Изменить стиль страницы

Człowiek musi własną słabość przezwyciężać – powtarzał raz po raz i przeważnie szło mu o pokonywanie słabości fizycznej. Duchowej też, ma się rozumieć, ale o sprawach ducha, z wyjątkiem niepoczytalnych ataków na duchowość katolicką, Jan Nepomucen nie lubił się rozwodzić. Natomiast przezwyciężanie słabości fizycznej, w ogóle kwestia sprawności fizycznej (olimpijska forma!) i doskonale dopisującego w związku z tym zdrowia, było jego obsesją. Należał Jan Nepomucen do tej kategorii ludzi, którzy jeszcze w wieku pięćdziesięciu lat uważają, że lekkoatletyczne rekordy są spokojnie w ich zasięgu, a to, że nie startowali w ostatniej olimpiadzie, było wyłącznie kwestią ich wyboru. Uskarżającym się na rozmaite dolegliwości rówieśnikom i osobom znacznie nieraz odeń młodszym niezmiennie odpowiadał: a ja jestem zdrowy. A mnie zdrowie doskonale dopisuje. Ach, Janie Nepomucenie, zwierzał mu się raz po raz jakiś zwykły śmiertelnik: Ach, Janie Nepomucenie, kiepsko ze mną, serce mi szwankuje, trzustka wysiada, tchu brakuje, prostatę muszę zbadać, nerki bolą… – A ja – padała rytualna odpowiedź – jestem zdrowy. Ja jestem w olimpijskiej formie i zdrowie w związku z tym doskonale mi dopisuje! I owładnięty ideą permanentnego osiągania i utrzymywania olimpijskiej formy Jan Nepomucen gimnastykował się co rano, brał lodowate prysznice i gdzie się dało chodził na piechotę. Ojciec przypominał wprawdzie, że maniakalne chodzenie wszędzie na piechotę bierze się z faktu, że dziadek jest najgorszym kierowcą świata i unikanie samochodu kamufluje potrzebą ruchu na świeżym powietrzu, ale sprawnościowe opętanie Jana Nepomucena było zbyt wszechogarniające, by brało się wyłącznie ze strachu przed jeżdżeniem autem.

Tym razem też ruszył na piechotę i uparcie doszedł do domu na własnych nogach, choć – jak mówię – ledwo doszedł. Nie dlatego, że go te trzy wypite w Dublinerze (dawniej: Dom Zdrojowy) piwa zmogły, ale dlatego, że natychmiast z niego całkowicie wyparowały. Najlepszy dowód: obdarzona prawdziwie psim węchem i specjalnie po powrotach z absolutnie koniecznych podróży na Śląsk pilnie i zawsze go obwąchująca babka Joanna niczego nie poczuła. Czyli w sumie: w Katowicach butelka mineralnej, na dworcu w Granatowych Górach litr coli, w Dublinerze trzy duże piwa, w domu ogromny gar kompotu, w ciągu mniej więcej trzech godzin, lekko licząc, mniej więcej sześć litrów płynu. I co? I nic. Pić się chce po staremu. Ostro się zaczęło. I ostro, przez jakieś dwa miesiące, zanim do doktora Swobodziczki poszedł, trwało. Nastały długie tygodnie histerycznego, spazmatycznego i daremnego zaspokajania chorobliwego pragnienia. Wypijał wszystko, co w domu nadawało się do wypicia. Nic tylko: suszy mnie, pić mi się chce. Pić mi się chce. Suszy mnie. Suszy mnie, pić mi się chce. Ile bym rano wody mineralnej nie kupiła – na wieczór wszystko wypite. Kompoty na zimę – za tydzień połowa, za dwa tygodnie wszystkie wypite. Soki – z wyjątkiem malinowego, bo za słodki – wypite. Zapas piwa, bo zawsze w domu jakiś zapas był, jak nie skrzynka, to kilka butelek albo puszek, zapas piwa – wypity. Mleko od Messerschmidtów, co wieczór bańka trzylitrowa – wypita. Kwas chlebowy – dużo tego nie było, ale z dziesięć butelek było – wypity. Codziennie ugotowany gar, a z czasem dwa gary kompotu – wypite. Ile razy weszłam do kuchni – on stoi z uniesionym garem i prosto z gara pije. Ze dwa albo trzy razy pomyślałam, że chyba go z tym uniesionym garem sparaliżowało i zastygł tak na wieki. Każdej nocy po parę razy wstawał i zimną wodę z kranu, dwie, trzy szklanki na raz, żłopał. W końcu nie było co udawać, że po kolejnej szklance wody z kranu świat wróci do normy: zgodził się pójść do doktora.

