Изменить стиль страницы

– Widzę, że aby sprawić mi przykrość, jesteś gotów uciekać się do najgłupszych metod – odpowiedział, z tandetnym efekciarstwem mrużąc jedno oko.

– Wie pan, z czytaniem w myślach jest trochę tak jak z językami obcymi – furia wyraźnie dodawała skrzydeł moim ripostom. Ze złości przychodziły mi do głowy same polemiczne race. – Są ludzie, co mówią wieloma językami obcymi i w żadnym z tych języków nie mają nic do powiedzenia. I tak samo są ludzie, co potrafią czytać w myślach, ale ani w ząb żadnej z tych myśli nie pojmą.

– To wiadomo. Ale ja ani nie zgaduję w myślach, ani nie mówię językami obcymi. Widzę, że aż się gotujesz z wściekłości, i tyle. Widzę i szczerze powiem: rozumiem ciebie dobrze. Niestety, nic nie poradzę, było nie pisać i nie wysyłać pod feralny adres ryzykownych elaboratów. Nic nie poradzę, choć pewnej odwiecznej rady ludzkości, owszem, doraźnie mogę ci udzielić.

– Jakiej rady? – kunszt polemiczny kunsztem polemicznym, tym razem jednak nie ma co ukrywać: sam wlazłem w pułapkę i dałem się nabrać jak dziecko.

– Odwiecznej rady ludzkości, która brzmi: napij się, to ci przejdzie – roześmiał się szczerze i serdecznie, i musiałem przyznać: w jego śmiechu i w jego uśmiechu było coś piekielnie uwodzicielskiego.

– Nie mam kieliszków, mam szklanki – pięć butelek chablis włożyłem do, jak zwykle, prawie pustej lodówki. Szóstą postawiłem przed nim na stole.

– Nie masz nie tylko kieliszków, nie masz też korkociągu, że w taki sposób udzielę odpowiedzi na pytanie główne: Co mianowicie pod twoją nieobecność w tej norze znalazłem? Otóż znalazłem brak korkociągu, co mnie zresztą nie zaskoczyło, wiem, że to, co powiem, jest dość obraźliwe, ale ty, niestety, nie wyglądasz na faceta, który ma w domu korkociąg – wydobył z kieszeni masywny jak rękojeść krzyżackiego miecza scyzoryk. Odchylił świetlistą i najwyraźniej często używaną stalową spiralę, w okamgnieniu odkorkował butelkę i napełnił szklanki.

Udawałem, że piję. Moje niepicie nie było trudne do zauważenia, ale on zdawał się niczego nie widzieć. Sam pił łapczywie. Najwyraźniej miał wielką ochotę się napić, najwyraźniej z całej duszy pragnął, żeby mu przeszło. Może to był powód, że nie zauważał moich oszukaństw, bo nie zauważał niczego poza własną ochotą. Nie tylko nie piłem, prawie też wcale się nie odzywałem. To akurat było proste, on gadał jak najęty, a w miarę wychylanych szklanek jego gadanie stawało się nieprzerwane, nieprzerywalne i coraz bardziej gorączkowe. Teraz wariacki i z początku chorobliwie – tak jest – patriotyczny – monolog funkcjonariusza o nieczytelnym stopniu odtwarzam słowo po słowie w moim „Dzienniku wypraw". Uporczywym i gęstym jak tropikalna ulewa pismem pokrywam mapę Afryki z początku stulecia.

