Pomyślałam, że skoro Marta akurat tu jest, mogłybyśmy załatwić za jednym zamachem także i drugiego trupa, a przy okazji alibi Dominika. Niech on mi wreszcie spadnie z głowy. A w ogóle dowiedzieć się czegoś…
– … pod warunkiem, że pan też coś powie – ciągnęłam. – Kto to był, ten drugi trup, odnaleziony rano? Cezary Piękny milczał chwilę, w środku zapewne miał wahanie, ale postarał się go nie ujawnić.
– Owszem, powiem – zdecydował się. – Niejaki Antoni Lipczak.
– Tyle wiemy – skrzywiłam się i chciałam rozbudować pytanie, ale przerwał mi błyskawicznie.
– Skąd?! – O, masz…! – jęknęła Martusia. – Słuchaj, ja całego warsztatu pracy w celi nie zmieszczę…!
Zlekceważyłam jej obawy bezlitośnie.
– Widziała go tu obecna świadkini – wskazałam Martę – i nic nie mogłyśmy zrozumieć, bo zalęgły się nam z tego dwa trupy. Co ma piernik do wiatraka? W tym samym pokoju, tego samego dnia…
Nasz rozmówca-kamień znów mi przerwał, nad wyraz uprzejmie.
– Jest to dość skomplikowana sprawa, a informacje pań są bardzo cenne, ponieważ w pierwszej chwili zaistniało podejrzenie, że to Ptaszyński zabił Lipczaka. Skoro jednak Ptaszyński stracił życie wcześniej…
– Z całą absolutną pewnością i mogę na to przysięgać w dowolnym miejscu, i na wszystko, co pan chce – powiedziałam z naciskiem, bo urwał, patrząc na mnie pytająco. – Czas zejścia nie znanego mi Lipczaka lekarz stwierdził dość kategorycznie, to przypadkiem wiemy, Ptaszyński zatem odpada, a przy okazji odpada gość z pokoju obok, którego obie doskonale znamy. Martusia, wyjaśnij panu.
Resztę czasu pan major poświęcił maglowaniu Martusi, która powiedziała wszystko, omijając tylko starannie swoje perturbacje uczuciowe. Rzuciła mu na pastwę Tycia, który miał zaświadczyć, iż Dominik żadnych skłonności zbrodniczych nie przejawiał, a jeśli w owej chwili jakiekolwiek, to tylko w stosunku do niej. Podinspektor Błoński robił wrażenie, że rozumie, co się do niego mówi, po czym pożegnał nas wreszcie, równie kamienny, jak w chwili powitania. Tajemniczy głos w duszy informował mnie, że teraz poleciał łapać osobę, która zbliżyłaby go do Bożydara.
– No wiesz! – powiedziała Marta, ochłonąwszy nieco i przygarnąwszy do łona następną puszkę piwa, jaką jej przyniosłam po zamknięciu drzwi. – Ale Czaruś…! Ja wiedziałam, że wizyty u ciebie przebiegają czasem rozrywkowo, nie sądziłam jednak, że do tego stopnia! Co to w ogóle było?! Produkt sztuczny? Oni wszyscy tacy…?! – Najwidoczniej żadna z nas nie była w jego typie – odparłam z westchnieniem.
– Może lubi tylko młode, tłuste brunetki.
– Fu! – prychnęła Martusia z przekonaniem.
– De gustibus non est disputandum. Może garbate…? Albo Horpyny…? – Swoją drogą chłopak jak brzytwa, ale wał. Przeciwpowodziowy.
– Martusia, nie wyrażaj się. My się lepiej zastanówmy, co nam to daje. Wykryło się mnóstwo i miejmy z tego jakiś pożytek zawodowy! Usiadłam znów przy komputerze, Marta przyniosła sobie stare krzesło turystyczne, nieco wyższe niż fotelik, żeby móc mi patrzeć na ręce. Obie zaprzątnięte byłyśmy jeszcze wizytą pana majora.
Niby wszystko było w porządku, przyleciał do mnie, bo dowiedział się, że byłam w Marriotcie, żadna sztuka, obsługa mnie tam znała. Możliwe jednak, że przyleciałby i bez tego, ze względu na Bożydara. Bożydar musiał zajmować się tym Ptaszyńskim bardziej niż kiedyś sądziłam, znał rozmaite układy, niewątpliwie znał i jego protektorów, gdyby teraz Słodki Kocio któryś tam raz w swojej karierze okazał się zabójcą, przez Bożydara chcieliby do niego dotrzeć. Tymczasem chała, Słodki Kocio padł trupem wcześniej…
Namieszałam im chyba tą informacją nieziemsko…
Dziwne było, że powiedział nam o Lipczaku. Nie dla naszej przyjemności, to pewne. Musiał chyba myśleć, że obie łżemy, coś o nim słyszałyśmy, wiadomość nami wstrząśnie i jakaś prawda nam się wyrwie. Ponadto koncepcja mu się zawaliła i może sam był trochę rozdygotany, z wierzchu nic, a w środku wulkan, informacja zaś była o tyle nieszkodliwa, że nazwisko ofiary nie stanowiło tajemnicy, znał je cały personel hotelowy. Mogłyśmy się tego dowiedzieć nawet przez telefon. Co oni zrobili ze zwłokami Słodkiego Kocia…?
