– Chodź. Czekam na ciebie – słyszy Jon głos Chłopca i przez chwilę zastanawia się, do kogo on mówi. Lecz gdy widzi chudą rękę, która wychyla się spod plandeki i przyzywa go, zdaje sobie sprawę, że Chłopiec wie, iż Jon nadchodzi.
Dziewczyna… – myśli Jon ze zrozumieniem. – Wieśniaczki z Domremi nie umieją kłamać i nie stosują podstępów. Dlatego płoną żywcem na stosach, zamiast w porę uciec. Dziewczyna ostrzegła Chłopca, że idę. Prawdomówność bywa okrutniejsza od kłamstwa. Jeśli miałem szansę odszukać Drogę, to właśnie ją straciłem.
Wnętrze dżipa rozjaśnia mdłe światełko trzech świec. Dwa ze zniszczonych siedzeń są rozłożone i leży na nich Chłopiec, paląc skręta. Koszula na jego chudej piersi jest rozchełstana i nie kryje długiej, bladej blizny, wiodącej od obojczyka do pępka.
– Doktorek… – uśmiecha się Chłopiec leniwie, a Jon rozgląda się po wnętrzu wraka. Trochę szmat i starych papierów, które zastępują lokatorowi kołdrę. Na przednim siedzeniu kolekcja noży – wąskie lub szerokie, długie i krótkie, z rękojeścią zdobioną lub zwykłą. Na podłodze walają się stare i nowe portfele, pieniądze, wymiętoszone dokumenty i stare zdjęcia – łupy, które Chłopiec zabrał ofiarom.
Narzędzie, bez kierującej nim ręki, uderza na oślep… Nie, Bezimienny nie chciał, by Chłopiec zabijał – Jon jest tego pewien. Chciał tylko przyzwać kolejnego współwyznawcę, głosiciela swej Prawdy – tak jak Człowiek miał Dziewczynę. Lecz źle wybrał. Głos Bogów jest słabo słyszalny, a oni sami bywają omylni; to tylko ludzie, w Ich imieniu, uzurpują sobie prawo do nieomylności. Chłopiec jest ofiarą złudzeń żywionych przez dawno zapomnianego Boga.
Wśród walających się, ubłoconych i wymiętych zdjęć, zaścielających zniszczoną podłogę dżipa, tylko jedno jest znajome: matki Chłopca. Trudno zapomnieć tę twarz smutnej Madonny. Ale na zdjęciu Madonna uśmiecha się, gdyż do jej ramienia przytulona jest twarz syna. Całkiem inna niż dziś. Jej prawdziwą twarz dawno wchłonęła ziemia; prawdziwa twarz jej syna zniknęła pod szyderczym, pozbawionym uczucia uśmiechem. Ale ich prawdziwe twarze utrwalono na fotografii.
Jon schyla się i podnosi zdjęcie. Po twarzy Chłopca przebiega ledwo widoczny skurcz. Jon widzi go, bo Jon widzi teraz wszystko. Wszystkie światy, wszystkie odcinki Drogi, twarze ludzi, których spotkał, pokochał, znienawidził. I Jon już wie, że tego Chłopca kocha i jedyne, czego pragnie, to przywrócić mu tamto spojrzenie ze zdjęcia. Ten Chłopiec jest jak Kaj z baśni o Królowej Śniegu i Jon musi coś zrobić, by odtajał. Zapewne obecny Kaj nie zmartwychwstanie do rodzinnego szczęścia jak chłopiec z baśni, lecz do cierpienia – ale zdolność odczuwania cierpienia jest szczęściem w porównaniu z wieczną obojętnością.
Chłopiec patrzy na Jona czujnie i sięga po nóż. Jon wie, który wybierze: ten długi, wąski, ze zdobną rękojeścią, na której wyryte jest pradawne bóstwo.
– Czekałem na ciebie – powtarza Chłopiec. – Miałem przemierzać światy i słyszeć Głosy. Miałem zasiąść u stóp Boga i nigdy nie być samotnym. Głosy słyszę już tylko wtedy, gdy ćpam, lecz nawet wówczas nie jest to Głos Kamienia. Wszystkie kamienie wokół są martwe i głuche.
