– Nie masz racji, kochanie. – Konstanty strzepnął z dłoni okruszki. – Pierwsi goście już są. Poza tym chcę być piękny dla ciebie, a nie dla żadnych gości, nawet dla rektora.
– Jednak będzie rektor? Rany boskie, jacy goście? Gdzie ich widzisz?
– Adam właśnie podjechał, z jakąś dziewczyną i z dużymi bukietami kwiatów. Zwróć uwagę, pierwszy raz przywozi nam do domu dziewczynę. Nigdy tego nie robił. Czy twoim zdaniem to coś znaczy?
Izabela natychmiast zapomniała o swojej sukni, jego podżeraniu i nawet o rektorze. Rzuciła się do okna.
– Pokaż! Faktycznie, dziewczyna. Za gruba. Co ona ma na głowie? Nie widzę, ładna, czy nie, tylko tę szopę…
– Poczułaś się teściową? – zaśmiał się mąż. – Może dla Adama powierzchowność nie ma znaczenia? To by o nim w zasadzie dobrze świadczyło…
– Bere, bere – prychnęła Izabela. – Ma, czy nie ma, kobieta powinna dbać o sylwetkę. To jakaś niechluja? Po co mu niechluja? Jak ja wyglądam?!
– Ty wyglądasz doskonale, kochanie. Naprawdę i jak zwykle. Pójdę im otworzyć.
Ale Adam zdążył już otworzyć sobie własnym kluczem i właśnie wprowadzał Zosię na pokoje.
– Dzień dobry, szanownym solenizantom – zawołał od progu. – Przyjmujecie życzenia już, czy dopiero jak przyjdą wszyscy? Pozwólcie, proszę, to jest Zosia Czerwińska…
– Czerwonka – poprawiła bohatersko Zosia. – Bardzo mi przyjemnie. Czy pozwolą państwo, że złożę życzenia wszystkiego najlepszego?
Podczas rytualnej szamotaniny z bukietami, ściskaniem dłoni i tak dalej, Izabela błyskawicznie przyjrzała się Zosi. Czerwonce, matko jedyna, Czerwonce! Co za nazwisko! Jednak jej własne Kołatko było o wiele lepsze. Przy bliższych oględzinach Zosia stawała się zupełnie do zniesienia. Nooo, za gruba była nadal, ale swoją długą spódnicę nosiła z wdziękiem, te zabawne paciorki świetnie dobrała kolorystycznie, szopa na głowie miała zdecydowany kolor i piękny połysk, cera różana (chociaż trzydziestka na karku, to widać, a jakby była chudsza, to by nie było widać… może), oczy wyraziste, ładne rzęsy, ostatecznie jak się odchudzi, to ujdzie.
– Nie, skądże, cieszymy się, że przyjechaliście wcześniej – mówił właśnie Konstanty, przetrzymując dłoń Zosi w swojej (bez sensu!). – Proponuję, żebyście z nami siedli przy małym stoliku, porozmawiamy sobie spokojnie, bo jak te tłumy starszych państwa nadciągną, to już będzie po ptokach. After birds, jak mówią moi studenci. Pani Wiesia nam doniesie uprzejmie jakieś jedzonko, prawda, pani Wiesiu? Te genialne ciasteczka z sera koniecznie. I co tam pani uzna za stosowne. Kawę czy herbatę?
– Ja podam jedno i drugie! – zawołała pani Wiesia z kuchni. – Państwo siądą, a ja zaraz przyniosę coś na ząb.
– Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu – bąknęła Zosia, onieśmielona metrażem oraz ogólną wytwornością panującą wokół.
– Pani Wiesia uwielbia dokarmiać – pospieszył z wyjaśnieniem Konstanty. On też się przyjrzał Zosi i uznał, że jest urocza, kształtna oraz sympatyczna. Szczegółów nie analizował, bo ich nie zauważył. – I na pewno się ucieszy, że już jej nie wyżeram z gotowych półmisków i że nie będzie musiała poprawiać dekoracji z buraczka. Chodźcie, chodźcie.
Zosia, która od razu wyczuła krytyczne nastawienie Izabeli, Konstantego polubiła natychmiast. Co do pani domu, postanowiła wstrzymać się z wydawaniem oceny jeszcze jakiś czas.
Propozycja pana wydawała się nader sensowna. I niech już mają to wszystko za sobą.
