– Pewnie wolałbyś, żebym tam nie szedł – szepnął Jon. – Boisz się, że gdy pójdę jako Jego wyznawca, On stanie się znów mocniejszy. A ty chcesz wierzyć, że On w końcu zniknie, wraz z brakiem wiary. Ale ja nie jestem Jego wyznawcą. I nie będę. Ja Go nawet nie znam, mimo że mnie wezwał. A zresztą… kocham Boga Dobroci. Wiem, że jest to dobra obecność. Dziś znów ją czułem, widząc w Puszczy łanię, prowadzącą swoje małe. Za łanią skradał się wilk i chciał porwać koziołka. Nagle podniosły się opary z pobliskiego bagna i zasłoniły przed wilkiem całą rodzinę. Światowid pewnie chciałby, żeby ofiarować mu tę łanię i koziołki. Jak wilk. Bóg Dobroci ją ustrzegł. Strzeże też wilka, by nie zdechł z głodu.
– A gdyby Bóg nie ustrzegł łani, przestałbyś Go kochać? – spytał Isak.
– Och, On ma tyle spraw na głowie, tylu ludzi i tyle ich kłopotów! Nie zawsze ma czas, by wszystkim się zająć. Ja Go rozumiem – rzekł Jon, a stary kapłan uśmiechnął się na to wyjaśnienie, myśląc w duchu, o ile łatwiej być dwunastoletnim chłopcem niż starym człowiekiem.
– Isaku, jeśli pójdę Kamienną Drogą, to tylko po to, by dowiedzieć się, czego chce Ten, który mnie woła – zakończył Jon.
– Dobrze. Idź. Lepiej, żebyś to ty poszedł w tę Drogę, niż żeby On, zniecierpliwiony, wezwał kogoś słabszego. Ale nie śpiesz się. I zanim pójdziesz, przyjdź do świątyni…
– Chcesz mnie wyegzorcyzmować? – spytał chłopiec.
– Nie. Chcę cię pobłogosławić, żeby w Drodze, skoro już musisz nią iść, chronił cię nasz Bóg – powiedział Isak i pogłaskał Jona po jasnych włosach.
Jon nie śpieszył się na drugi brzeg Rzeki. Mijały kolejne pory roku: śnieg to sypał, to znowu topniał, liście drzew rodziły się w kolorze jasnej zieleni lub sfruwały spurpurowiałe, zaścielając ziemię. Gaja powoli zarzuciła zabawę lalkami i zaczęła towarzyszyć chłopcu w polowaniach, a dwa kasztanowe, dziecinne warkocze zamieniła w jeden, spleciony na karku. Niekiedy rozplatała włosy i gdy opadały burzliwą, połyskującą kaskadą, Jon czuł w sobie dziwne drżenie i pragnął ich dotknąć w inny sposób, niż robił to wcześniej, żartobliwie szarpiąc ją za warkocze – lecz wciąż nie wiedział, jaki miałby to być dotyk. Delikatniejszy, tak, ale nie tylko…
Do ślubu brakowało już tylko trzy lata – gdy Jon po raz trzeci przekroczył Rzekę w zakazanym miejscu. Tym razem zrobił to jednak jawnie, w jasny dzień, na oczach całego Plemienia. Skoro Plemię i tak wiedziało, że poczuł zew – skradanie się i oszukiwanie bliskich nie miało sensu. Starszy o parę lat Jon pojmował to lepiej niż dwunastoletni wyrostek.