Różnica pomiędzy nami jest taka, że ja kocham świat, a ty nie kochasz świata. Ja kocham ludzi, ty nie kochasz ludzi. Ja kocham Polskę, ty nie kochasz Polski. Mówię łagodnie, umyślnie mówię łagodnie, bo nie chcę ciebie, jako twój gość, urazić, więc mówię łagodnie, że ty nie kochasz, choć w istocie ty nienawidzisz. Nienawidzisz świata, nienawidzisz ludzi, nienawidzisz Polski. A ja – widzisz, bracie – kocham. Budzę się w czas rano, mniej więcej równo z kloszardem, który za ścianą nocuje w zacisznym przedsionku zsypu, słyszę jego ostrożne ruchy, on nie chce wadzić nikomu, ostrożnie wstaje z zasłanego kartonami betonu i nie uwierzysz – ja staję się, jestem sojusznikiem, a może zakładnikiem jego delikatności. Też ruszam się powoli, z namysłem stąpam po podłodze, celowymi ruchami parzę kawę, nie chcę go płoszyć hałasami, a już broń Boże nie chcę, żeby pomyślał, że płoszę go ostentacyjnym trzaskaniem garami. Nie, nie mówię, że jego także kocham, nie jestem żadną zdewiowaną siostrą miłosierdzia, zwyczajnie mi człowieka żal. Zimą, jak jest minus piętnaście stopni, jak ma nie być żal. Robię, co mogę, nie zaproszę go przecież na posilne śniadanie, nie wręczę pieniężnego datku ani termosu z gorącą herbatą, bo bym się nie opędził od bezdomnej klienteli. Nie. Robię dla niego tylko to, co mogę – zachowuję się cicho, niech człowiek ma spokojne rano. Ja lubię poranki. Ty oczywiście – nie. Ty uwielbiasz zasypiać, ja uwielbiam się budzić. Ty jesteś człowiekiem zasypiania i ucieczki w sen. Ja jestem człowiekiem odganiania snu i powrotu do rzeczywistości. Nawet w najgłębszym śnie nie mogę się doczekać, kiedy się obudzę. I jak wstaję z wyra, cieszę się tak, że niekiedy żałuję, że nie wierzę w Boga i nie mogę doń wznieść dziękczynnej modlitwy za kolejny zesłany dzień życia. Kloszard za ścianą wykonuje jakieś tajemnicze, przypuszczam, że quasihigieniczne obrządki, potem wychodzi na ciemną klatkę schodową i mimo że mieszka tu od początku zimy – często myli się i naciska – uważasz,

O piątej rano! – przycisk mojego dzwonka. Na palcach podchodzę do drzwi, uchylam klapę judasza, on już zdążył naprawić swój błąd i zapalić światło i teraz stoi w żółtawej łunie słabej żarówki, stoi kornie ze spuszczoną głową

I schrypniętym półgłosem przeprasza. Mówi długo i niewyraźnie, nie rozróżniam nawet poszczególnych słów, ale wiem, że w jego bełkocie jest prawda i pokora i dzięki prawdzie i pokorze jego rytualne przeprosiny są jak poranny pacierz. Wracam do kuchni, parzę kolejną kawę i przez okno sprawdzam godzinę na Pałacu Kultury. To znaczy od czasu jak na Pałacu jest zegar – sprawdzam godzinę. Przedtem ta budowla nie przykuwała mojej uwagi. W ogólnopolskim czy tylko ogólnowarszawskim sporze: co – po odzyskaniu niepodległości – zrobić z Pałacem, nie brałem udziału. Podobno ktoś miał pomysł, żeby zostawić te stalinowskie mury na pastwę czasu, niech powoli kruszeją, niech zagnieżdża się tam flora i fauna. Czytałem w gazecie, że tam już zakorzeniły się wierzby, topole, czarny bez i inna roślinność, że już żyją tam nietoperze, sowy, sokoły i liczne gatunki małych drapieżników. Wyłożona marmurami pogańska świątynia pod wezwaniem Józefa Stalina jako siedlisko miejskiej zwierzyny – podobałoby mi się to, ale koncepcja z racji fantastyczności nie przejdzie. Sprawdzam godzinę, a też patrzę, jak – w zależności od aury – sam Pałac się zmienia. Bo on się zmienia jak Alpy nad Lemanem. Raz górne piętra toną w chmurach, raz skośny deszcz je zasłania, niekiedy w słońcu cała budowla lśni żółtym blaskiem jakby była z wiejskiego masła ulepiona, jesienią wygląda jak osypująca się wieża popiołu, w mroźne dni jak siedziba Królowej Śniegu. Niekiedy w tle odrzutowiec pruje, zawsze jest inaczej, patrzę na Pałac i jest tak, jakbym miał przed sobą najciekawszy krajobraz albo najciekawszą telewizję świata. Co rano sprawdzam mniej lub bardziej widoczną w mniej lub bardziej przejrzystym powietrzu godzinę, puszczam radio i słucham wiadomości. Słucham wiadomości i kocham słuchanie wiadomości i wszystkie wiadomości, jakie słyszę rano, przyprawiają mnie o dreszcz miłosny. Kocham wszystkie partie polityczne i ich perypetie, kocham nawet tę nieszczęsną partię polityczną, której wszyscy członkowie mówią językami obcymi i w żadnym, a po polsku zwłaszcza, nie mają nic do powiedzenia, kocham zadymy i demonstracje, kocham integrację europejską, kocham katastrofy i akcje terrorystyczne, kocham udane operacje rozdzielania bliźniąt syjamskich, kocham głosowania nad kolejnymi ustawami, kocham kolejnych premierów i ministrów, kocham podróże dyplomatyczne naszych dyplomatów, kocham ślamazarnie postępującą prywatyzację i kocham wojowniczych rolników blokujących drogi, kocham obławy na gangsterów i kocham celników udaremniających przemyt narkotyków. Słucham co rano w radiu wiadomości i co rano jestem w uczuciowym transie. Na twoim miejscu nie paliłbym się z pytaniem: jakiego radia słucham. Dlaczego? Ponieważ ryzykujesz usłyszenie wieloznacznej odpowiedzi, że słucham Radia PIN! I co ty na to? Wiesz w ogóle, że jest takie radio w Warszawie? Tak.