Adam przywiózł jeszcze dla rodziców prezenty imieninowe, matce wręczył ozdobnie zapakowaną apaszkę (wybierała osobiście niezawodna Ilonka Karambol), ojcu kolejne pióro Watermana, które ten zapewne zgubi przed nadejściem kolejnej prezentowej okazji w rodzaju na przykład urodzin.
Pani Wiesia błyskawicznie zastawiła mały stolik, towarzystwo siadło we wzajemnych reweransach i zapadło milczenie z gatunku kłopotliwych. Oczy obecnych zwróciły się na Adama. Zdecydowanie to on powinien teraz przemówić.
– No dobrze – powiedział. – Widzę, że pękacie z ciekawości, kim jest Zosia i skąd się wzięła…
– Adam, jak możesz – pospieszyła z nieco fałszywą interwencją jego matka, ale oczy jej się zaświeciły.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak wszystko powiem po porządku, żeby wam łatwo było zrozumieć…
Tym razem jego ojciec, profesor, podniósł brwi wysoko i zastygł w wyrazie oczekiwania.
– Jak wiecie, ciotka Bianka zapisała mi dom pod dwoma zasadniczymi warunkami. Mam się ożenić i mam tam zrobić coś pożytecznego. Krótko mówiąc: pobieramy się z Zosią i zakładamy w Lubinie rodzinny dom dziecka.
– Jezus, Maria! – wykrzyknęła Izabela. Konstantemu brwi podjechały jeszcze wyżej, choć wydawało się to niemożliwe.
No, kochany, ty masz tempo – pomyślała Zosia z uznaniem. Ona sama nie potrafiłaby tak po prostu…
– Jak to się stało, że nie poznaliśmy Zosi do tej pory? – zaciekawił się uprzejmie Konstanty. – Gdzie trzymałeś taką piękną kandydatkę na moją synową?
Zosia znowu poczuła gwałtowny przypływ sympatii do starszego pana. Izabela nie odzyskała jeszcze głosu. Adam, raz się odważywszy, kontynuował:
– Tato. Mamo. Nie chcielibyśmy wprowadzać was w błąd. Nasz związek jest rodzajem… umowy społecznej, czy jak tam to nazwiemy. Zosia jest singielką, ja nie mam nikogo i chyba nie mam zamiaru mieć. Telewizja mi się już dawno przejadła, tylko nie miałem żadnego pomysłu, na co by ją wymienić. Zosia miała pomysł. Ja mam dom. Żeby zrealizować jej pomysł, musimy się pobrać. Rodzinny dom dziecka może stworzyć tylko rodzina. Będziemy bardzo dobrą rodziną, nieobciążoną rodzinnymi kłótniami. I to w zasadzie wszystko na ten temat.
Zosia spod oka obserwowała rodziców Adama. Izabela dostała wypieków, Konstanty miał w oczach zdziwienie, ale na razie się nie wypowiadał. Zamierzała się natomiast wypowiedzieć Izabela i właśnie nabrała powietrza w płuca, kiedy w przedpokoju dały się słyszeć jakieś głosy, pani Wiesia otworzyła szeroko drzwi i zaanonsowała dumnie:
– Pan rektor i pani rektorowa, panie profesorze!
Zosia i Adam postanowili pobrać się jak najszybciej, żeby jak najszybciej móc przystąpić do załatwiania tysiąca formalności, które zapewne ich czekały. Nie byli tylko pewni, czy ciotkę Lenę i trzyosobowy kapitański komitet „strażników testamentu” zawiadomić przed ślubem, czy dopiero po. Oraz czy wtajemniczyć ich w kulisy małżeństwa z rozsądku.
– Chyba jednak nie – zastanawiał się Adam, jedną ręką prowadząc vectrę, którą jechali we dwoje do Lubina, a drugą skrobiąc się po głowie. – Bo wiesz, nasze plany są jak najbardziej zgodne z literą tego całego testamentu. A jeśli chodzi o jego ducha, to już nie jestem taki pewny. Zdaje się, że ciotce chodziło również o prokreację…
– Ale nie sformułowała tego wyraźnie, prawda? Poza tym możemy przecież adoptować jakiegoś malucha. Czasem się fajne trafiają. Ja jeszcze nie miałam do czynienia z takimi małymi dziećmi, ale mogłabym się nauczyć.
– Mimo wszystko pozostawiłbym ich w nieświadomości. Jest nadzieja, że rodzice nic nie wychlapią przez przypadek.
– Adam, a gdyby ich poprosić na świadków?
– Genialnie. Tylko że nie ich wszystkich, jednego z nich, najlepiej tego łysego, on jest chyba najważniejszy…
– Nie znam łysego. Jego i ciotkę Lenę, co?
