Jeśli istotnie, zespół powinien mi może coś za te placki odpalić…?

Bardzo trudne. No więc dobrze, reklamy. Jedyny jakiś konkret. Uczyniłam założenie, że z tego jest forsa. Każdy chce się reklamować w chwili, kiedy całe społeczeństwo siedzi z gębami w telewizorze, chociaż wszyscy wiedzą, iż owe niebiańskie pienia w obliczu smakołyka zwanego margaryną… facet zeżarł kawałek bułki z margaryną i wpadł w ekstazę, rany boskie, to co on przedtem jadał…?!!!… społeczeństwo żywiutko poświęca na przyrządzanie sobie herbaty, wizyty w toalecie, szybki telefon prywatny albo służbowy, opróżnienie pralki i tym podobne zajęcia praktyczne. Ale niech będzie, siła złudzeń jest potężna. Zatem, logicznie rzecz biorąc, spragniona forsy za reklamy telewizja powinna dziko i namiętnie chwytać scenariusze z wielkimi szansami, tymczasem osoby wtajemniczone uparcie twierdzą, że to biorą, co im pasuje jakoś dziwnie. Tu szwagier siostrzeńca, tu siostrzeniec szwagra, tu jakiś, co daje wszelki sprzęt, z rolls royce’em włącznie, rzekomo do testowania… Nie do pojęcia. I co, te korzyści przerosną im dochody z reklam…?!

A mówiłam Martusi, że nie mogę pisać o czymś, co jest dla mnie jakąś zmazą nie do rozwikłania!

Obiecała solennie, że szczegóły techniczne wstawimy później, wspólnymi siłami. No dobrze, uwierzyłam, ryzyk-fizyk. Zajęłam się wątkiem kryminalno-ludzkim, aczkolwiek kołatała się we mnie wątpliwość, czy nie powinnam podjąć pracy na Woronicza chociażby jako sprzątaczka, na okres próbny, dwa tygodnie, bo potem z pewnością by mnie wyrzucili. W charakterze sprzątaczki, zważywszy wielkie wrodzone w tym kierunku talenty, nie zdałabym egzaminu, zważywszy wielką wrodzoną w całkiem innym kierunku inteligencję, coś by mi może w oko wpadło…?

Nie zdecydowałam się na ten zabieg, w obawie, iż może przeceniam inteligencję.

Jeden z głównych bohaterów zatem, w mojej osobistej twórczości, ucinał scenariusze krajowe doskonałe, zatwierdzał beznadziejne chały, kupował tasiemce argentyńskie i brazylijskie, za kupowanie brał łapówy… pardon, prowizję… jak stąd dookoła księżyca, trzymał za mordę wszystko i pławił się w dobrobycie. Z przyjemnością uczyniłabym nim Dominika, rzecz jasna nadając mu inne imię, ale primo Martusia protestowała, a secundo nie pasował mi charakterologicznie, nadawał się raczej na wykonawcę rozkazów, niechętnego i opornego, szantażowanego czymkolwiek, co doskonale tłumaczyłoby histerię i stany depresyjne. Znacznie lepszy byłby Tycio, w naturze niewątpliwie wmieszany w różne dziwne działania, ale do Tycia żywiłam osobistą, nieuzasadnioną sympatię i było mi go szkoda. Niechby i był, tylko trochę na uboczu. Prawdziwych, tych najgorszych, złoczyńców telewizyjnych nie znałam wcale, ani jednej sztuki, mogłam ich sobie najwyżej wyobrażać, tu jednakże okropnie wchodziły mi w paradę moje prywatne animozje, ściśle związane z hochsztaplerstwem końsko-wyścigowo-hodowlano-finansowym. Przerobić takiego, na przykład, pana Heltę, albo pana Tańskiego, albo eks-wicepremiera Jagielińskiego na telewizyjnego mafioza…?! A oni tyle z tym mają wspólnego, co i ja, inna dziedzina miękko im się ściele, nie połączę jednego z drugim, choćbym pękła. Już prędzej doprowadzę do autentycznego romansu Martusi z jednym z nich, nie wiadomo z którym, bo zapomniałam, który przystojniejszy, ale Martusia piękna dziewczyna, więc każdy poleci…

I na plaster mi to?

