgoryczeniu. Jedyny fakt pocieszający to ten, że doprowadził do wysokiego dostojnika, ale z jakiej instytucji, pojęcia nie mam, który dotychczas był tylko podejrzany. Teraz już wiadomo, że słusznie.
– To jednak ten mój ma rację – wpadł mi w słowo Bartek. – Jest rzeczą zupełnie niemożliwą, żeby takie machloje rozgrywały się na dole, a góra nic o nich nie wiedziała. Komuś na tym bajzlu cholernie zależy.
– To zawodowcy – powiedział Witek pobłażliwie. – Większe mafie czy mniejsze, mają wspólny interes i niech im nikt nie przeszkadza, tak sobie życzą. A kto tam miałby coś do gadania, to proszę bardzo, w jednej rączce kopyto, w drugiej taki grubszy plik zielonych i mogą wybierać.
– Mam wrażenie, że już wybrali? – zauważyła grzecznie Martusia. – I czy w ogóle musimy się nimi zajmować? Wręcz się zgorszyłam.
– No coś ty…? Zajmujemy się wyłącznie przez zwykłą ludzką ciekawość oraz w celu ustalenia realiów…
– Żeby się na nich opierać…?!!! – Zwariowałaś! Żeby wiedzieć, co należy ominąć. Na realiach niech się Wójcik opiera, ten od „Ekstradycji”, a i tak cała „Ekstradycja” to w chwili obecnej istny raj i z czułym uśmiechem na ustach można ją oglądać. Gdybyś nie chciała trupa…
– Ja chciałam trupa?! To ty chciałaś, nie ja! – Wszystko jedno. Ja jestem kryminalistka i trup był niezbędny, i sama widzisz, jak dodaje akcji rumieńców. I skąd wiesz, czy seriali wenezuelskich ktoś nie kupuje pod pistoletem?!
– Ja bym nie kupił nawet pod plutonem egzekucyjnym – stwierdził Witek i zreflektował się nagle. – No nie, pod plutonem egzekucyjnym kupiłbym wszystko. Ale potem coś bym jednak próbował zrobić.
– Byli tacy, co próbowali, i wszystkich spotykały nieszczęśliwe wypadki – przypomniał Bartek.
Poszłam do kuchni po nowe piwo, bo konwersacja zjechała nam na ślepe tory.
W dodatku Martusia od początku zabroniła mi oczerniać przesadnie telewizję, ja sama zaś uparcie zamierzałam unikać polityki, razem wziąwszy zatem trup Słodkiego Kocia robił się nie do zniesienia uciążliwy. Co gorsza, z informacjami jeszcze nie skończyłam, ale obrzydzenie już mnie do nich brało i musiałam się przemóc.
– No dobrze, poufnie domyślam się jeszcze jednego – powiedziałam niechętnie, stawiając puszki na stole. – Ten sejf Grocholskiego otworzyli, Grocholski, proszę bardzo, udostępnił. I nic w nim nie było.
Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę.
– Jak to, nic? – zdziwił się Bartek. – Miały być kasety…? A, nie, przepraszam, kasety to chyba wasz wymysł? – Dla nas to dobrze czy źle? – spytała Martusia z troską.
– Dla nas to wszystko jedno, bo możemy mu tam wetknąć nawet żywą kobrę, ale dla niektórych… No, wiesz, dla jednych okropnie, dla drugich doskonale, a dla glin nieprzyjemność.
– Miał sejf i całkiem pusty? – spytał niedowierzająco Witek.
– Skąd tam pusty! Z pieniędzmi, precjozami małżonki, dokumentami i tak dalej, umowy różne, upoważnienia, jak normalny radca prawny, ale nic kompromitującego, wszystko legalne. Byłby zresztą idiotą, gdyby te materiały niebezpieczne dla otoczenia trzymał w sejfie, to już lepiej w szafie pod halkami żony. Każdy włamywacz w pierwszej kolejności leci do sejfu, a Grocholski nie kretyn.
– Ale my możemy zrobić z niego kretyna? – upewniła się niespokojnie Martusia.
– Bez trudu. I zrobimy. Tylko trzeba będzie uzasadnić… A, prawda, ja bez umowy nie piszę! Rozważania, o ile tak można określić równoczesne krzyki czterech osób na temat słuszności mojego postanowienia, przerwał nam telefon. Domowy, nie komórka.
Odezwała się w nim Anita, na którą właśnie miałam jeszcze nadzieję. Czym prędzej prztyknęłam w głośnik i rozległa się w całym pokoju, dzięki czemu tamci troje zamilkli w pół słowa.
– To już chyba wszystko wiesz? – powiedziała beztrosko. – Ja się tu trochę postarałam i też wiem. Sprawcy nie znajdą, ale parę osób tam u was poleci. To znaczy, chciałam powiedzieć, zmieni stanowiska. Mam nadzieję, że nie masz obsesji na tle podsłuchu telefonicznego, tak jak niegdyś Alicja?
– Oszalałaś! – zaprotestowałam z rozgoryczeniem. – W tamtych czasach mogło to mieć nawet jakiś sens, ale przecież nie dziś! Wszyscy spokojnie mówią wszystko publicznie! – No owszem, zauważyłam ostatnio. Zdaje się, że można umieścić w prasie ogłoszenie: „Zabójca, na zamówienie poleca swoje usługi, nazwisko, adres, telefon, godziny przyjęć”… I nic mu nie zrobią? – Nic, zgadza się. Mógł sobie tak zażartować.