Postanowiła umyć na razie tylko ręce w umywalce i przespać się trochę, a jak już całe towarzystwo się wyniesie – a przynajmniej facet z wanny – weźmie kąpiel i odświeży się porządnie.
Kiedy puściła wodę do umywalki, facet w wannie przecknął się na chwilkę i obdarzył ją ujmującym uśmiechem.
– O, Zosia – powiedział. – Ty jesteś Zosia, prawda? Cześć, ja jestem Kajetan. Moja żona Kasia zna Haneczkę. Ja też. Miło cię widzieć.
I wyciągnął do niej rękę. Zosia, rozśmieszona, uścisnęła podaną sobie prawicę.
– Chcesz siusiu, to wyjdę, albo zasunę tę zasłonkę przy wannie, ona jest nieprzezroczysta – kontynuował nowy znajomy. – Nie krępuj się. Nie trzeba? To ja może jeszcze chwilkę utnę sobie komarka, pozwolisz?
Uczyniwszy zadość wymogom kurtuazji, Kajetan uśmiechnął się jeszcze raz swoim miłym uśmiechem i natychmiast znowu zachrapał.
Zosia ponownie przekroczyła kilka ciał i padła na łóżko. Niespodziewanie dla siebie samej poczuła się doskonale jako dziesiąta lokatorka dwuosobowego pokoju, ogarnęło ją przyjemne odprężenie i po chwili spała już spokojnie – jak cała reszta.
Być może dlatego, że żadna z pozostałych dziewięciu osób nie należała ani do wychowanków, ani do personelu domu dziecka „Magnolie”.
Obudziło ją cichutkie szuranie. Załoga pokoju 112 budziła się do życia, czyniąc to delikatnie, żeby nie wyrwać ze snu nowo przybyłej. Haneczka siedziała na łóżku, przeciągając się i ziewając przeraźliwie acz bezgłośnie. Zza uchylonych drzwi łazienki dobiegały odgłosy prowadzonej szeptem scysji małżeńskiej – to Kasia usiłowała namówić Kajetana na powrót do własnego apartamentu.
Jakiś długowłosy młodzian zauważył, że Zosia otworzyła oczy.
– Już nie śpi – zakomunikował półgłosem.
Cichy pokój natychmiast przestał być cichy. Zwłoki wstawały z podłogi, wykonując podstawowe kocie ruchy służące uruchomieniu mięśni oraz kręgosłupów. W łazience dał się słyszeć rumor i po chwili Kasia z Kajetanem pojawili się w drzwiach.
– Cześć, Zosiu – powiedziała Kasia przyjaźnie. – Ja jestem Kasia, a mojego męża podobno już poznałaś. Mieliśmy tu wczoraj mały mityng, Haneczka nas zaprosiła, bo nas wyrzucili z holu i trzeba było coś z sobą zrobić.
– Jak to, wyrzucili was z holu? Robiliście bankiet w recepcji?
– Jaki bankiet. Koncert się skończył koło północy, towarzystwo jeszcze chciało posiedzieć, pocieszyć się sobą, a tam koło recepcji widziałaś, jest mnóstwo foteli, więc je zajęliśmy. Może ze trzydzieści osób nas było, a góra czterdzieści pięć. Trochę się pośpiewało, o pierwszej barman sobie poszedł i nie chciał z nami rozmawiać, a o trzeciej taka smutna chuda z recepcji kazała nam się rozejść. Bo przeszkadzamy. Komu przeszkadzamy, chyba jej, bo przecież cały hotel nasz. Ale się rozeszliśmy i do rana już były zajęcia w podgrupach.
– Jak to, cały hotel nasz? – chciała wiedzieć Zosia.
– Zwyczajnie. Nie ma tu ani jednego gościa spoza festiwalu. Zespoły mieszkają, ludzie poprzyjeżdżali z całej Polski. No dobrze, będzie jeszcze okazja, żeby pogadać, a my musimy się odświeżyć, noc była fajna, tylko nieco męcząca. A ja mam jeszcze prackę do zrobienia, naumawiałam się z ludźmi. Chodź, Kajtek, idziemy.
– No przecież czekam – zdziwił się uprzejmie Kajtek, rzeczywiście podpierający drzwi wyjściowe.