Oczywiście: zgodził się pójść do doktora – to jest zbyt lekko, zbyt pośpiesznie i całkowicie nieadekwatnie powiedziane. Nie tyle zgodził się, co po licznych karczemnych awanturach dał się zawlec. Jezu Chryste, jak on się upierał, jak nie chciał, jak się bronił. W sumie miał rację. Przecież człowiek idzie do lekarza zdrowy, a wraca chory. Nawet jak idzie chory, to przecież nie wie, że jest chory, nie wie, że ma chorobę, ma chorobę, ale nienazwaną – czyli nieistniejącą. A wraca z istniejącą, nazwaną, ochrzczoną. Wiedział, co robi. Awanturował się rzecz jasna, darł mordę, jakby walczył o życie, bo faktycznie walczył o życie, tyle że na straconych pozycjach. W końcu doktor Swobodziczka sam zaczął do domu prawie codziennie zachodzić; siadał za stołem w naszej wielkiej jak oddział intensywnej terapii kuchni i mówił:

– Janku, darmo, trzeba się dać zbadać, trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła.

– Kto niby ma mnie badać? – pytał niczego dobrego niewróżącym głosem Jan Nepomucen.

– Jak to, kto? Ja, Janku.,Ja jestem starym i bardzo doświadczonym konowałem.

– Ty nie jesteś lekarzem. Przynajmniej dla mnie nie. Ty jesteś moim przyjacielem.

– Jestem lekarzem i jestem twoim przyjacielem. To chyba tym lepiej?

– To chyba tym gorzej – odpowiadał ponuro dziadek.

– Nie rozumiem.

– Jak nie rozumiesz, to jest twój problem, nie mój. W moim pojęciu przyjaźń polega na tym, także na tym, że nie dostarcza się przyjaciołom zbytecznych zgryzot.

– Tak jest, Janku, dobrze mówisz. Właśnie po to chcę ciebie zbadać, żeby zgryzotę od ciebie odgonić. Trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła, a potem ją przegnać, gdzie pieprz rośnie.

– Doktorze! – głos Jana Nepomucena powoli szedł w górę – Doktorze! Nie odwracaj kota do góry pytą! Nigdzie nie pójdę. Kilometra, jednego kilometra dzielącego mnie od twojego gabinetu nie zechcę pokonać… A zresztą… a zresztą jak faktycznie jesteś, a jesteś, starym i bardzo doświadczonym doktorem, to przecież wiesz, bez badania wiesz, co mi jest. Wiesz? Przecież wiesz? Tak czy nie?

– Domyślam się – doktor mówił bardzo powoli – domyślam się, jaka towarzyszka cię napadła. Ale żeby mieć pewność, a zwłaszcza żeby zacząć leczyć, muszą być badania.

– Nie będzie badań. Nic mi nie jest. Jestem w olimpijskiej formie. Faktycznie trochę źle się ostatnio czułem, ale już mi przeszło.

W końcowej fazie oporu istotnie próbował udawać, że mu przeszło, że nic mu nie jest, że długotrwałe, uporczywe i niczym nie uzasadnione ataki nieugaszonego pragnienia nagle minęły same z siebie. Nic mi nie jest, powtarzał w kółko, nic mi nie jest, nic mi nie jest. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie. Chryste Panie – zachłystywała się babka Joanna – Chryste Panie, jak kolejny raz słyszałam: nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie, to nie raz i nie dwa pomyślałam, że skrócę jego męki i chłopa zabiję. Nic mi nie jest, co najwyżej żołądek się trochę rozregulował, ale ja sobie z tym poradzę, ja mam swoją prywatną medycynę. Faktycznie miał swoją własną medycynę, bo przecież nigdy w życiu nie był u lekarza ani w szpitalu, nawet apteki omijał z daleka.