Nie zamierzał iść do Światowida, chciał tylko poznać drogę ku Niemu. W tym celu potrzebował światła dnia, a nie mroku nocy, zniekształcającego wszelkie miary i potęgującego lęk. A zresztą, choć nikt o tym nie mówił – Tabu! – wszyscy w Plemieniu wiedzieli, że chłopiec usłyszał zew Bezimiennego, a nawet nadali mu przydomek. Nadawano go każdemu z młodych, gdy się zaręczył, lecz miano tym razem brzmiało szczególnie: Jon w Drodze. W ten sposób Plemię dało do zrozumienia, iż wie, że pewnego dnia chłopiec będzie musiał udać się na drugi brzeg, czy chce, czy nie. Nikt go nie potępiał, nikt się od niego nie odsuwał, lecz niekiedy w oczach rówieśników lub starszyzny Jon dostrzegał szczególny rodzaj zaciekawienia, połączonego z lękiem. Oczy jego rodziców wyrażały jedynie smutek i troskę, a Gaja…
Gaja niczego się nie domyślała. Była coraz piękniejszą dziewczynką, szczęśliwą, że pod opieką narzeczonego może poznawać tajniki Puszczy, wspinać się na wysokie drzewa i podpatrywać ptasie gniazda, przyjaźnić się z młodymi wilczkami, lisami, a nawet z niedźwiadkami. Okazało się bowiem, że Gaja nie rośnie na łowczynię – jak wszyscy się spodziewali, wnosząc to z jej zwinności i celności oka w strzelaniu z łuku – ale na przyjaciółkę zwierząt, nawet najdzikszych. Sobie tylko znanym sposobem dziewczynka odkrywała, kiedy niedźwiedzica zostawia małe w legowisku, idąc na łowy – i gnała tam wówczas, aby dokarmić niedźwiadki miodem, potarzać się z nimi w trawie, bawić się z nimi jak szczeniak ze szczeniakami. Raz niedźwiedzica przyłapała ją, zaryczała groźnie i wyciągnęła potężne łapy. Gaja musiała salwować się ucieczką na drzewo. I pewnie, gdyby nie była Gają, tkwiłaby tam całą noc, ale ponieważ wierzyła w naturalną szlachetność zwierząt – zeszła z drzewa i wróciła do Wioski. Dzikie zwierzę nic jej nie zrobiło: w zapachu jej ciała i włosów poczuło bowiem zapach swych małych, które całe, nietknięte, radośnie goniły dwunożną istotę.
Gaja patrzyła na Jona innymi oczami, nie wiedziała nawet, że nosi on miano Jona w Drodze. Gdy ujrzała, jak chłopiec przekracza Rzekę w zakazanym miejscu, natychmiast za nim ruszyła. Ale Tabu nie było niedźwiedzicą. Było czymś znacznie mocniejszym. W przeciwieństwie do narzeczonego, Gaja już w połowie Rzeki doznała skurczów w nogach i całe jej ciało zaczęło buntować się przeciw dalszemu marszowi. Straciła oddech, a w okolicy serca poczuła dojmujący ból. W dodatku szaman groził jej z oddali sękatym kijem, matka rozpaczliwie nawoływała, Jon zaś odwrócił się i krzyknął:
– Tabu! Tabu, Gajka!
To słowo sparaliżowało dziewczynkę: zatrzymała się pośrodku nurtu i bezsilnie patrzyła, jak narzeczony staje na kamieniach na drugim brzegu Rzeki.
– Czemu tam szłaś? – spytał szaman. – Tobie nie wolno.
– Dlaczego? Chcę wiedzieć, gdzie idzie Jon i co tam jest – odparła buntowniczo Gaja, a na twarzy szamana odbiło się zdumienie. Pojęcie Tabu już dawno zabiło ciekawość Plemienia wobec drugiego brzegu i szaman z niepokojem stwierdził, że pierwszy raz widzi kogoś, w dodatku dziewczynkę, kto tę ciekawość wciąż czuje. Pomyślał, że Gaja z Jonem do siebie pasują, lecz nie był pewien, czy wyniknie z tego coś dobrego. Może Jon powinien mieć inną narzeczoną, która czepiając się nóg przyszłego męża, udaremniałaby mu wędrówkę do Bezimiennego, straszyła klątwą i własnym lękiem? Gaja tymczasem patrzyła gniewnie za narzeczonym, który powoli znikał wśród starych drzew Puszczy na drugim brzegu Rzeki. Zazdrościła mu. I właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszała przydomek chłopca: Jon w Drodze, który padł z ust szamana.
– W jakiej drodze? – zdziwiła się.
Tego nikt nie wie. Wiemy tylko, gdzie Droga się zaczyna. Tam, na drugim brzegu, w Puszczy. Lecz to jest tylko jej początek – westchnął szaman, patrząc w ślad za znikającym chłopcem.
Jon po raz trzeci stał na drugim brzegu Rzeki w zakazanym miejscu: pierwszy raz był tu prawie pięć lat temu, gdy ratował Gaję, usłyszał zew Bezimiennego i wyczuł istnienie Drogi; drugi raz – gdy odkrył w nocy Kamienną Drogę. I właśnie teraz, po krótkim błądzeniu, znalazł ją znowu.
