Изменить стиль страницы

Ukradłem „Popcorn" dla Esmeraldy Dorsz. Stała chyba godzinę pod kioskiem pana Śliwki, trzęsły się jej ręce, dostała wypieków, wolno, niezwykle wolno, jakby chęć nieskończonego gapienia się na jedną stronę toczyła w niej zażartą walkę z chęcią przejścia do strony następnej, obracała kartkę po kartce, dochodziła do końca i natychmiast zaczynała od nowa. Kiedy wiadomym uczynkiem przerwałem tę fascynację i szybkim krokiem, trochę jednak (gdzie tam trochę: potwornie) spanikowany prawie pobiegłem w stronę parku, ruszyła za mną jak zahipnotyzowana. Byłem uskrzydlony moim czynem, zdobyczny łup dawał mi słodkie poczucie wszechwładzy nad światem, a zwłaszcza – miałem nadzieję – nad kobietą, której przed chwilą udowodniłem, że gotów jestem na wszystko. Niestety, moje poczucie było częściowo złudne, nad światem może miałem wszechwładzę, nad Esmerałdą żadnej, Esmeralda była w całkowitym władaniu pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn", przez następne trzy godziny na słynnej zacisznej ławce w głębi bezlistnych krzewów jaśminu nie odrywała wzroku od fotografii Depeche Modę, New Kids on the Błock, The Scorpions, Roxette, Yanilla Ice, Chesneya Hawkesa, Jasona Donovana, Pauli Abdul i kogo tam jeszcze. W bezlistnych krzewach jaśminu, w słoneczne listopadowe południe roku 1990 nie tylko nie zdobywałem (mniejsza o to, co wtedy rozumiałem przez słowo: zdobywać) Esmeraldy Dorsz – ja ją wtedy traciłem. Traciłem ją do końca roku szkolnego – czyli na zawsze. Tracił ją też świat. Zyskiwała ją sztuka. Esmeralda, której talent rysukowy był zawsze w czołówce jej licznych talentów (pisanie, mimo wszystko, na drugim miejscu), od chwili zagłębienia się w świat kolorowych fotografii młodzieżowej gazety wpadła w prawdziwie chorobliwą manię rysowania. Na niezliczonych kartach niezliczonych bloków rysunkowych, a też w niezliczonych zeszytach i notatnikach odwzorowywała z pomocą pastelowych kredek wszystkie fotografie ze wszystkich kolejnych numerów „Popcornu". W szoku i osłupieniu przeglądałem werystycznie odrobione portrety Julii Roberts, „Julia Roberts w filmie Hook", „Julia Roberts w rodzinnej Smyrnie", „Julia Roberts w chwili relaksu pod prysznicem" – sposób narysowania kropel wody na ramionach Julii budził – co tu kryć – nabożny podziw; były też rysunki przedstawiające Julię z jej kolejnymi partnerami, na przykład z Jeefem Hardigre'em, z którym była przed laty i który dziś nie wspomina jej najlepiej, oraz z jej aktualnym partnerem Kieferem Sutherlandem – jedynym, który może liczyć na jej wierność. To, że Esmeralda wkomponowywała w swe rysunki tego rodzaju teksty, dawał jej pracom surrealistyczną aurę i siłę dystansu. Rysunek przedstawiający tańczącego na scenie Roda Stewarta z unoszącym się nad jego głową niczym wymowna aureola płomienistym napisem: „Oldboy szaleje" – był prawie arcydziełem. Esmeralda preferowała długie i zawiłe inskrypcje, pamiętam całe sekwencje wymyślnie kreślonych liter niejednokrotnie dodatkowo obrysowanych krawędziami unoszących się w przestrzeni szarf: „W obawie przed zamachem Whitney Houston odwołuje tournee", „Martika na tarasie domu rodzinnego w Hacienda Heights", „Yanilla Ice przeżywa trudne chwile", „Muzykalna rodzina Hawkesów (pierwszy od lewej Chesney)", „Paula Abdul nie daje za wygraną", „Jason Donovan święci tryumfy w roli biblijnego Józefa", „Kylie zmienia się w zastraszającym tempie", „Zaciszny hotel w Campinas stał się dla Magsa,

Pala i Mortena oazą spokoju", „Tremę przed koncertem Wendy James przezwycięża, grając w piłkę".