Od niedawna. Ale ja tego nie słucham. Słucham Trójki albo jak mam chęć na muzykę, Radia Klasyka. Choć jak mam prawdziwą chęć na muzykę, puszczam sobie płytę, najczęściej „Va pensiero", mogę tego słuchać na okrągło, na fuli, nikt mi nie przeszkadza. Kloszard zza ściany już dawno załatwia swe niecierpiące zwłoki interesy na mieście. Tak, mieszkam sam. Nie mam pojęcia, w jakim wykonaniu. W chóralnym – tyle mogę powiedzieć. Nieznany mi chór, bo jednak z pewnością nie jest to chór Aleksandrowa, setkami głosów daje „Va pensiero", aż się dach podnosi. Nie. Nie od zawsze mieszkam sam… Byłem żonaty, ale się rozwiodłem. Nie chcę o tym mówić. Rozwiodłem się, ponieważ moja żona puściła mnie w trąbę. Szczerze mówiąc, puszczała mnie w trąbę notorycznie i nałogowo. Nie chcę o tym mówić. Zdradzała mnie z pewnym ogarniętym maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producentem olejów samochodowych. Nawet jak nie notorycznie i nałogowo, to co najmniej trzy razy, co do tych trzech razy mam białoczarną pewność. Do dziś nie wiem, dlaczego. Uparcie i kornie, jak nakazują podręczniki partnerstwa, szukam winy w samym sobie i za Chiny nie mogę znaleźć. Z nią na ten temat nigdy nie pogadałem. Nie zdążyliśmy. Urażony i zraniony natychmiast odszedłem. Szczerze mówiąc: nie tak całkiem natychmiast. Męczyłem się z tym dość długo. Zaskoczyła mnie. Rozumiesz, to dla mnie w końcu, że powiem coś do śmiechu, oficera śledczego, było najboleśniejsze. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, czym jest dla faceta, jakim jest dla niego bólem, kiedy się dowiaduje, że jego kobieta tego a tego dnia, kiedy miała rzekomo pojechać do matki do Ostrołęki, owszem nie pojechała do matki do Ostrołęki, ale pojechała do gacha na Bemowo. Mnie szczególny ból sprawiało niewyobrażanie sobie jej w łóżku z kim innym, ale to, że znała jakiś obcy adres, że podawała ten adres taksówkarzowi, że wysiadała pod obcym blokiem, wchodziła do obcego mieszkania, była tam. Człowiek żyje z drugim człowiekiem w przeświadczeniu, że wie o nim wszystko, że zna jego życie i kiedy nagle w tym rzekomo znajomym życiu odkrywa się jakaś kompletnie ci nieznana karta, jest tak, jakby odkrywała się przed tobą przepaść. Karta przede mną otworzyła się zresztą zupełnie dosłownie. Kartka jej kalendarza mianowicie. Miała ten zwyczaj, że wiele rzeczy, zbyt wiele rzeczy zapisywała w kalendarzu. I ten kalendarz wpadł mi w ręce. Można powiedzieć, że tym razem rozwikłałem zagadkę, obywając się bez moich profesjonalnych talentów, a nawet że obyłem się bez nich całkiem całkowicie. Zapisywała wszystko samobójczo. W pierwszej chwili nie wiedziałem, po co. W gruncie rzeczy, po co? Potem dopiero, jak poznałem szczegóły, zorientowałem się, że ona w tych zapiskach upiększała swoje życie. Koloryzowała przygody. Omijała sprawy kłopotliwe. Dodawała tajemniczego poloru codzienności. Szyfrowała banały. Detalicznie i z sentymentalnym patosem odnotowywała swoje kurestwa. Najpewniej wyobrażała sobie, że prowadzi dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widziała w tym kalendarzu samą siebie jako niezwykłą heroinę o burzliwym życiu. Niby pisała dla siebie, ale widać, podświadomie, a może świadomie zakładała, że jakby tak komu postronnemu jej pamiętnik wpadł w ręce, to ma on po lekturze nabrać przekonania, że wpadł mu w ręce dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widać potrzebowała tego, była całkiem jak ci, co na bank napadli, złakniona lepszego życia. Każdy jest złakniony lepszego życia, nie każdego jednak ta potrzeba prowadzi do zbrodni albo do zdrady.