Warszawa, wtorek
Panie Januszu,
nie do końca odczytał Pan moje intencje. Ja wcale nie uważam, że inicjacja pierwszej bliskości jest przypisana którejś ze stron. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi „zatruta” miłością strzała Amora. Wówczas nie ma ani zasad, ani ról do odegrania. Prawdziwa niezależność to ta, która pozwala mi robić to, na co w danym momencie mam ochotę. Nie hołduję więc żadnym podziałom, jeśli rzecz dotyczy szarych komórek. W niczym mi również nie ujmuje, a nawet lubię, gdy mężczyzna otwiera przede mną drzwi, nie siada, zanim ja tego nie uczynię, nosi ciężary, zmienia koło w samochodzie i zakłada mi płaszcz. Mój feminizm na tym nie ucierpi, a tym bardziej męskie ego.
Nie jest Pan kobieciarzem? Panie Januszu? Idąc tropem Pana wczorajszego wywodu o emancypantkach, czyżby i Pan chciał, tak jak kiedyś one, zmienić znaczenie chromosomów w naszym życiu? Przecież w zgodzie z nimi każdy mężczyzna bez wyjątku, także Pan, jest kobieciarzem i to na tyle, na ile pozwalaj mu warunki i okoliczności zewnętrzne. Pamiętam, jak poruszyły mnie badania przeprowadzone na jednym z amerykańskich campusów, z których wynikało, że ponad 90% respondentów dopuściłoby się gwałtu, gdyby tylko uszło im to płazem. Gwałciciele, a co dopiero kobieciarze! Jak Pan widzi, mój feminizm nauczył mnie bardzo uważnego wczytywania się w słowa wypowiadane i pisane przez mężczyzn. Także przez Pana. Trzeba uważać.
Ta opowieść o nieszczęśliwie zakochanym lekarzu przypomniała mi historię, która wydarzyła się przed kilku laty. Żona jednego z moich znajomych zachorowała na raka piersi. Myła okna przed komunię syna i między jednym a drugim ruchem szmatki poczuła ból w jednej piersi. Ech, to pewnie nic, może poczekać. Mądry profesor wziął Basię za rękę i drżącym głosem zapytał: dlaczego nie przyszła pani do mnie trzy miesiące wcześniej? Trzy miesiące. Basia chciała żyć, miała syna i córkę, i miała męża. Ostatnią kolację zjedliśmy tydzień przed jej śmiercią. Grzebała niemrawo widelcem w łososiu i co chwila pytała, czy spod szalika nie wychodzi jej dren. Kiedy umierała, błagała, żeby nie dzwonić do ukochanej córki, która tego ranka zdawała egzamin. Nie chce jej martwić. Basia udusiła się. Był pogrzeb, szloch matki, która chowała swoje dziecko i, choć to brzmi kiczowato w tym momencie, na pochmurnym niebie pojawiło się słońce. Dlaczego o tym piszę? W trzy miesiące po odejściu Basi jej mąż się ożenił. To znaczy jeszcze wcześniej kupił mikrofalówkę, parę książek kucharskich i gdy był już prawie pewien, że na tym właśnie polega prowadzenie domu, poniósł fiasko. Nie miał innego wyjścia. Musiał się ożenić. O nim zapomniałam a do niej modlę się 28. dnia każdego miesiąca.
Dobranoc,
MD