W dodatku powyżej znanych mi osób i stanowisk istniało jakieś ciało zbiorowe, a ciał zbiorowych rządzących nigdy nie byłam w stanie zrozumieć i rozwikłać. Komitet albo zarząd. Co to właściwie jest, jak to działa i jaki pożytek można z tego wydłubać…?

To, co przeżywałam w trakcie pisania, nosiło wzniosłą i od wieków ugruntowaną nazwę: męki twórcze. Szlag żeby trafił męki twórcze.

Reszta, poza postacią głównego bohatera, była prosta i łatwa, on jeden stwarzał mi same trudności. Siedział skurczybyk, rządził, mieszał, bogacił się, wystawiał rachunki na siostrę zięcia… O, siostra zięcia, wprowadzić dodatkową babę, kobieta zawsze namiesza… Aż pojawiał się nasz upragniony trup. Żywy jeszcze. Rozumnie przystosował się do czasów i sytuacji, nawiązał znajomości, wygrzebał taśmy z dowodami dawnych przestępstw i ruszył w manowce szantażu…

Nie, zaraz. Odwrotnie. Wlazł na jakieś stanowisko, które zagroziło swobodzie głównego bohatera-mafioza-bandyty finansowego. Nie żeby całkiem sam, jako doradca, o, właśnie! Szara eminencja! Ten Pyłek! Znakomicie! Drugiemu, cholera wie, kto to może być, niech Marta szuka, podsunął szansę wygryzienia konkurenta, stał się niezbędny, prawa ręka… A może prawa ręka tego naszego…? Ganc pomada, zagrożony, przytomna jednostka, dokopał się dawnych przestępstw, przedawnienie nie ma znaczenia, opinia w środowisku też się liczy, znalazł taśmy sprzed lat… Podwójny szantaż! Poszli na ugodę, wielka forsa, nasz nie chciał płacić, rąbnął Pyłka. I nic przy nim nie znalazł, znaczy, dowody ma w domu, podpalił budowlę, w zamieszaniu dobierze się do sejfu albo wszystko się sfajczy i ma z głowy…!

A właśnie nie sfajczyło się nic.

Tak wymyśliłam, bez względu na obawy latającej z klatką dla kota żony.

Dodatkowo Pyłek zahaczał mi o lata mojej własnej młodości i tajemnice nigdy nie rozwikłane. Korciło mnie strasznie, żeby to powiązać.

Wypiłam dwa kieliszki czerwonego wina. Podobno dobre na krążenie. Upanierowałam i postawiłam na małym ogniu dwa kotlety wieprzowe, trzeci nie zmieścił mi się na patelni. Wróciłam do komputera. Cholerny Pyłek z dawnych lat gryzł mnie wszędzie do tego stopnia, że całkowicie zaczęłam tracić wątek tego, co pisałam obecnie do spółki z Martusią.

Brzęczyk do drzwi powitałam jak zbawienie.

* * *

Podinspektor Cezary Błoński.

Piękny Cezary rzucił okiem za mnie i dookoła w sposób tak błyskawiczny i niedostrzegalny, że gdyby nie moja wieloletnia egzystencja kryminalistki, w ogóle bym tego nie zauważyła.

– Sama jestem, sama – uspokoiłam go. – Mojej współscenarzystki nie ma, dzieci dawno mieszkają gdzie indziej i przeważnie daleko. Ruszyłam flachę czerwonego wina z rozpaczy twórczej, jeśli chce pan ze mną rozmawiać, musi mi pan potowarzyszyć, bo inaczej wracam do klawiatury. Z młodości wiem, że przedstawiciele władz śledczych mają obowiązek być utalentowani wszechstronnie. To jak będzie? Z wiekiem przeciętnie przyzwoity człowiek nabiera, jak wiadomo, tolerancji. Mnie w tym momencie wiek jakoś odbiegł na stronę i chyba dało się to zauważyć.

– Z przyjemnością wypiję kieliszek czerwonego wina – odparł piękny Cezary całkiem jak istota ludzka, a nie jak pień. – Czegokolwiek w ogóle pani sobie życzy…

Gdybym miała w domu pomyje… Albo bodaj mydliny po moczeniu paznokci…

Cholera, chociaż jakieś ziółka… Ciekawe, jak by zareagował…? Niestety, nic z tych rzeczy, poza tym było to mgnienie, bo nagle zaczął budzić sympatię. Z kamienia przeistoczył się w człowieka i nawet oczom pozwolił mieć jakiś ludzki wyraz. Zaintrygowało mnie to natychmiast.