…była inna, niż wyobrażał sobie wtedy, w nocy. O wiele szersza, wyłożona większymi głazami, niż sądził po dotyku sprzed lat. Pomyślał, że ludzie przed wiekami musieli bardzo się natrudzić, aby te głazy obrobić do gładzi i znieść je tu wszystkie. Taki wysiłek podejmuje się z wielkiej miłości – albo z wielkiego strachu. Droga była szeroka na kilkanaście kroków dorosłego mężczyzny i rzeczywiście nie biegła prosto, lecz wiła się, jak wówczas zapamiętał, wnosząc z układu drzew na horyzoncie. Stojąc na jej skraju, blisko brzegu Rzeki, Jon nie widział jej końca, lecz jedynie najbliższy zakręt.
– Gdyby to chodziło o miłość, chcieliby Go jak najszybciej zobaczyć. Wtedy Droga byłaby prosta i krótka. Mogliby wówczas widzieć z oddali Jego sylwetkę i zbliżając się, odczuwaliby coraz większą radość – przeszło chłopcu przez głowę. – Jeśli jednak Droga wije się, kręci, znaczy to, że jej budowniczowie pragnęli odwlec moment, w którym pielgrzymujący staną twarzą w twarz ze swoim Bogiem. A skoro tak odwlekali…
Gdy Jon pokonał pierwszy zakręt, aby dostrzec drugi – do Boga wciąż było daleko – uderzyła go odmienność Puszczy po tej stronie Rzeki… nie, nie po tej stronie Rzeki, bo przecież Plemię wielokroć przekraczało Rzekę, udając się na polowanie. Czyniło to powyżej lub poniżej Kamiennej Drogi. Puszcza była inna właśnie tu – wokół tej niezwykłej, ułożonej z gigantycznych głazów mozaiki, po której Jon teraz stąpał. Puszcza była inna w tym miejscu. Na Drodze do Światowida. Jej inność polegała głównie na MILCZENIU.
Jon odkrył je wtedy, gdy usłyszał swój oddech. Prawie nigdy nie słyszał w lesie swego oddechu. Zagłuszał go szum liści na drzewach i skrzypienie konarów, świst i szelest traw, śpiew ptaków, brzęczenie owadów, szurające skradanie się zwierząt wśród krzewów. Tu panowała cisza. Jakby ptaki i zwierzęta nie chciały zapuszczać się w te okolice, owady wymarły, a drzewa bały się poruszyć. Jon przyjrzał się teraz drzewom: były o wiele wyższe i potężniejsze niż wokół jego Wioski. Od setek lat części Puszczy nie tknęła siekiera człowieka, do opasania pni drzew trzeba by kilku ludzi, a do wdarcia się w głąb lasu niezbędny był topór.
Ptaki, owady, zwierzęta i drzewa milczą, żeby lepiej było słychać Głos Boga – pomyślał chłopiec i nagle, ku swemu zdumieniu, naprawdę Go usłyszał. Zdumienie początkowo przeważyło nad strachem.
– GRDBGHGBZW… – niosło się Puszczą głuche, dudniące i zarazem dziwnie bezdźwięczne wołanie. Co oznaczało? Jon nie pojmował jego znaczenia. Poczuł tylko, że jego serce przez kilka sekund biło dokładnie w rytm słów Bezimiennego: wolno, mocno, boleśnie.
Głos Boga zamilkł, a Jon ruszył dalej, pokonując drugi zakręt Kamiennej Drogi. Z ulgą ujrzał, że przed nim rozpościera się trzeci, odległy zakręt; że horyzont zamyka czarna ściana potężnych drzew. Zatem dopiero za nią… Za nią musiało kryć się TO COŚ, nie wiadomo co. Musiało, gdyż Jon wyczuł obcą, potężną obecność.
– Wracam – szepnął do siebie – wystarczy. I tak nie pójdę dalej bez błogosławieństwa Isaka. Już wiem, że On jest właśnie tam, za trzecim zakrętem.
Zawrócił – i wtedy poczuł zew. Coś usiłowało zmusić go, aby szedł dalej, coś odpychało jego nogi od kamiennego podłoża, gdy uparcie kroczył w dół, w stronę Rzeki. Nawet krzewy wysuwały długie, zielone macki, które usiłowały oplatać się wokół jego stóp, aby go zatrzymać. Jon przeszedł na środek Kamiennej Drogi, żeby być jak najdalej od ciemnej ściany Puszczy, od zielonych macek krzewów i czarnych, bezlistnych konarów, które też zaczęły nachylać się ku niemu jak ramiona olbrzyma. Przystanął na chwilę, odwrócił się twarzą w głąb Drogi i zawołał, pełen lęku i zarazem odwagi. Zdawał sobie sprawę, że z tym Bogiem nie można rozmawiać; On przywykł do Posłuchu, nie do dysput.