Изменить стиль страницы

ten odwet w imieniu wszystkich granatowogórzan… Tato drogi, spotykając się z panną Lipkę, nie zdradzałeś Polski! Nie musiałeś po powrocie z Reichu mieć wyrzutów sumienia i nie musiałeś na bazie tych wyrzutów popierać nowego systemu! Tato! Twoje poparcie dla komunistów było niepotrzebne! (Wpierw pełna konsternacji absolutnie martwa cisza, a potem po dziesięciu, a może nawet po dwudziestu sekundach wybuch absolutnej euforii i wielkiego wszechśmiechu. Prowadzona drżącą ręką profesora Chmielowskiego kamera daje zbliżenia kolejnych twarzy, Chryste Panie, cóż za święty moment, śmieją się wszyscy w Granatowych Górach, śmieją się wszyscy biesiadnicy, śmieje się doktor Swobodziczka, stryj Karol Adolf, miody Messerschmidt, śmieje się moja matka, nieporuszony dotąd, a nawet jakby posępny Jan Nepomucen aż kładzie się ze śmiechu na stole, i babka Joanna, choć przecież najmniejsze ma do śmiechu powody, choć śmiało mogłaby być w pomieszaniu, wstydzie i zażenowaniu, twarz roześmianą dłońmi zasłania…).

Tysięczny raz puszczam kasetę i tysięczny raz powtarzam epizod wielkiego śmiechu moich przodków, i na tym kończę. Nie słucham dalszego ciągu przemówienia ojca, choć wiem i pamiętam, jak przekomicznie opowiadał o Janie Nepomucenie – niewątpliwie najgorszym kierowcy w dziejach motoryzacji, nie słucham opowieści o podglądaniu w Domu Zdrojowym czeskich striptizerek, nie słucham końcowych strzelistych życzeń tak przez starego powiedzianych, że wiara płacze. Wolę śmiech. Wzruszający, oczyszczający i dający wolność – śmiech. Śmieją się wszyscy, nad ich głowami sepiowa runa, za moim oknem nieśmiertelny łoskot ronda ONZ.

Stary w oczywisty sposób zakasował swoim przemówieniem pobożne wystąpienie księdza Kubali. Najprzód bowiem w olbrzymim, obfitym modrzewiowym drewnem holu odbyła się część religijna – dziadek Jan Nepomucen miał wprawdzie uwierzyć w Boga dopiero na łożu śmierci – ale wielkodusznie uległ naleganiom babki Joanny.

– Dobrze, dobrze, dobrze! – darł się podczas rodzinnych negocjacji poprzedzających jak zawsze starannie przez babkę zaplanowaną uroczystość. – Dobrze, dobrze, dobrze! Jeśli mam wybierać pomiędzy moim pójściem do kościoła a przyjściem kościoła do mnie, wybieram to drugie! Choć mam świadomość, że niczym, swego czasu, generał Jaruzelski wybieram mniejsze zło! Niestety, zastępy czarnych są tak niezliczone, że absurdem, a nawet samobójstwem byłoby potykać się z nimi! Faszyści wyrżnęli Żydów, bracia komuniści dali dupy, przepraszam cię, Joasiu, bracia komuniści upadli i nikt już nie przeciwstawi się polskiemu katolicyzmowi, a jest to najgorszy rodzaj katolicyzmu na kuli ziemskiej.

– Nie bluźnij, Janku – babka Joanna była blada jak ściana i mówiła prawie szeptem – nie bluźnij. Na polityce się nie znam, ale wiem jedno: Ojciec Święty wyzwolił Polskę. Gdyby nie on, gdyby nie Najświętsza Panienka – nigdy by tego nie było. Wiem, że ty w takie rzeczy nie wierzysz, ale ja wierzę. Gdyby nie moja wiara… – głos babki Joanny załamywał się i w jej białoniebieskich oczach pokazywały się łzy.

– Gdyby nie twoja wiara, to co, Joasiu?

– Gdyby nie moja wiara, dawno bym ciebie zostawiła! – wykrzykiwała spazmatycznie babka Joanna i wybuchała płaczem, i zasłaniała dłońmi twarz. Dziadek stał albo siedział przez chwilę osłupiały, potem odpowiednio – dalej osłupiały – albo siadał, albo wstawał, potem w osłupieniu podnosił ramiona w górę, potem rozglądał się jakby w poszukiwaniu pomocy, potem zaczynał ciężko dyszeć jakby w zbliżającym się ataku apopleksji, potem ruszał w kierunku babki, wyciągał do niej, w geście kogoś, kto potrzebuje ratunku, dłonie, potem jakby nagle rażony gromem definitywnej słabości osuwał się przed nią na kolana, opierał czoło na jej brzuchu, zanurzał twarz w jej sukniach i, szlochając, szeptał: – Joasiu najukochańsza moja, gdybym wiedział… Joasiu, dlaczego dopiero teraz mi mówisz? Joasiu, gdybym wiedział wcześniej… Joasiu, gdybym wiedział trzydzieści, dwadzieścia a nawet dziesięć lat temu, uczyniłbym wszystko… Uczyniłbym wszystko… żeby być dla ciebie lepszym.

