– Zimno? Wydawało mi się, że te głazy są nagrzane jak… jak ciało – powiedział Bogumił, a Ezra spojrzał na niego surowo.
– Ciało jest do umartwiania, pamiętaj – przypomniał na wszelki wypadek.
Odchodzili wolno, a Bogumiłowi przez chwilę wydało się, że słyszy dziwny, głuchy, dudniący dźwięk:
– GRBDGHBWGZ…
– Słyszałeś, bracie Ezro…? Co to? – zaciekawił się.
– Echo. Tylko echo – odparł stary Ezra. – Echo siekier, ścinających drzewa na nowe miasta, pałace i świątynie. Mnóstwo coraz większych i coraz wspanialszych świątyń. Będą wszędzie, zobaczysz. Tu nie ma nic, ale pewnego dnia także i tu…
– Tu nie ma nic – przytaknął gorliwie Bogumił, oglądając się na potężne gruzowisko gigantycznych, omszałych kamieni. Przez chwilę jeszcze miał wrażenie, że największy z głazów powoli, łagodnie zafalował, tak jak faluje pierś oddychającego swobodnie człowieka, lecz była to tylko gra cieni, rzucanych przez ostatnie wielkie drzewa niegdysiejszej Puszczy.
Kraków, czerwiec 1997