– Powinna być zachwycona.
– Ślubem może. A perspektywa zamieszkania z kilkunastoma chłopakami?… Brałeś to pod uwagę?
– Chcesz, żebym wjechał do rowu? Nie brałem, cholera…
Ciotka Lena, zawiadomiona o przybyciu Adama, czekała w domu na klifie z naleśnikami gotowymi do odsmażenia. Jako osoba bardzo starej daty była zdania, że wędrowca (samochodowego również) najpierw należy nakarmić, a potem dopiero zmuszać do konwersacji. Uważała również, że Adam jako mężczyzna solidny, powinien zjeść jakieś sześć do ośmiu naleśników z mięsem, kapustą i grzybami, osiem dla niego przygotowała plus dwa dla siebie i to wszystko – dlatego widok Zosi wysiadającej z vectry tyleż ją ucieszył, co zdenerwował. Jak stała, wybiegła na ganek.
– No, kochani moi, tego się naprawdę nie robi!
– O matko – przestraszyła się Zosia. – Źle zrobiłam, że przyjechałam? Pani nie chce mnie widzieć? Tak?
– A co ty, dziecko, za głupoty wygadujesz! Bardzo dobrze, że przyjechałaś, tylko trzeba było mnie uprzedzić. Czym ja was teraz nakarmię? Jak można tak znienacka…
– Nie martw się, Zośka – powiedział Adam beztrosko, obejmując starszą panią czule. – Jak znam ciotkę, to narobiła żarcia wystarczającego dla drużyny futbolowej. Chodźmy do domu, bo mi ciocia zmarznie. To jest marzec, a nie maj!
Weszli do przedsionka. Zosia usłyszała znajomy rumor na schodach – to Azor, utykając (w marcu zazwyczaj mu się pogarszało z powodu wilgoci) schodził się przywitać – i zrobiło jej się ciepło koło serca. To nieprawdopodobne, ale za kilka miesięcy będzie tu mieszkać. Z chłopcami, ciotką, Azorem – i Adamem. Spojrzała na niego z ukosa, jednak zachowywał się jak zawsze, spokojnie. Ciekawe, co myśli i czy przypadkiem nie zaczyna żałować, że się wdał w takie dziwne przedsięwzięcie…
– Mówiłem. Popatrz, Zośka. Ciociu Leno, naprawdę uważasz, że zjadłbym sam to wszystko?
– Dwa są dla mnie – zaznaczyła ciotka Lena wojowniczo.
Na widok sterty naleśników, smażonych najwyraźniej na jakiejś gigantycznej patelni, Zosia znowu pomyślała o swoich chłopcach. Czy Lena będzie i dla nich chciała smażyć naleśniki? Czy ich akceptuje? Fajnie się bawili w sylwestra, ale co innego jednorazowa zabawa, a co innego tak na wciąż…
Januszek spróbuje kucharzenia. Ciekawe, czy mu wyjdzie cokolwiek jadalnego. W każdym razie dostanie swoją szansę.
Alan będzie mógł dowolnie długo bawić się z Azorem. Pod warunkiem, oczywiście, że go nie zajeździ. Psisko jest starawe. Lepiej, żeby nie padło na zawał. Alanowi się wytłumaczy, to dobre dziecko, nie będzie chciał narażać przyjaciela.
– O czym tak myślisz, dziecko? Na pewno jesteście głodni. Umyjcie ręce, a ja już zaczynam smażyć. Wiecie, byłam pewna po śmierci Bianki, że nie będzie mi się chciało nic dla siebie samej przyrządzać i nawet zrobiłam sobie zapasy makaronu i ryżu, i tych sztucznych zupek, ale tak naprawdę dopiero teraz mi się chce gotować. Pół zamrażalnika mam pierogów. Nawet kilka razy zwabiłam tych trzech pierników, Tośka, Jurka i Bronka, na obiad z kolacją, ja nie wiem, czy to się jakieś instynkty matki karmicielki na starość we mnie nie odzywają. Jednak, wiecie, brakuje mi Bianki, ja rozumiem, że na nią był już czas i na mnie też będzie niedługo, ale wiedzieć, a czuć to dwie zupełnie różne rzeczy. Azor jako jedyny towarzysz to trochę mało. Nie chce się ze mną kłócić. Siadajcie do stołu, najpierw wam dam rosołku z makaronem, trochę mi zostało z ostatniego przyjęcia dla pierników, wczoraj u mnie byli…