Spojrzał.

— Jest wyjątkowo piękne — powiedział po chwili. I natychmiast poczuł lekkie drgnięcie wiedźmińskiego medalionu.

— Lydia — uśmiechnął się Vilgefortz — dziękuje ci za uznanie. A ja gratuluję gustu. Pejzaż przedstawia spotkanie Cregennana z Lód i Lary Dorren aep Shiadhal, legendarnych kochanków, rozdzielonych i zniszczonych przez czas pogardy. On był czarodziejem, ona elfką, jedną z elity Aen Saevherne, czyli Wiedzących. To, co mogło być początkiem pojednania, zmieniło się w tragedię.

— Znam tę opowieść. Zawsze miałem ją za bajkę. Jak to było naprawdę?

— Tego — spoważniał czarodziej — nie wie nikt. To znaczy prawie nikt. Lydia, powieś twój obraz, tutaj obok. Geralt, podziwiaj kolejne dzieło pędzla Lydii. To portret Lary Dorren aep Shiadhal wykonany na podstawie starożytnej miniatury.

— Gratuluję — wiedźmin ukłonił się Lydii van Bredevoort, a głos nie drgnął mu nawet. - To prawdziwe arcydzieło.

Głos mu nie drgnął, choć Lara Dorren aep Shiadhal patrzyła na niego z portretu oczami Ciri.

*****

— Co było potem?

— Lydia została w galerii. My obaj wyszliśmy na taras. A on zabawił się moim kosztem.

— Tędy, Geralt, pozwól. Stąpaj tylko po ciemnych płytkach, proszę.

W dole szumiało morze, wyspa Thanedd stała wśród białej piany przyboju. Fale rozbijały się o mury Loxii znajdującej się dokładnie pod nimi. Loxia skrzyła się od świateł, podobnie jak Aretuza. Górujący nad nimi kamienny blok Garstangu był natomiast czarny i wymarły.

— Jutro — czarodziej podążył za wzrokiem wiedźmina — członkowie Kapituły i Rady ustroją się w tradycyjne szaty, w znane ci ze starożytnych rycin czarne powłóczyste płaszcze i szpiczaste kapelusze. Uzbroimy się też w długie różdżki i posochy, upodobniając się tym sposobem do czarowników i wiedźm, jakimi straszy się dzieci. To taka tradycja. W towarzystwie kilku innych delegatów udamy się tam, w górę, do Garstangu. Tam, w specjalnie przygotowanej sali, będziemy radzić. Reszta zaczeka w Aretuzie na nasz powrót i na nasze decyzje.

— Obrady w Garstangu, w wąskim gronie, to także tradycja?

— Jak najbardziej. Długa i podyktowana względami praktycznymi. Zdarzało się, że obrady czarodziejów były burzliwe i dochodziło do dość aktywnej wymiany poglądów. Podczas jednej z takich wymian piorun kulisty uszkodził koafiurę i suknię Niny Fioravanti. Nina, poświęciwszy na to rok pracy, obłożyła mury Garstangu nieprawdopodobnie silną aurą i blokadą antymagiczną. Od tamtej pory w Garstangu nie podziała żadne zaklęcie, a dyskusje przebiegają spokojniej. Zwłaszcza gdy nie zapomni się o odebraniu dyskutantom noży.

— Rozumiem. A ta samotna wieża, powyżej Garstangu, na samym szczycie, co to jest? Jakaś ważna budowla?

— To jest Tor Lara, Wieża Mewy. Ruina. Czy ważna? Prawdopodobnie tak.

— Prawdopodobnie?

Czarodziej oparł się o balustradę.

— Według elflch przekazów, Tor Lara połączona jest jakoby teleportem z tajemniczą, do dziś nie odnalezioną Tor Zireael, Wieżą Jaskółki.

— Jakoby? Nie udało się wam wykryć tego teleportu? Nie wierzę.

— Słusznie czynisz. Wykryliśmy portal, ale trzeba go było zablokować. Były protesty, wszyscy rwali się do eksperymentów, każdy chciał zasłynąć jako eksplorator Tor Zireael, mitycznej siedziby elflch magów i mędrców. Portal jest jednak nieodwracalnie spaczony i niesie chaotycznie. Były ofiary, więc zablokowano go. Chodźmy, Geralt, robi się zimno. Ostrożnie. Stąpaj tylko po ciemnych płytach.