Codziennie zaglądam do działu „Kultura" w „Gazecie Wyborczej" i sprawdzam, czy nie ma notatki o olśniewającym debiucie plastycznym, o wystawie dwudziestopięcioletniej malarki, której jadowity realizm i brawurowa groteska (a może na odwrót) z wyjątkową celnością oddają obraz naszych paradoksalnych czasów. Na razie nie było takiej wiadomości, ale nie zdziwię się, jak niebawem zostanie ogłoszona. I nie zdziwię się, jeśli miejscem pierwszej poważnej wystawy Esmeraldy okaże się Nowy Jork. Jak będzie już bardzo sławna i jak w związku z tym będzie wiadomo, gdzie mniej więcej się obraca, odezwę się do niej. Nie żebym chciał podpinać się pod czyjąś chwałę albo grzać w blasku bijącym od wielkiej artystki. To akurat wisi mi całkowicie. Za bardzo mam przewalone we łbie na własnym punkcie, żeby odczuwać takie potrzeby. Zwyczajnie za nią niekiedy tęsknię, tęsknię za naszymi dziecinnymi pocałunkami, za śmiertelnie poważnymi i wszystko rozstrzygającymi rozmowami, z których nie pamiętam ani słowa, za moim nieustannym gapieniem się na pulchną blondynkę zawsze w brązowym wyciągniętym swetrze, zawsze – zielonooką. Określenie „blondynka" mało zresztą w tym przypadku mówi, Esmeralda miała włosy tak jasne, że prawie białe, w jej klasowej ksywie: siwa – nie było w związku z tym niczego obraźliwego. Tęsknię za moją w tamtych czasach za nią tęsknotą. Kiedy wyjeżdżała na wakacje – umierałem. Kiedy po ósmej klasie wyjechała do Zakopanego, bo dostała się do sławnego tamtejszego liceum plastycznego Kenara – umarłem na całe wakacje, a nawet na dłużej: zmartwychwstałem dopiero w październiku.

Jako ktoś kiedyś śmiertelnie w niej zakochany, mam o niej wiedzę, której pewnie nikt nie ma, i mógłbym być przydatny przyszłym biografom. Przechowuje na przykład jej list z obozu rekolekcyjnego w Stromej – tęskniłem wtedy za nią jak wariat, ona na tych pożal się Boże wakacjach przeżywała katusze, w liście z werwą i swadą opisywała tamtejsze stacje swojej męki pańskiej, wtedy, rzecz jasna, nie zastanawiałem się nad zdumiewającą jak na nastolatkę jasnością myśli oraz wirtuozerią słowa, wtedy rozpaczałem, że tak powiem, na przemian. Jednego dnia rozpaczałem, że z nią nie pojechałem i nie dzielę jej religijnej kaźni, drugiego, że nie mogę tam pojechać i wyzwolić jej ze szponów oszalałego kleru. Przechowuję ten list i co pewien czas czytam go z rosnącym zdumieniem, sam nawet dziś bym czegoś takiego nie napisał. Wiem też o Esmeraldzie pewną kluczową rzecz, której prawie na pewno nawet ona o sobie nie wie. Otóż nie jestem pewien, czy na dziennikarskie pytanie (a będzie odpowiadać na setki takich pytań), czy mianowicie pamięta moment, w którym jej uprawiana od dzieciństwa pasja rysunkowa przerodziła się w sztukę, słowem: Czy pamięta pani, kiedy uświadomiła sobie, iż jej dziecięce zabawy stają się czymś więcej? Koniecznością? Sposobem życia? Sztuką właśnie? – nie jestem, jak mówię, pewien, czy ona potrafi na takie pytanie precyzyjnie odpowiedzieć. Ja potrafię.

Nie. Nie wtedy obudziła się w niej prawdziwa artystka, kiedy ukradłem dla niej ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki pierwszy numer polskiej edycji pisma „Popcorn". Przed „okresem «Popcornu»" był w twórczości Esmeraldy Dorsz okres wcześniejszy, pierwszy zarazem rzeczywisty i z prawdziwego zdarzenia etap nie tyle może całkiem świadomego, ale z pewnością konsekwentnego tworzenia, utwory wtedy powstałe układały się już w wyraźne cykle tematyczne, była też w nich spójność formalna. Okres ten nazwałbym „Okresem konkursów piękności" albo lepiej jeszcze „Okresem wielkich turniejów tenisowych". Rozpoczął się on w szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy to pewnego deszczowego dnia Piękna Pietia weszła na ruski wyjątkowo wprost rozpromieniona (złe wieści z kraju jej przodków już wtedy dochodziły często, ale wciąż jeszcze twórca pierestrojki Michaił Gorbaczow nie okazał się, zdaniem Pietii, zdrajcą, wciąż miewała ona dla nas dobre wiadomości tyczące nieustannego postępu, jaki nieustannie w różnych dziedzinach dokonywał się w ZSRR), tym razem wszakże miała dla nas wiadomość tyczącą niebywałego tryumfu ZSRR w wyjątkowej wprost dziedzinie, w dziedzinie, w której ZSRR nie tylko dotąd nie odnosił żadnych tryumfów, ale którą ignorował, którą gardził i którą uważał za burżuazyjne zwyrodnienie.