– Niech pani powie możliwie dokładnie, co pani widziała w tym Marriotcie – poprosił smętnie i pokornie. – I co powiedziała pani ta przyjaciółka z Danii, Anita Larsen. Nie będę ukrywał, rozmawialiśmy z nią, musimy porównać.

Trzeba przyznać, że dawno nic mnie tak nie ucieszyło, nie zaintrygowało, nie zainteresowało i nie ruszyło ogólnie. Bez najmniejszych oporów powtórzyłam mu każde słowo i każdy przecinek, z otwartym mostem na Amager włącznie. Słuchał w skupieniu i nie miałam najmniejszych wątpliwości, że też się od niego czegoś dowiem. Czy nam się to przyda do scenariusza, tego nie byłam pewna. Słodki Kocio, nawet po śmierci, mógł bruździć tak samo, jak za życia.

– Wiem z pewnością – rzekł, a szczerość tryskała z niego niczym gejzer – że pani Larsen nie powie nam nawet jednej setnej tego, co może powiedzieć pani. Panie obie… no dobrze, powiem, wszystkie policje świata kierują się podstawową zasadą: nie wierzyć nikomu. Ale po tylu latach i po tak wnikliwym sprawdzaniu przeszłości można się zorientować, kto jest kim i kto nigdy nie brał udziału w żadnym przestępstwie…

– Kto jest całkiem głupi i łatwowierny, a kto nie – dołożyłam.

Ominął moje niezmiernie genialne stwierdzenie.

– … kogo można ewentualnie prosić o współpracę i komu coś wyjawić. Pan Górniak jest trudnym rozmówcą…

Oto mi wielką nowość zdradził. Postarałam się nie zachichotać jadowicie.

– Konstanty Ptaszyński był swymi czasy wmieszany w wiele najrozmaitszych afer.

Czy może pani przypomnieć sobie kogokolwiek, kto miał z nim cokolwiek wspólnego kiedyś, przed laty, oczywiście poza panem Górniakiem? Zaczęłam strasznie uczciwie myśleć.

Słodki Kocio… Wyścigi… Z kimś rozmawiał, z kimś się kontaktował… Idiotyzm, te rzekomo intratne kontakty znałam lepiej niż własne nazwisko… Takie one były intratne, jak ja Maria Callas… Akta prokuratora… Co mi, do licha, w pamięci z tego zostało, pamięć mam wyłącznie wzrokową, na niej trzeba bazować… O Boże, było coś…! Prokurator, młody facet, ledwo po aplikanturze, ten mój krzywił się, że mu to dali, coś tam bąkał pod nosem… Jak mu… takie pozornie łatwe nazwisko, coś od jarzyny, produkt jadalny, witamina, groszek… burak…? Fasola…?

– Grocholski! – krzyknęłam nagle strasznym głosem.

Nie podskoczył i nie rozlał wina, ale w oku mu błysnęło. Musiał ten Grocholski coś dla niego oznaczać. Usiłowałam przypomnieć sobie trochę więcej.

– Był takim świeżutkim prokuratorem i właściwie nie miał jeszcze prawa samodzielnie prowadzić sprawy, ale dali mu coś… zaraz, on chyba uczestniczył w dochodzeniu, w sądzie nie oskarżał. Jakoś tam namieszał. No i później pan Górniak dołki pod nim kopał bardzo usilnie, dając mi do zrozumienia, że to swołocz, więc musiał go znać.

Miałby teraz około pięćdziesiątki, może odrobinę mniej. Podobno dziwkarz. Więcej nie wiem.

– Dobre i tyle. Jest pani pewna, że występował w sprawie Ptaszyńskiego? – Musiał, w oczach mi stoi jego nazwisko, w aktach się plątało. A, zaraz, tę późniejszą sprawę, tę idiotyczną pyskówkę… Też coś tam chachmęcił, ale szczegółów nie znam, bo sam pan już wie, jaki Bożydar wyrywny do zwierzeń.