– Jaką ona ma prackę? – zdziwiła się Zosia. – To my tu nie jesteśmy dla przyjemności?
– My tak, ona nie – wyjaśniła Haneczka, znowu ziewając. – To znaczy też, ale nie tylko. Ona pracuje w radiu i musi stąd przywieźć liczne audycje. Chcesz pospać? Chłopcy i dziewczynki, już dzień. Idźcie sobie, my jeszcze odpoczniemy! Zośka, to jest zespół „Pasażerowie na gapę”. Nie mieli siły iść do siebie, bo mieszkają aż dwa piętra wyżej.
Zespół w składzie dwóch dziewczyn i czterech młodzieńców pożegnał się grzecznie i odmaszerował. Pokój rozgęścił się widocznie i zrobił lepszy do życia. Zosia zarządziła małe wietrzenie i wyciągnęła się jeszcze na dwupoduszkowym obecnie posłaniu.
Jej myśl zaprzątnięta była nie tylko szantami. Ściślej mówiąc – zupełnie czymś innym. Zosia postanowiła zrobić coś zupełnie niekonwencjonalnego i właśnie zabierała się do obmyślania modus operandi .
Dlaczego uparła się, żeby właśnie w Krakowie? Nie wiadomo, być może dlatego, że Kraków był tak daleko od codziennych, męczących spraw, odbierających człowiekowi chęci do życia i wiarę we własne możliwości.
Wobec jednak prowadzonego na tym festiwalu życia zdecydowanie stadnego, rzecz wydawała się bardzo trudna, o ile nie niemożliwa.
Ale kurczę, co to znaczy niemożliwa?
Dla chcącego nie ma nic trudnego, powtarzała Zosi babcia, kiedy uczyła ją zawiązywania sznurowadeł. Zosia wielokrotnie przekonała się o wielkiej mądrości zawartej w tym porzekadle. Ilekroć się na coś porządnie zawzięła – dopinała swego. Więc i teraz dopnie!
Krakowska Rotunda pękała w szwach. Zaczynał się pierwszy tego dnia koncert słynnego festiwalu „Shanties”, którego tematem było niewątpliwie coś tam, ale Zosia zapomniała, co takiego, ponieważ coraz mniej myślała o szantach, a coraz bardziej o tym, co chciała zrobić. Niestety, coraz mniej również miała odwagi, żeby to zrobić. Na razie ściskała mnóstwo rąk, rzucała się na różne szyje, tonęła w objęciach mniej lub bardziej znajomych i wydawała entuzjastyczne okrzyki. Wszystko to jednak robiła jak gdyby połową siebie.
Może nawet mniejszą połową…
Po mniej więcej półgodzinnej szamotaninie w holu, znalazła się wreszcie na jakimś mało wygodnym krześle, za to z dużą szklanką piwa w ręce. Miejsca w rzędzie obok zajmowała wyłącznie silna ekipa szczecińsko – trzebieska.
Brakowało w niej Adama.
A powinien przecież gdzieś tu być!
W połowie mniej więcej koncertu i po drugim dużym piwie Zosia dała się wreszcie ponieść nastrojowi, włączyła do kolektywnego refrenowania, gibania, gwizdania i wydawania okrzyków. Zrobiło jej się od tego jakby lepiej, napięcie z niej opadło.
I właśnie wtedy zobaczyła przeciskającego się przez publiczność Adama z tacą zastawioną szklankami żywca.
– Nie mówcie, że nie chcecie – wyrzęził, oddał komuś swój bez cenny ładunek i padł na wolne krzesło, z którego chwilowo zrezygnowała Haneczka. Obok Zosi.
Zosia z punktu przestała słyszeć, co się dzieje na scenie. Piwa nie wzięła, bo obawiała się, że po trzecim straci zdolność logicznego rozumowania.
– Jak się bawisz? – zapytał tymczasem Adam. – Przywiozłaś tu jakieś dzieci, czy jesteś sama?
– Sama nie – odpowiedziała głosem zachrypniętym z nerwów. Adamowi nie rzuciło się to w uszy, bo na tym etapie już prawie wszyscy byli zachrypnięci. – Dzieci nie wzięłam, mam wolne. Jestem z przyjaciółmi. Haneczka Zierko, Jacek Makowski, Krzysiu Kostroń, jeszcze parę osób. Kiedyś byliśmy razem na kursie w Trzebieży i tak nam zostało. A ty?