Prywatna medycyna Jana Nepomucena opierała się na dwu filarach. Po pierwsze, na wygrzewaniu wszystkiego, co ewentualnie dolega, po drugie – na zestawie prywatnych leków, które trzymał w silnie sfatygowanej reklamówce z napisem „Orbis". Były to mianowicie: krople miętowe, nervosol, aspiryna, puder pabiamid, przeterminowany biseptol, tubka oxycorru oraz brudnaworudy zwój bandaża elastycznego. Kiedy sięgał po reklamówkę z napisem „Orbis", kiedy wydobywał ją z dna szafy, kiedy zaczynał w niej grzebać, wiadomo było, że coś mu dolega. Można powiedzieć, że po szeleście reklamówki z napisem „Orbis" domownicy rozpoznawali jego słabszą formę.

– Źle się czujesz? Coś ci jest? – pytała babka Joanna, a on spoglądał na nią wzrokiem pełnym politowania, osłupienia, oburzenia i generalnego współczucia dla jej osobliwych pomysłów, które pomimo mijających lat nie przestawały go zdumiewać.

– Mnie coś jest? Ja się źle czuję? Joasiu, pomimo mijających lat twoje osobliwe pomysły nie przestają mnie zdumiewać. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie.

– To po co ci lekarstwa?

– Po nic. Sprawdzam, czy nie powinienem uzupełnić zasobów mojej prywatnej apteczki. Ale nawet moje prywatne leki mi po nic. Jestem w olimpijskiej formie.

Kiedy stosował drugi wariant swojego prywatnego leczenia, kiedy podejmował terapię grzewczą, był mniej skory do buńczuczności; oczywiście utrzymywał po staremu, że nic mu nie jest, ale frazę o olimpijskiej formie dawał rzadziej. Terapia grzewcza polegała na tym, że stał przy kaloryferze i grzał dolegliwe miejsce, najczęściej brzuch, bo z tym miał największe kłopoty i do lekkich niedyspozycji żołądkowych bagatelnym tonem niekiedy (bardzo niekiedy) się przyznawał. W sezonie nieugaszonego pragnienia reklamówka z napisem „Orbis" szeleściła bez przerwy, bez przerwy też, całymi godzinami, Jan Nepomucen stał przy kaloryferze i jak w miłosnym zbliżeniu przytykał biodra do żeliwnych żeberek.

– Poszedłem do lekarza jako człowiek obdarzony wszystkimi zmysłami, a wróciłem jako pozbawiony zmysłu smaku inwalida – Jan Nepomucen posępnie wpatrywał się w stojący przed nim talerz cienkiego rosołu z warzywami: dieta była dla niego nie do przejścia. Ściśle rzecz ujmując, dieta jako taka była do przejścia, nie do przejścia była rezygnacja ze słodyczy. Niby radził sobie ze wszystkim, wiadomość, że zagięła na niego parol towarzyszka cukrzyca, przyjął spokojnie, podporządkował się leczeniu. Brał leki, zastrzyki insuliny, które przychodziła mu robić wiecznie roześmiana pani Wandzia z pogotowia, przyjmował wręcz z seksualnym zapałem, bez problemu odstawił alkohol, bez entuzjazmu, ale zjadał warzywne rosoły i inne cienizny. Przeklinał wiotczejące mięśnie i wysychające ścięgna, ciało słabnące, odmawiające posłuszeństwa i niepotrafiące rano wykonać ani jednej pompki, ani nawet jednego przysiadu, było dlań nie do zniesienia, ale przecież jakoś je znosił. Braku słodyczy nie wytrzymywał. (Rozumiecie teraz, że od czasu do czasu wspominane na tych kartach kupowanie batonów Cadbury na Dworcu Centralnym nie jest żadną ekstrawagancją, ale ma genetyczny podkład). Jan Nepomucen bez łakoci nie potrafił się obejść. Mleczne czekolady, pudełka ptasiego mleczka, kilogramy kasztanek, malag, rodzynek i orzechów w czekoladzie melinował, gdzie mógł, i jak tylko była sposobność, obżerał się szaleńczo. Babka Joanna niczym wytrawny funkcjonariusz z nakazem rewizji szła od pokoju do pokoju i paliła kolejne dziuple z towarem. Tarczowa piła, klasyczny sztylet albo zwyczajna żyletka rozcina moje serce, kiedy o tym myślę. Drętwieję z rozpaczy, kiedy widzę moją siedemdziesięcioletnią babkę przeczesującą dom w poszukiwaniu słodyczy, które mogą zabić mojego dziadka, i tężeje mi w szlochu gardło, kiedy wyobrażam sobie mojego przeszło siedemdziesięciopięcioletniego dziadka chowającego po kątach słodycze, bez których nie może żyć.