– Oto wyobraźcie sobie, riebiata – Pietia w geście tryumfu uniosła ramiona w górę – reprezentantka ZSRR Julia Suchanowa z Moskwy została wicemiss świata! [5] I Pietia, szczęśliwa i roześmiana co najmniej tak, jakby (a nawet jeszcze bardziej) prezentowała nam kolejne zdobycze kosmonautyki radzieckiej, puściła po klasie wycięte z jakiegoś najwyraźniej zachodniego (dobry papier) pisma fotografie Julii Suchanowej z Moskwy. Zachichotaliśmy wzgardliwie, bo brzmiało to surrealistycznie, ale w miarę jak zdjęcia bolszewickiej wicemiss świata przechodziły z rąk do rąk, z ławki do ławki, w naszej pracowni biologicznej zapadała naznaczona ekstazą cisza. Chryste Panie! Cóż to była za laska! Spodziewaliśmy się jakiegoś kaszalota w leninowskiej kurtce, a tu księżna w książęcej białej szacie! Carewna w olśniewającej bieliźnie! Absolutna piękność w wysadzanym klejnotami kostiumie kąpielowym! Gwiazda filmowa w sylwestrowej kreacji! Nie tylko teraz wiem, co mówię, już wtedy też wiedziałem, już wtedy byłem po niejednej domowej lekturze trzech archiwalnych numerów „Playboya". Fotografie najpiękniejszej kobiety świata (najpiękniejszej, bo stojąca obok miss świata Linda Petursdottir z Islandii do moskiewskiej krasawicy nawet się nie umywała) szły przez pracownię, piękno Suchanowej działało ponadpłciowo, dziewczyny też były oniemiałe, może nawet nie też, a bardziej, w końcu ich zachwyconą uwagę przykuwały dodatkowo niewiarygodne suknie, dodatki, makijaże. Esmeralda, kiedy wycinki wreszcie do niej doszły, jakby w pełnym automatyzmie otwarła zeszyt do rosyjskiego na ostatniej stronie i błyskawicznie zaczęła szkicować, gapiłem się na nią, gapiłem się na nią całą podstawówkę, więc teraz gapiłem się tym bardziej, byłem ciekaw, jak ona zareaguje na kolejne, całkiem nieoczekiwane w dodatku osiągnięcie ZSRR; zareagowała twórczo. Zaczął się pierwszy okres jej świadomej czy prawie świadomej twórczości, bo po uczynieniu serii szkiców wicemiss Suchanowej pozostała przez jakiś czas wierna tematyce konkursów piękności, rysowała rozmaite miss świata, miss Polonia, miss Europa, miss Azja, relacje z takich imprez w gazetach i w telewizji były coraz częstsze, kiedyś, pamiętam, razem oglądaliśmy jakiś konkurs, Esmeralda cały czas trzymała na kolanach blok rysunkowy i na bieżąco z ekranu telewizora odrysowywała kolejne kreacje. Rok 1989, pamiętny rok, w którym miss świata została Polka Aneta Kręglicka, był zwieńczeniem tej fazy, Esmeralda wtedy w pełni, w obywatelskim, że tak powiem, sensie zaangażowała się w sprawę, opuściła na chwilę artystowską wieżę z kości słoniowej i kiedy Olivier Gruchała szydził, że za wyborem Kręglickiej stoją jakies polityczne racje, że uroda, styl i wdzięk nic tu nie mają do rzeczy, bo to jest polityczna miss – strzeliła go w mordę.

[5] W rzeczywistości Julia Suchanowa nie była wicemiss świata. Pomyłka Pietii prawdopodobnie wzięła się stąd, iż ówczesna miss świata Linda Petursdottir uczestniczyła w wyborach miss ZSRR, którą – owszem – została Suchanowa, i biedna Pietia jedną z licznych fotografii obu piękności odczytała z nadmiernym entuzjazmem.