Westchnął ciężko.

Pegaz powoli wstąpił w wodę przednimi nogami, opuścił pysk ku powierzchni, pił długo, potem odwrócił łeb i popatrzył na Jaskra. Woda ciekła mu z pyska i nozdrzy. Poeta pokiwał głową, westchnął ponownie, głośno pociągnął nosem.

— Spojrzał bohater na wzburzony odmęt — wydeklamował z cicha, starając się nie szczękać zębami. - Spojrzał i ruszył naprzód, albowiem serce jego nie znało trwogi.

Pegaz zwiesił łeb i uszy.

— Nie znało trwogi, mówię.

Pegaz potrząsnął łbem, dzwoniąc kółkami wodzy i munsztuka. Jaskier szturchnął go piętą w bok. Wałach wkroczył w wodę z patetyczną rezygnacją.

Wstążka była płytka, ale bardzo zarośnięta. Nim dotarli do środka nurtu, za nogami Pegaza wlokły się już długie warkocze zielska. Koń stąpał powoli i z wysiłkiem, przy każdym kroku usiłując strząsać krępujące go wodorosty.

Szuwary i olszyny prawego brzegu były już niedaleko. Tak niedaleko, że Jaskier poczuł, jak żołądek opuszcza mu się nisko, bardzo nisko, aż do samego siodła. Miał świadomość, że na środku rzeki, uwięźnięty w zielsku, stanowi wyśmienity, niemożliwy do spudłowania cel. Oczyma wyobraźni widział już wyginające się obłęki łuków, napinające się cięciwy i ostre groty wymierzonych w siebie strzał.

Ścisnął boki konia łydkami, ale Pegaz miał to gdzieś. Zamiast przyspieszyć, zatrzymał się i zadarł ogon. Jabłka nawozu chlupnęły w wodę. Jaskier jęknął przeciągle.

— Bohater — wymamrotał, przymykając oczy — nie zdołał sforsować huczących porohów. Zginął śmiercią walecznych, przeszyty mnogimi pociskami. Na wieki skryła go modra toń, utuliły go w objęciach glony, zielone jak nefryty. Przepadł po nim ślad wszelki, ostało jeno końskie gówno, niesione nurtem ku dalekiemu morzu…

Pegaz, któremu widać ulżyło, bez zachęty ruszył raźniej ku brzegowi, a na przybrzeżnej, wolnej od wodorostów bystrzynie pozwolił sobie nawet na bryknięcie, którym dokumentnie zmoczył Jaskrowi buty i spodnie. Poeta nawet tego nie zauważył — wizja wycelowanych w jego brzuch strzał nie opuszczała go ani na moment, a przerażenie pełzało po plecach i karku jak wielka, zimna i śliska pijawka. Bo za olszynami, mniej niż sto kroków za soczyście zielonym pasem nadrzecznych traw, wyrastała z wrzosowisk pionowa, czarna, groźna ściana lasu.

Brokilon.

Na brzegu, kilka kroków z biegiem rzeki, bielał koński szkielet. Pokrzywy i oczerety przebijały się przez klatkę żeber. Leżało tam też trochę innych, mniejszych kości, nie wyglądających na końskie. Jaskier zadygotał i odwrócił wzrok.

Popędzony wałach z mlaskiem i chlupem wydarł się z przybrzeżnego bagna, muł zaśmierdział nieładnie. Żaby na moment przestały koncertować. Zrobiło się bardzo cicho. Jaskier zamknął oczy. Nie deklamował już, nie improwizował. Natchnienie i fantazja uleciały gdzieś w nieznaną dal. Pozostał tylko zimny, obrzydliwy strach, doznanie silne, ale zupełnie wyprane z impulsów twórczych.

Pegaz zastrzygł obwisłymi uszami i beznamiętnie poczłapał w stronę Lasu Driad. Przez wielu nazywanego Lasem Śmierci.

Przekroczyłem granicę, pomyślał poeta. Teraz wszystko się rozstrzygnie. Dopóki byłem nad rzeką i w wodzie, mogły być wspaniałomyślne. Ale teraz już nie. Teraz jestem intruzem. Tak jak tamten… Po mnie też może zostać tylko szkielet… Ostrzeżenie dla następnych… Jeśli driady tu są… Jeśli mnie obserwują…

Przypomniał sobie oglądane zawody łucznicze, jarmarczne konkursy i popisy strzeleckie, słomiane tarcze i manekiny, szpikowane i darte grotami strzał. Co czuje trafiony strzałą człowiek? Uderzenie? Ból? A może… nic?

Driad nie było w okolicy albo nie zdecydowały jeszcze, co przedsięwziąć względem samotnego jeźdźca, bo poeta podjechał pod las zmartwiały ze strachu, ale żywy, cały i zdrowy. Dostępu do drzew broniła zakrzaczona, najeżona korzeniami i gałęziami matnia wiatrołomu, ale Jaskier i tak nie miał najmniejszego zamiaru dojeżdżać do samego skraju ani tym bardziej zagłębiać się w las. Mógł zmusić się do ryzyka — ale nie do samobójstwa.

Zsiadł bardzo wolno, przymocował wodze do sterczącego w górę korzenia. Zazwyczaj tego nie robił — Pegaz nie zwykł oddalać się od właściciela. Jaskier nie był jednak pewien, jak koń zareaguje na świst i furkot strzał. Do tej pory ani siebie, ani Pegaza raczej nie narażał na takie odgłosy.