– No! – pogoniła niecierpliwie Martusia. – Wyciągajmy jakieś wnioski! Będziemy go podrywać? – Kogo…?! – przeraziłam się, bo oczyma duszy widziałam właśnie szczątki Słodkiego Kocia, rozpuszczane w kwasie solnym i zalewane betonem, a zarazem jego samego, jak jeszcze był żywy. Przez moment wydawało mi się, że ona proponuje mi jakąś makabrę albo też pętlą czasową wróciła przeszłość.
– No, tego. Czarusia kamiennego. Gdyby zapuścił brodę, ja się piszę.
– Ja nie. Za nic w świecie. Jego też musiały szkolić służby specjalne, nie chcę więcej takich. Jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, oni nawet w łóżku pilnują, żeby nic po sobie nie pokazać! – Nie żartuj! – zaniepokoiła się Martusia. – Skąd wiesz? – Z doświadczenia.
– To jak on się, taki ten jakiś, zachowuje? Jak przyuczony robot? – Mniej więcej. Wymierza sobie, co i kiedy, i oddech reguluje naukowo.
Martę zainteresowało to nadzwyczajnie, szczególnie ta naukowa regulacja oddechu.
Dotychczas miała w życiu do czynienia z prawdziwymi ludźmi i taki sztuczny ją zaciekawił, na szczęście nie do tego stopnia, żeby miała wylecieć z mojego domu i gonić podinspektora po ulicy. Uspokoiłam ją wreszcie przypomnieniem, że piszemy scenariusz kryminalny, a nie dzieło o seksie.
– No dobrze, to na czym stanęłyśmy, jak nam Czaruś przeszkodził? – Na szantażu primo. A secundo na Pipku telewizyjnym. Tertio zaś mamy superatę w postaci Lipczaka. Niepotrzebnie zdenerwowali nim Dominika…
– Dominika mi teraz nie wytykaj, muszę skupić umysł, a nie uczucia. Czekaj, ale mówisz, że on nam coś dał, ten przyuczony robot? Przyuczony robot utwierdził mnie w mniemaniu, iż Słodki Kocio poszedł na szantaż, zagroził komuś z elitarnej mafii i został rąbnięty. Słusznie Anita napomknęła o nowym pokoleniu, starsze podlegało kiedyś właśnie Ptaszyńskiemu, to on trzymał w ręku rozmaitych goryli i płatnych zabójców. Nowym zaczął dysponować ktoś inny. Kogo Słodki Kocio tak ostro sobie namierzył, nie miałam pojęcia, ale możliwości było zatrzęsienie, biznesmeni, bankowcy, sfery rządowe, cały sejm, ministerstwa… Najbardziej ucieszyłaby mnie Agencja Rolna, z którą od paru lat miałam na pieńku i która czaiła się na potężny szmal, ale moje pobożne życzenie niekoniecznie musiało się spełnić. Chociaż o równie wielkiej forsie przy kimś innym nie słyszałam…
Estetycznie uduszony Lipczak pasował mi tu jak pięść do nosa. Chyba że on właśnie załatwił Kocia, po czym zleceniodawca pozbył się go, żeby się nie narażać na kolejny szantaż. Lipczak, według opisu Dominika, wyglądał nijako, zgadzałoby się, płatny morderca nie ma prawa rzucać się w oczy. Równie dobrze mógł być przypadkowym świadkiem, którego należało usunąć, ale tu jakieś powiązania musiałyby istnieć. Obsługa hotelowa uważała go za gościa, jeśli Słodki Kocio znalazł się w jego pokoju, coś o nim musiał wiedzieć, niemożliwe przecież, żeby tyle przypadków padło na jeden pokój hotelowy! Ewentualnie może długi z kasyna, ci troglodyci od egzekwowania należności, Słodki Kocio, ich mocodawcy i protektorzy to przecież ta sama mafia!
A że korzenie grzęzną w przeszłości, świadczy poszukiwanie Bożydara.