— Dlaczego tylko po ciemnych?

— Te budowle są w ruinie. Wilgoć, abrazja, silne wiatry, sól w powietrzu, to wszystko fatalnie wpływa na mu-ty. Remont zbyt drogo by kosztował, więc korzystamy z iluzji. Prestiż, rozumiesz.

— Nie ze wszystkim.

Czarodziej poruszył ręką i taras znikł. Stali nad przepaścią, nad otchłanią najeżoną w dole sterczącymi z piany zębami skał. Stali na wąziutkim pasie ciemnych płyt, rozpiętym niby trapez między gankiem Aretuzy a podtrzymującym taras filarem.

Geralt z wysiłkiem utrzymał równowagę. Gdyby był człowiekiem, nie wiedźminem, nie zdołałby jej utrzymać. Ale nawet on dał się zaskoczyć. Jego gwałtowny ruch nie mógł ujść uwagi czarodzieja, a na twarzy też musiały zajść zmiany. Wiatr zakołysał nim na wąskiej kładce, przepaść wzywała złowrogim szumem fal.

— Boisz się śmierci — skonstatował z uśmiechem Vilgefortz. - Jednak boisz się jej.

*****

Laleczka z gałganków patrzyła na nich oczami z guzików.

— Podszedł cię — zamruczała Yennefer, przytulając się do wiedźmina. - Nie było niebezpieczeństwa, z pewnością asekurował i ciebie, i siebie polem lewitacyjnym. Nie ryzykowałby… Co było dalej?

— Przeszliśmy do innego skrzydła Aretuzy. Zaprowadził mnie do dużej komnaty, prawdopodobnie był to gabinet którejś z wykładowczyń, może nawet rektorki. Usiedliśmy przy stole, na którym stała klepsydra. Piasek się sączył. Wyczułem zapach perfum Lydii, wiedziałem, że była w komnacie przed nami…

— A Vilgefortz?

— Zadał pytanie.

* * *

— Dlaczego nie zostałeś czarodziejem, Geralt? Nigdy nie pociągała cię Sztuka? Bądź szczery.

— Będę. Pociągała.

— Dlaczego więc nie poszedłeś za głosem pociągu?

— Uznałem, że rozumniej jest kierować się głosem rozsądku.

— To znaczy?

— Lata pracy w wiedźmłńskim fachu nauczyły mnie mierzyć siły na zamiary. Wiesz, Vilgefortz, znałem kiedyś krasnoluda, który dzieckiem będąc marzył o tym, by zostać elfem. Jak myślisz, zostałby, gdyby poszedł za głosem pociągu?

— To miało być porównanie? Paralela? Jeśli tak, to zupełnie nietrafna. Krasnolud nie mógł zostać elfem. Bo nie miał matki elfki.

Geralt milczał długo.

— No tak — rzekł wreszcie. - Mogłem się domyślić. Pogrzebałeś trochę w moim życiorysie. Czy możesz mi zdradzić, w jakim celu?

— Może — uśmiechnął się lekko czarodziej — marzy mi się obraz w Galerii Chwały? My dwaj, przy stole, a na mosiężnej tabliczce napis: „Vilgefortz z Roggeveen zawiera pakt z Geraltem z Rivii".

— To byłaby alegoria — rzekł wiedźmin. - O tytule: „Wiedza triumfuje nad niewiedzą". Wolałbym obraz bardziej realistyczny, noszący tytuł: „Vilgefortz wyjaśnia Geraltowi, o co chodzi".

Vilgefortz złączył palce obu dłoni na wysokości ust.

— Czy to nie oczywiste?

— Nie.

— Zapomniałeś? Obraz, który mi się marzy, wisi w Galerii Chwały, patrzą na niego przyszłe pokolenia, które doskonale wiedzą, o co chodzi, jakie wydarzenie przedstawia malunek. Na płótnie malowani Vilgefortz i Geralt dogadują się i zawierają porozumienie, w wyniku którego Geralt, idąc za głosem nie jakiegoś tam ciągu czy pociągu, ale prawdziwego powołania, wstąpił nareszcie w szeregi magów, kładąc kres swej dotychczasowej, niezbyt sensownej i pozbawionej przyszłości egzystencji.