Zdjął z łęku siodła lutnię, unikalny, wysokiej klasy instrument o smukłym gryfie. Prezent od elfki, pomyślał, gładząc intarsjowane drewno. Może się zdarzyć, że wróci do Starszego Ludu… Chyba że driady zostawią ją przy moim trupie…

Niedaleko leżało leciwe, zwalone przez wicher drzewo. Poeta usiadł na pniu, oparł lutnię o kolano, oblizał wargi, wytarł spocone dłonie o spodnie.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Z Wstążki wstawał opar, szarobiałym całunem zasnuwając łąki. Zrobiło się chłodniej. Klangor żurawi rozbrzmiał i przebrzmiał, zostało tylko granie żab.

Jaskier uderzył w struny. Raz, potem drugi, potem trzeci raz. Podkręcił kołki, dostroił instrument i zaczął grać. A po chwili śpiewać.

Yviss, m'evelienn vente cdelm en tell Elaine Ettariel Aep cór me lode deith ess'viell
Yn blath que me darienn
Aen minne vain tegen a me
Yn toin av muirednn que dis eveigh e aep llea…

Słońce zniknęło za lasem. W cieniu ogromnych drzew Brokilonu natychmiast zrobiło się mroczno.

Ueassan Lamm feainne renn, ess'ell,
Elaine Ettariel,
Aep cor…

Nie usłyszał. Poczuł obecność.

— N'te mirę daetre. Sh'aente vort.

— Nie strzelaj… — wyszeptał, posłusznie nie oglądając się. - N'aen aespar a me… Przybywam w pokoju…

— N'ess a tearth. Sh'aente.

Usłuchał, choć palce ziębły mu i drętwiały na strunach, a śpiew z trudem dobywał się z krtani. Ale w głosie driady nie było wrogości, a on, do cholery, był zawodowcem.

Ueassan Lamm feainne renn, ess'ell,
Elaine Ettariel,
Aep cor aen tedd teviel e gwen
Yn blath que me darienn
Ess yn e evellien a me
Que shaent te caelm a'vean minne me striscea…

Tym razem pozwolił sobie na rzut oka przez ramię. To, co przycupnęło obok pnia, bardzo blisko, przypominało omotany bluszczem krzak. Ale to nie był krzak. Krzaki nie miewały wielkich błyszczących oczu.

Pegaz prychnął cicho, a Jaskier wiedział, że za nim, w ciemnościach, ktoś głaszcze jego konia po chrapach.

— Sh'aente vort — poprosiła ponownie przycupnięta za jego plecami driada. Jej głos przypominał szum liści uderzanych deszczem.

— Ja… — zaczął. - Ja jestem… Jestem druhem wiedźmina Geralta… Wiem, że Geralt… Że Gwynbleidd jest wśród was w Brokilonie. Przybywam…

— N'te dice'en. Sh'aente, va.

— Sh'aent — łagodnie poprosiła zza jego pleców druga driada, nieledwie chórem z trzecią. I chyba czwartą. Nie był pewien.

— Yea, sh'aente, taedh — powiedziało srebrzystym dziewczęcym głosem to, co jeszcze przed chwilą wydawało się poecie brzózką rosnącą kilka kroków przed nim. - Ess'laine… Taedh… Ty śpiewaj… Jeszcze o Ettariel… Tak?

Usłuchał.

Miłować ciebie, to jest życia mego cel
Nadobna Ettariel
Zachować tedy pozwól wspomnień skarb
I czarodziejski kwiat
Miłości zakład twej i znak
Kroplami rosy niby łzami posrebrzony…

Tym razem usłyszał kroki.

— Jaskier.

— Geralt!

— Tak, to ja. Możesz już przestać hałasować.

*****

— W jaki sposób mnie odnalazłeś? Skąd wiedziałeś, że jestem w Brokilonie?

— Od Triss Merigold… Cholera… — Jaskier potknął się ponownie i byłby wywalił, ale idąca przy nim driada podtrzymała go zręcznym chwytem, zadziwiająco silnym przy jej niewielkiej posturze.

— Gar'ean, taedh — ostrzegła srebrzyście. - Va cśelm.

— Dziękuję. Strasznie tu ciemno… Geralt? Gdzie jesteś?

— Tu. Nie zostawaj w tyle.

Jaskier przyspieszył kroku, potknął się znowu i niemal wpadł na wiedźmina, który zatrzymał się w mroku przed nim. Driady minęły ich bezszelestnie.

— Ależ piekielne mroki… Daleko jeszcze?

— Niedaleko. Zaraz będziemy w obozie. Kto oprócz Triss wie, że się tu ukrywam? Wygadałeś komuś?

— Królowi Venzlavowi musiałem powiedzieć. Potrzebowałem glejtu na podróż przez Brugge. Czasy teraz takie, że szkoda gadać… Musiałem też mieć zgodę na wyprawę

do Brokilonu. Ale Venzlav przecież cię zna i lubi… Mianował mnie, wystaw sobie, posłem. Jestem pewien, że dochowa tajemnicy, prosiłem go o to. Nie wściekaj się, Ge-ralt…

Wiedźmin podszedł bliżej. Jaskier nie widział wyrazu jego twarzy, widział tylko białe włosy i zauważalną nawet w ciemności białą szczecinę wielodniowego zarostu.

— Nie wściekam się — poczuł dłoń na ramieniu i wydało mu się, że chłodny do tej chwili głos zmienił się nieco. - Cieszę się, że przyjechałeś, sukinsynu.

*****

— Zimno tu — wzdrygnął się Jaskier, trzeszcząc gałęziami, na których siedzieli. - Może by tak rozpalić…

— Nawet nie myśl o tym — mruknął wiedźmin. - Zapomniałeś, gdzie jesteś?

— One do tego stopnia… — trubadur rozejrzał się płochliwie. - Żadnego ognia, tak?

— Drzewa nienawidzą ognia. One też.

— Psiakrew. Będziemy siedzieć w chłodzie? I w tych cholernych ciemnościach? Gdy wyciągnę rękę, nie widzę własnych palców…

— To nie wyciągaj.