– Zwariowałaś, nie widzisz, że mam nowe, piękne uczesanie?! – Piwo dobrze robi także i na włosy…
– Joanna, nie denerwuj mnie!!! I pomyśleć, że był taki temat cudownie pocieszający, a teraz o kant tyłka go potłuc, bo to się wiąże jedno z drugim, istny łańcuch! Kłębowisko łańcuchów! Dolałam jej piwa, zastanowiłam się i poszłam po zapasową puszkę. Martusia prychała przed siebie, w przestrzeń, jakimś takim kocim sposobem, najwidoczniej pełna uczuć przeraźliwie mieszanych. Chwilami błyskało w niej coś jaśniejszego.
– Powiedziałaś, że jesteśmy jasnowidzące – przypomniałam jej. – Bardzo mnie to zainteresowało. Cośmy takiego nadzwyczajnego zgadły? Jaśniejsze na twarzy Martusi rozbłysło żywiej.
– To jest właśnie ten pocieszający temat! Słuchaj, coś się dzieje. Ty masz pojęcie, rzeczywiście polecieli grzebać w starych taśmach archiwalnych, straszna tajemnica, o której wszyscy wiedzą i nikt nic nie wie. Wzięli ze sobą Dominika… o, tu już się zaczyna okropne…
– To czekaj, dokończ przedtem pocieszające. Wszyscy wiedzą i co? – I nikt nic nie wie, mówię przecież. Podobno naprawdę wyłapali jakieś materiały kogoś tam obciążające, podobno znaleźli jakiś stary spis, inwentaryzację, nie wprowadzoną do komputera, nie wiadomo nawet, kto tam kiedyś nawalił albo coś ukrył, bardzo straszne wykroczenie. I słuchaj, nie do wiary, ale naprawdę przez tego twojego Słodkiego Ptaszka… Nie, Ptasiego Kotka…
– Słodkiego Kocia Ptaszyńskiego.
– Wszystko jedno. To jest trup wszechstronny! Z tym że nie wiadomo, w kogo rąbnie, nie musi to być ktoś z telewizji, chociaż kto tylko ma jakiegoś wroga, snuje sobie optymistyczne supozycje i z tego się robi jeszcze większy bałagan. Istny pożar burdelu, ale w takim ciaśniutkim zakresie, bo każdy wodą w pysku gulgocze…
– Ale trochę im się wyrywa?
– Inaczej by pękli! Tycio w nerwach, Dominik musi coś podejrzewać, bo histerii dostał, z tego archiwum zmył się jakoś, przyleciał i na pierś mnie upadł jak ta pani Wiśniewska…
– To nie była pani Wiśniewska, tylko pani Simpson – skorygowałam delikatnie.
– Edwardowi Ósmemu…
– Co…? A, masz rację… Chodźmy gdzieś i chodźmy gdzieś, wyrwać się z tego piekła, skamlał i żebrał, już go nie miałam sumienia dołować tak ostatecznie, wyskoczyliśmy do baru. I na to, oczywiście, Bartek przyjechał…
Ożywiona już sensacjami Martusia na nowo sklęsła i błyskawicznie wpadła w przygnębienie. Znów ją musiałam zepchnąć z wądołów uczuciowych.
– Czekaj. W jakim sensie na to? Na co? Nie gziłaś się z nim przecież pod stolikiem w barze! Ani na ladzie! – No coś ty, zwariowałaś! Ale wszyscy wiedzieli, dokąd idziemy, żeby w razie czego był osiągalny, ktoś powiedział Bartkowi, przyleciał tam i musiał koniecznie trafić na chwilę, kiedy Dominik turlał mi się łbem po gorsie i już nie płakał…
Szybko oceniłam sytuację. Ze zrozumieniem i współczuciem kiwnęłam głową.
– No owszem, gdyby płakał, a nawet się smarkał, wypadłoby lepiej.
– No więc sama widzisz! Bartek tylko spojrzał, nic nie powiedział i poszedł, a Dominika z siebie zepchnąć nie mogłam, trzymał się mnie jak topielec, w dodatku musiałam zapłacić za jego wódkę i moje piwo, bo nie wziął portfela. Nawet gdybym uciekła, musiałabym tam wrócić. Dogoniłam go…
– Bartka? – Bartka. Tylko dzięki temu, że go ktoś zastawił i nie mógł samochodem wyjechać.