Jon wie, że Głos starego Boga zakłóciły szumy nowego świata płynące z ulic, z autostrad, z miliardów radioodbiorników i telewizorów, z linii telekomunikacyjnych i linii wysokiego napięcia. Ten świat nie pozwala usłyszeć pojedynczego Głosu. Chłopiec miał być wyznawcą, a stał się zabójcą, gdyż w nowym świecie niewiele brakuje, aby z jednego stać się drugim. Każdy przekaz dociera do ludzi zniekształcony, także przekaz od Boga.
Chłopiec bawi się nożem, patrząc na Jona. Teraz Jon się spieszy, wie, że nie ma czasu. Szarpie za woreczek na piersi prawie w tej samej chwili, gdy wąskie ostrze bezboleśnie przebija mu szyję i wkłuwa się w aortę. Ot, jak ukłucie pszczoły, których zawsze tyle fruwało latem w ogrodzie Isaka i Ezry wśród starych lip…
– Co to? – pyta czujnie Chłopiec, gdy ręka rannego wyciąga ku niemu skruszone, bezbarwne ziele.
– Odlot… Będziesz mieć po tym taki odlot, jakiego nigdy nie miałeś. Usłyszysz znowu Głos – szepcze Jon i patrzy, jak Chłopiec sięga po ziele, wkłada je do ust i powoli żuje, patrząc na krew, która pulsując, rytmicznie wypływa z szyi ofiary. Serdecznik niepospolity, którego nie można było znaleźć w żadnej encyklopedii przyrody, gdyż rósł tysiąc lat temu tylko w jednym miejscu, w czarnym cieniu gigantycznego posągu, spełnił swoje zadanie.
– Mamo… – szepcze nagle Chłopiec dziecinnym głosem i bierze z podłogi swoje stare zdjęcie. Ono też jest zbryzgane krwią, gdyż leży koło głowy Jona. Jon zaś już wie, że choć Chłopiec nigdzie na Ziemi nie znajdzie swojego miejsca, wystarczy, iż znalazł je na starej fotografii. To tam wciąż trwa czuła, opiekuńcza miłość jego matki. To tam, na jej ramieniu, zmęczony Chłopiec znajdzie swoją przystań.
– Mamo… – powtarza Chłopiec i szydercze skrzywienie jego warg przeistacza się w nieśmiały dziecięcy uśmiech.
– O, Człowieku… O, Światowidzie… O, Bogowie… – szepcze Jon słabnącym głosem i podnosi wzrok ku górze. Przez chwilę mu się zdaje, że widzi, jak z Nieba zstępują Bogowie wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na świecie. A choć ludzie przydawali Ich wizerunkom świętego okrucieństwa lub świętej naiwności – Jon wie, że Boskie Istnienie jest samą Miłością. I Jon jak przez mgłę widzi, że zstępujących Bogów prowadzi Pierzasty Wąż Wirakocza, że jest wśród Nich groźny Jahwe, wszechrozumiejący Człowiek, gromowładny Zeus, dobroczynny Wisznu, słoneczni zaś Bogowie Ra, Ormuzd i Mitra rozsiewają tak złoty blask, że niknie w nim mroczna sylwetka Światowida. Ale i On tu jest. Musi być, inaczej Droga Jona byłaby daremna.
Jon otwiera szeroko oczy – tak jak Światowid – i widzi jasny skraj nieba pomiędzy koronami wielkich, starych drzew. To Puszcza. Jego prawdziwy dom. Więc wrócił. To też mu obiecano. Już nie jest mu zimno, nie czuje chłodu nadchodzącej śmierci, gdyż grzeją go potężne, omszałe głazy, do których przywarło jego bezwładne ciało. Siedem gigantycznych głazów, które niegdyś – ułożone jeden na drugim – tworzyły monstrualny posąg. Posągu już nie ma, a lśniącą niegdyś gładź spowił wilgotny, ciemnozielony mech. A jednak te nieforemne głazy wciąż są ciepłe i pulsują wewnętrznym, utajonym życiem.
Umierającemu Jonowi wydaje się, że z ich szczerb sączy się jakaś ciecz i myśli, że to krew. Ale nie wie, czy jest to krew tylko Bezimiennego, czy jego także. I myśli, że kiedyś… kiedyś… wówczas gdy zmartwychwstaną wszyscy Bogowie i ich niezliczone zastępy zejdą na Ziemię, on, Jon, też będzie wśród nich, jako świadek tego cudownego dnia, bezpiecznie ukryty za szerokimi ramionami Światowida.