Powiedziałam to wszystko Martusi, która słuchała z wielką uwagą. Po czym westchnęła ciężko.
– I ty mówisz, że nie chcesz się wdawać w politykę…! No dobrze już, dobrze. To teraz musimy to przekształcić w rozgrywki telewizyjne. Pamiętasz może przypadkiem, że piszemy scenariusz o kulisach telewizji? Pamiętałam doskonale i wszystko mi zaczęło pasować.
– No i zgadza się, Pałka mamy. Teraz ten Pałek jest dyrektorem, na przykład, programu drugiego…
– Dlaczego akurat drugiego? – zaciekawiła się Martusia.
– Bo mi się ciągle narażają. Co innego piszą w programie, co innego nadają, w innych godzinach, i wiecznie głupią ze mnie robią…
– Ale w dwójce jest Nina Terentiew. Z Niny Terentiew robimy zbrodniarkę…?!!! – Nie nie, z niej akurat nie… No coś ty, Płucka mamy, a nie żadną Ninę Terentiew! Ona w ogóle za młoda, gdzie jej do tamtych czasów! Ale ten jakiś, zaraz, coś słyszałam, jak mu tam… Boguś Chrabota…? – Oszalałaś, to Polsat! – No to co? W Polsacie nie mogą robić kantów? Też mi się narazili.
Martusia zaczęła rwać włosy z głowy.
– Opamiętaj się, co ci zawinił Boguś Chrabota, to przyzwoity facet, na litość boską, telewizja to nie jest mafia sycylijska! To w ogóle nie jest gniazdo przestępców! To jest normalna instytucja!
– Zgadza się, wszystkie normalne instytucje stanowią obecnie gniazda przestępców.
Nie upieram się przy Polsacie, chociaż robią głupią kołomyję z godzinami programów.
Jak on się nazywał, ten Płucek, w życiu sobie nie przypomnę…
– Ja nie wiem, co było kiedyś – powiedziała Martusia, zdenerwowana. – Ale nie możesz teraz Płucka dopasowywać do wszystkich! Albo wszystkich do Płucka! Nikt nie robi ordynarnych kantów…! – Tylko subtelne…? – Jakie subtelne…?! To w ogóle nie kanty…!!! – Iiiii tam – zaprzeczyłam gniewnie. – To po cholerę my piszemy ten serial, na co nam instytucja, która nie robi kantów… Ale jak to nie robi, jakie tam nie robi, jeśli nie robi, skąd im się bierze taki idiotyczny program?! Te jakieś tok szoły, jakieś dno pseudorozrywkowe, jakieś teleturnieje, od których się wątpia skręcają…
– Przecież nie wszystkie!!! – No nie, skąd, kilka jest sensownych, już nie mówię o poważnych, „Miliard w rozumie”, ale chociażby „Va banque” albo Sznuk… coś trzeba przy tym umieć i wiedzieć, komuś może przyjść do łba, że warto chodzić do szkoły albo przynajmniej czytać książki, a nie tylko upajać się mordobiciem. Ewentualnie „Milionerzy”… Chociaż Hubert Urbański tak mąci, że ja mu w końcu zrobię coś złego! – Prywatnie czy publicznie? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.
– Prywatnie nie, szkoda by go było, to sympatyczny chłopiec. Ale publicznie chętnie. Chyba w końcu zacznę do nich dzwonić, może uda mi się wystąpić i wtedy poodpowiadam mu na jego pytania… I sama ich trochę pozadaję. Bardzo żałuję, że nie przewidzieli tam stanowiska osoby trzeciej, komentatora, bo poszłabym na to z przyjemnością, na dwie strony. Tu Hubert, a tu ofiara… Facetka, z wykształcenia podobno humanistka, która w życiu nie słyszała słowa „wolumen”…? Albo ten co nie wiedział czy kary koń to biały, czy czarny…?! Ominęła go informacja, że karawan ciągną kare konie…?!!! To może one białe w czerwone kropki…?! – Dlaczego w czerwone kropki? – Spadkobiercy się cieszą i tym sposobem objawiają swoją radość z zejścia spadkodawcy… Już nie wymagam, żeby taki wiedział, że kare konie są na ogół silniejsze niż gniade, o białych nie mówiąc, nie bez powodu nie latają na wyścigach białe konie! Ani srokate!!! Ale kobiety powinny mieć skojarzenia, im ciemniejsze włosy, tym silniejsze i gęstsze, to brunetki miewają grzywę jak tarpan, blondynki muszą sobie wiechcie przyczepiać… Było trochę do szkoły pochodzić, a nie wyłącznie na wagary! – I w szkole by im o tych włosach…