Powiedziałam mu parę słów i teraz mi się wydaje, że chyba niewłaściwych…
Co do tego, nie miałam najmniejszych wątpliwości.
– A on? – A on właśnie podjął postanowienie, że nie będzie mi się narzucał i służył jako element zastępczy, jak nie mam Dominika, i rozumie nawet, że dla Dominika hazard ograniczę, a dla niego nie. W dodatku, skąd ja miałam wiedzieć, że dzisiaj takie klocki wyskoczą, wczoraj mu bez żalu pozwoliłam usiąść do roboty, chociaż dopiero co z Krakowa wrócił, bo mnie korciło. Ten automat w kącie, wiesz…
O tak, wiedziałam bardzo dobrze!
– Że też mężczyźni nie potrafią zrozumieć najprostszych rzeczy – powiedziałam z niesmakiem i niezadowoleniem. – A od kobiet wymagają, żeby rozumiały wszystko, nawet erotomanię i homoseksualizm…
– Prawda? – ożywiła się Martusia gwałtownie. – No i popatrz! Czy oni nie są ograniczeni? – Być, to są, bez wątpienia. Ale jakieś zalety mają, więc trzeba ich po prostu odpowiednio traktować. Automat w kącie, ostatecznie, nie zając…
– Ale Bartek miał robotę! – Ale chciał, żebyś go namówiła, żeby do niej troszeczkę później usiadł…
– Ale mnie znów rozdzierało… Ale nie do Dominika przecież! Ten Dominik to był ostatni gwóźdź do trumny! Zakłopotałam się.
– A zamieszanie u was Bartek w ogóle zauważył? Ktoś mu tam coś powiedział, że jest afera i tak dalej? – Chyba tak… Mówili, że tak… No oczywiście, że tak, bo po cholerę bym leciała Dominika z otchłani wyciągać! – Powinien coś myśleć… Ale oni nie myślą. A nawet jeśli, to głupio. I na czym w końcu stanęło? – Na awanturze. I wcale nie wiem, czy on tu przyjdzie. Nie jestem pewna, czy nie byliśmy jakoś inaczej umówieni, że się spotkamy i przyjdziemy razem…
Zastanowiłam się, czy nie należałoby otworzyć tych śledzi wyłącznie po to, żeby zauroczyć. Jeśli będziemy czekać, Bartek się nie pojawi, jeśli je napoczniemy, powinien przylecieć. I, oczywiście, obrazić się, że nie czekałyśmy na niego… Nie, to nie Bartek, obrazić się mógłby tylko drobiazgowy, przesadnie drażliwy, nadęty własną ważnością debil. Znałam takiego. Bartek tych akurat wad nie posiadał w najmniejszym stopniu, co powinno stanowić pociechę.
Byłabym od razu zwróciła na to Martusi uwagę, ale zadzwonił telefon, na który miałam nadzieję. Odezwał się w nim Witek.
– Wpadnę za jakie dwie godziny, co? Mam takie wiadomości, że chyba się ucieszysz.
– Wpadnij, wpadnij – zachęciłam go gorliwie. – Dostaniesz śledzia…
Oczekiwane informacje wypchnęły mi z głowy turbulencje uczuciowe. Powiadomiłam Martusię, że chyba nam się coś rozwikła i cofnęłam się do wątku pierwotnego. Znaleźli w końcu w tym archiwum jakieś sensowne materiały czy nie?
Tego Martusia nie wiedziała i odniosła wrażenie, że nikt nie wiedział, a Dominik, nawet jeśli się domyślał, do rzeczowej rozmowy nie nadawał się kompletnie. Poza tym, po ostatniej scenie, zapałała do niego żywą niechęcią i zarzekła się na wszystko, że inaczej, jak służbowo, słowa jednego z nim nie zamieni. Niech się turla łbem, gdzie chce, ale już nie po jej klatce piersiowej.
Czekałam na jeszcze co najmniej dwa telefony, zamierzając wyjawić Martusi wszystko hurtem, jak już się więcej wyklaruje, ale nie wytrzymałam.
– Ty się oderwij na chwilę od tych doznań prywatnych, bo ja też coś wiem – zaczęłam i w tym momencie znów zadzwonił telefon.
– Jest tam u ciebie Marta? – spytał Bartek.