– A ja nie byłem na kursie w Trzebieży – zaśmiał się beztrosko. – Ciotka Bianka nauczyła mnie żeglowania. Ale Hankę, Jacka, Kostropatego znam. Ty pierwszy raz jesteś tu na Szantach? I jak, podoba ci się?
– Pierwszy. Podoba. Fajnie bardzo jest.
– Idziesz do Starego Portu na nocne śpiewanie?
– A co to takiego?
– Taka tawerna, trochę jak nasza, tylko większa. A nocne śpiewanie to nocne śpiewanie. Mam zaproszenie. Chcesz, to cię zabiorę.
– Pewnie, że chcę.
No, jak go już dorwała, to łatwo nie popuści.
Zosia na powrót odzyskała humor, a po chwili z powrotem zaczęła słyszeć, co śpiewają, a nawet reagować prawidłowo.
Po koncercie w Rotundzie całą gromadą poszli do jakiegoś strasznego baru, żeby zjeść cokolwiek poza piwem, a następnie w tejże zwartej grupie udali się do hali Wisły na kolejny koncert. Zosia bawiła się w zasadzie zupełnie nieźle, ale przecież, kurczę, nie po to przyjechała, żeby się bawić, to znaczy też, ale w zasadzie po coś innego. I tego innego nie mogła nijak przeprowadzić, bo wciąż znajdowali się w skłębionym tłumie ludzi. Skądinąd świetnych, jednak nie o to chodzi, nie o to chodzi, nie o to…
Pocieszające było, że dopadła Adama i uczepiła się go nadzwyczaj skutecznie. Wiązała pewne nadzieje z tym Starym Portem, bo jeśli wstęp jest tylko za zaproszeniami, to prawdopodobnie nie będzie tam takich dzikich tłumów i da się uszarpać jakąś chwilę na tę jakże zasadniczą rozmowę z Adamem. Który, kurczę, niczego się nie spodziewa.
Że jest osobą naiwną, przekonała się już przy wejściu. Najwyraźniej zaproszenia dostali wszyscy przyjaciele organizatorów i przyjaciele przyjaciół z całej Polski, i przylecieli tu z wywieszonym językiem, żeby się koniecznie spotkać – jak gdyby nie spotkali się przed dwiema godzinami w Wiśle, pół dnia wcześniej w Rotundzie i jeszcze wczoraj na trzech koncertach. Adam ujął ją krzepko za rękę i zaciągnął do jakiegoś stolika, gdzie cudem nadprzyrodzonym były dwa wolne miejsca.
– Trzymaliśmy dla was – zameldowała Kasia z radia, a jej mąż Kajtek uśmiechnął się do nich radośnie.
– A skąd wiedzieliście, że przyjdziemy? – spytał Adam, nieco zdyszany po sforsowaniu kilkunastu metrów od drzwi do stolika.
– Nie wiedzieliśmy – odparł Kajetan. – To znaczy nie wiedzieliśmy, że akurat wy. Ktoś na pewno by przyszedł. Wy jesteście w sam raz. Poza tym Kaśka ma do ciebie interes, Adam.
– Co, Kasiu? Dla ciebie wszystko. Tylko nie każ mi się wymądrzać do mikrofonu…
– Możesz głupio gadać, tylko pogadaj. Odpytałam już wszystkich znajomych, zespoły też mam, teraz trochę ponagrywam atmosferki, ze dwie albo trzy piochny, a ty mi musisz powiedzieć, dlaczego kochasz tu przychodzić. Rano sobie zmontuję. Nie bądź świnia, Adaś, ja ci też kiedyś coś powiem, jak będziesz potrzebował.
– A skąd wiesz, że ja kocham tu przychodzić?
– Bo nikt, kto nie kocha, nie wytrzymałby tego tłoku. Masz tu mikrofon, nie będę trzymać zawodowcowi, pytanie znasz, poczekaj chwilkę. Pierwszy raz mam to ustrojstwo, malutkie, ale cwaniutkie. Dobrze, gadaj mój przyjacielu. Taśma poszła.
– To jest na taśmę? – zainteresował się Adam.
– No coś ty! To cyfrowe, ale co powiem, cyfra poszła? Dysk leci? Bez sensu. Gadaj.