— Pomyśleć tylko — rzekł wiedźmin po bardzo długiej chwili milczenia — że całkiem niedawno mniemałem, że już nic nie może mnie zaskoczyć. Wierz mi, Vilgefortz, długo będę wspominał ten bankiet i tę feerię ewenementów. Zaiste, warte to obrazu. Tytuł: „Geralt opuszcza wyspę Thanedd, pękając ze śmiechu".

— Nie zrozumiałem — czarodziej pochylił się lekko. - Zgubiłem się wśród kwiecistości twojej wypowiedzi, gęsto przetykanej wyszukanymi słowy.

— Przyczyny niezrozumienia są dla mnie jasne. Zbyt się różnimy, by się zrozumieć. Ty jesteś możnym magiem z Kapituły, który osiągnął jedność z Naturą. Ja jestem włóczęgą, wiedźminem, mutantem, który jeździ po świecie i za pieniądze wykańcza potwory…

— Kwiecistość — przerwał czarodziej — została wyparta przez banał.

— Zbyt się różnimy — Geralt nie dał sobie przerwać. -A drobny fakt, że moją matką była, przypadkowo, czarodziejka, tej różnicy zatrzeć nie zdoła. A tak z ciekawości: kim była twoja matka?

— Pojęcia nie mam — powiedział spokojnie Vilgefortz. Wiedźmin zamilkł natychmiast.

— Druidzi z Kovirskiego Kręgu — podjął po chwili czarodziej — znaleźli mnie w rynsztoku w Łan Exeter. Przygarnęli i wychowali. Na druida, ma się rozumieć. Wiesz, kim jest druid? To taki mutant, włóczęga, który chodzi po świecie i kłania się świętym dębom.

Wiedźmin milczał.

— A potem — kontynuował Vilgefortz — w trakcie pewnych druidycznych rytuałów wylazły na jaw moje zdolności. Zdolności, które ewidentnie i niezaprzeczalnie pozwalały określić mój rodowód. Spłodziło mnie, oczywiście przypadkowo, dwoje ludzi, z których przynajmniej jedno było czarodziejem.

Geralt milczał.

— Tym, który moje skromne zdolności odkrył, był oczywiście przygodnie spotkany czarodziej — ciągnął spokojnie Vilgefortz. - I tenże zdobył się wobec mnie na ogromną łaskę: zaproponował mi edukację i doskonalenie się, a w perspektywie wstąpienie do Bractwa Magów.

— A ty — rzekł głucho wiedźmin — przyjąłeś propozycję.

— Nie — głos Vilgefortza stawał się coraz bardziej zimny i nieprzyjemny. - Odrzuciłem ją w niegrzecznej, wręcz chamskiej formie. Wyładowałem na dziadydze całą złość. Chciałem, by poczuł się winny, on i cała jego magiczna konfraternia. Winny, oczywiście, rynsztoka w Łan Exeter, winny, że jedno lub dwoje łajdackich magików, pozbawionych serca i ludzkich uczuć drani, wrzuciło mnie do tego rynsztoka po urodzeniu, a nie przed. Czarodziej, rzecz jasna, ani nie zrozumiał, ani nie przejął się tym, co mu wtedy powiedziałem. Wzruszył ramionami i poszedł precz, znacząc tym samym siebie i ogół swych komilitonów klejmem nieczułych, aroganckich, godnych najwyższej pogardy skurwysynów. Geralt milczał.

— Druidów miałem serdecznie dość — podjął Vilgefortz. - Porzuciłem więc święte dąbrowy i ruszyłem w świat. Robiłem różne rzeczy. Niektórych wstydzę się do dziś. Wreszcie zostałem najemnym żołnierzem. Moje dalsze losy potoczyły się, jak się domyślasz, stereotypowo. Żołnierz zwycięski, żołnierz pobity, maruder, rabuś, gwałciciel, morderca, wreszcie zbieg uciekający na koniec świata przed stryczkiem. Uciekłem na koniec świata. I tam, na końcu świata, poznałem kobietę. Czarodziejkę.

— Uważaj — szepnął wiedźmin, a oczy mu się zwęziły. -Uważaj, Vilgefortz, by wyszukiwane na siłę podobieństwa nie zawiodły cię za daleko.