– Jest. A ty gdzie w ogóle jesteś? Też miałeś być!
Jako pani domu, takie pytanie miałam prawo zadać, szczególnie w obliczu śledzi.
Mogłam się nawet czuć urażona spóźnieniem przewidzianego gościa. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli znajduje się właśnie w drodze do Krakowa, zdenerwuję się poważnie i zrobię mu coś złego. Zerwę umowę na rysunki do książki…
– No więc właśnie, ja się tak waham – powiedział Bartek niepewnie. – Może ona nie chce mnie widzieć…
– Ale ja chcę! -… a nie będę z nią rozmawiał, bo zaraz mi zrobi awanturę. No dobrze, to przyjeżdżam…
Martusia patrzyła na mnie wzrokiem, który wyrażał strasznie dużo i nawet nie było szans, że ilość przejdzie tu w jakość, bo zbyt potężne kłębowisko tematów kłóciło się ze sobą nawzajem. W każdym razie nie miała najmniejszych wątpliwości, że dzwonił Bartek.
– I co…? – Zaraz przyjeżdża… Jak go znam, myślę, że za godzinę już będzie. Jeśli przyjedzie wcześniej, znaczy to, że kocha cię do szaleństwa.
– Cha cha – odparła Martusia, zamierzając uczynić to drwiąco i sceptycznie, ale głos się jej po drodze załamał.
Bartek przyjechał po kwadransie i każdej z nas przyniósł różę. Znajomość życia kazała mi wysoko ocenić jego talenty dyplomatyczne. Nie mógł jej przepraszać za jej własne winy, jakoś jednakże chciał okazać, że chyba przesadził w reakcjach, zarazem za nic w świecie nie zamierzał jej dyskredytować i obrażać, przynosząc różę tylko mnie. Tylko jej, też niedobrze, zatem pozostawało obdarzyć obie damy, zachowując się jak prawdziwy dżentelmen, co jeszcze do niczego nie zobowiązywało. Prosta grzeczność. Okazałam się szalenie przydatna.
– Jazda, do pokoju! – rozkazałam wytwornie jak prawdziwa dama. – Głupotę zrobiliście obydwoje, tłumaczcie sobie sami. Idę po śledzie.
Spędziłam w kuchni dostatecznie dużo czasu, żeby mogli wyjaśnić sobie, co tylko chcieli, i nawet nie przez uprzejmość to uczyniłam, a przez tłustość śledzi. Oliwa z nich rozmazywała się wszędzie, ponadto nie miałam najmniejszej ochoty zapychać sobie zlewozmywaka monstrualnym zmywaniem, znalazłam zatem styropianowe tacki, przechowywane specjalnie w takich celach, potem musiałam pokroić chleb, potem wygrzebać sztućce, przewidziawszy także i Witka, potem, na wszelki wypadek, znalazłam dwie małpki czystej i kilka kieliszków, potem wyciągnęłam tacę, żeby z tym wszystkim pięć razy nie latać i zrzuciłam nią papierowe ściereczki kuchenne, zawieszone na drążku, potem z powrotem powiesiłam ściereczki, potem pomyślałam o gorącej herbacie, dolałam wody do czajnika i pstryknęłam nim, wreszcie znalazłam masło, którego nijak nie mogłam doszukać się w lodówce, ponieważ stało na wierzchu. Razowy chleb lubi masło.
Kiedy z całym nabojem wkroczyłam do pokoju, Martusia z Bartkiem robili wrażenie pokłóconych na nowo, ale na jakiś inny temat. Wydało mi się, że mniej niebezpieczny. Apetytu im to, w każdym razie, nie odebrało.
– On miał pretekst, żeby tu przyjść, bo inaczej dłużej by dręczył i siebie, i mnie – oznajmiła Martusia nieco kąśliwie, ale jakby z czułością.
– Kto kogo…? – wyrwało się Bartkowi.
– Jaki pretekst? – spytałam równocześnie, dzięki czemu nie zdołali pokłócić się na nowo.
Bartek zastanawiał się przez chwilę.
– Mam wrażenie, że się przypadkiem czegoś dowiedziałem – oznajmił. – Nie, z telewizją to nie ma nic wspólnego. Mój sponsor… no, taki jeden… Zły jest jak diabli, bo chyba przez te zbrodnie jakaś forsa mu przepadła, i zamierza, trzymać rękę na pulsie.