– GRDHGHBWGZ – słyszy po raz ostatni głuchy, dudniący głos starego Boga, dobywający się z gruzowiska kamieni. I wie, co tym razem znaczą Jego słowa: PRZYBĘDZIEMY, LUDZIE, ZSTĄPIMY, ŻEBY ODDAĆ WAM WASZĄ MIŁOŚĆ… NIE ZABIJAJCIE NAS ZBYT WCZEŚNIE…
O tym, że stary szaman umarł, Wioska dowiedziała się natychmiast, choć nie wiadomo w jaki sposób: czy ta wieść szła z ust do ust, czy też przekazywały ją drzewa, trawy, woda? Gdyż tylko one mogły wiedzieć, że odszedł ostatni człowiek, który w szumie drzew umiał usłyszeć głosy wodników, w plusku wody śpiew wijów, w poszumie traw i w szeleście liści głosy bożąt, a nad sobą, we dnie i w nocy, słyszał dudniący głos starego Boga. – Biedny grzesznik, pójdzie do piekła, choć chciałem mu pomóc – wymamrotał Ezra i powrócił do swoich zajęć: kierował pracą mężczyzn, którzy dobudowywali do świątyni wysoką wieżę. Isaka zbudził trzask gałęzi w ogrodzie, a że po raz pierwszy zdawało mu się, iż konary przemawiają do niego w języku starych drzew i że on pojmuje ich mowę – wstał z ławy, narzucił gruby płaszcz i dowlókł się do namiotu nad Rzeką. Tu przysiadł na zydelku koło wyścielonego futrami łoża, na którym leżały zwłoki starego czarownika. Isak nawet się nie zdziwił, że szaman ubrany był w swój rytualny strój, oczy miał szeroko otwarte, a na ustach łagodny uśmiech. I choć nowy rytuał nakazywał, aby umarłemu zamknąć powieki – Isak tego nie zrobił.
– Niech patrzy tam, gdzie chce. Niech widzi to, co pragnie widzieć – szepnął.
W tym samym czasie Gaja z Arielem pokonywali Rzekę. Ich obudziło trzeszczenie wiązadeł belek domu.
– Szaman umarł. Bożęta czynią wielki ruch w całym domu – powiedziała Gaja tak głośno, że Ariel w sąsiedniej izbie usiadł na posłaniu.
– Skoro szaman umarł, Jon powinien wrócić – stwierdził.
Więc oboje – Gaja z Arielem – przekraczali Rzekę. W najgłębszym miejscu Ariel wznosił wysoko nad głową zawiniątko, w którym bezpiecznie spoczywał syn Jona, Bogumił, gdyż takie imię nadał mu wczoraj Ezra. Bogu miły…
Gdy stary kapłan, zmęczony sobą, życiem i Cywilizacją, przesuwał w palcach swoje drewniane paciorki, w intencji zbawienia duszy czarownika, Ariel z Gają podążali w głąb Puszczy. I nikt nie krzyknął za nimi: “Tabu…!”, gdyż nie było komu krzyczeć.
Przy szesnastym paciorku stary kapłan nagle znieruchomiał, głowa opadła mu na piersi, a bezwładne ciało wolno zsunęło się z zydla ku czarownikowi – Gaja z Arielem szukali Drogi. Dwaj starcy leżeli tymczasem nieruchomo, każdy ze swoimi paciorkami w martwych dłoniach, a ich szeroko otwarte oczy z pozoru tylko spoglądały na pełgający w pobliżu ogień, gdyż naprawdę widziały o wiele dalej.
– Jest tu gdzieś… Musi być – szeptała niecierpliwie Gaja, tuląc Bogumiła ciasno owiniętego w lniane płótno. Ariel rozsuwał krzewy, opadał na klęczki i wypatrywał śladów niewidocznej Drogi. Lecz nigdzie jej nie było.
– Może to te kamienie…? – spytał wreszcie dawny Błazen, wskazując Gai omszałe kamyki. Od biedy można by je uznać za wątły ślad niegdysiejszej ścieżyny, którą Plemię – aby nie zarosła jej Puszcza – wyłożyło drobnym żwirem.
– Ależ nie! To była Droga! DROGA! Wielka, lśniąca, czarna Droga! Tak mówił Jon! – powiedziała Gaja z rozpaczą, ale ruszyła ścieżką, wijącą się wśród krzewów i korzeni drzew.
Gdy tylko dowiedzieli się, że szaman umarł, Gaja od razu zrozumiała, że Jon musiał wrócić.