Chryste Panie! Jak ten człowiek kłamał! Jakim niedościgłym był w każdym calu dżentelmenem! Przecież co innego chodziło mu po głowie! Inne się w nim rozgrywały sceny! Inne miał myśli! Klęczał z twarzą wtuloną w brzuch babki Joanny i tylko ja słyszałem jego rozpacz, jego cynizm i jego podłość. – Joasiu, gdybym wiedział wcześniej – tylko ja słyszałem prawdziwą wersję jego gorzkiej i niecenzuralnej spowiedzi. – Joasiu, gdybym wiedział trzydzieści, dwadzieścia albo nawet dziesięć lat temu – szeptał niesłyszalnie mój dziadek – uczyniłbym wszystko, uczyniłbym wszystko, żeby ciebie nawrócić na ateizm. Tak, Joasiu, nawet jeszcze dziesięć lat temu zrobiłbym wszystko. Zapisałbym ciebie na wieczorowy uniwersytet marksizmuleninizmu. Poznał z czarującymi towarzyszami z powiatu albo województwa. Puszczał płyty z najpiękniejszymi pieśniami rewolucyjnymi, najlepiej w wykonaniu chóru Aleksandrowa. Dawałbym ci do czytania młodego Marksa i wczesnego Kołakowskiego. Woltera i innych klasycznych wolnomyślicieli sam bym ci wieczorami czytał na głos. Także niektóre wiersze Majakowskiego i Broniewskiego. Ach, Joasiu, z całą siłą sugestii rozpościerałbym przed tobą nieskończone perspektywy, jakie daje wstąpienie do partii komunistycznej, obiecałbym ci przydział na samochód i talon na pralkę automatyczną, z całych sił perswadowałbym ci racje ducha dziejów, agitowałbym cig gorąco za reformą rolną i nacjonalizacją przemysłu. Prace naukowe o pierwszym wybuchu, pisma Darwina i wszelkie możliwe dowody na nieistnienie Boga znosiłbym ci naręczami… Tak Joasiu – dziadek odsuwał głowę od brzucha babki, unosił twarz ku górze, dłońmi ściskał jej biodra i szeptał w duchu coraz wolniej i z coraz bardziej sadystycznym namaszczeniem, i w miarę szeptu, tak samo jak kiedyś w miarę podrzucania mnie – małego papieża pod sufit, wewnętrzny głos dziadka Jana Nepomucena twardniał i choć dalej dla nikogo poza mną niesłyszalny, nabierał desperackiej tonacji. – Tak, Joasiu, gdybym wiedział, wszystko bym zrobił. Ale jest już za późno. Oboje jesteśmy starzy. Od lat ze sobą nie żyjemy. Nie wiem jak tobie, bo mnie jest wszystko jedno. Mnie jest wszystko jedno, czy nie obcuję z dewotką, czy z ateistką. Dla mnie jest wszystko jedno, czy nie żyję z katoliczka praktykującą, czy z materialistką wojującą. Z fideistką czy z marksistką. Kiedyś oczywiście preferowałem marksistki. Biała bluzka i czerwony krawat wspinający się po stromej piersi… Gdybyś ty, Joasiu, choć raz w życiu taki zestaw włożyła… Przecież twojej Panience Najświętszej zetempowska kreacja by nie zaszkodziła, a mnie – owszem – pomogłaby bardzo, może nawet dalej byłbym blisko ciebie… Ale teraz to są żałosne starcze imaginacje. Teraz jest mi wszystko jedno. Teraz zgadzam się nawet, żeby ten miejscowy klecha, który w końcu bez przerwy pod moim dachem żłopie wódkę z twoim synem i innymi gówniarzami i z tego, co mi wiadomo, od pewnego rodzaju pisemek też nie stroni, teraz się zgadzam, żeby wpadł nie tylko pochlać i na gołe dupy w starych „Playboyach" popatrzeć, ale zgadzam się, żeby moją siedemdziesiątkę piątkę uświetnił posługą religijną. Byle to wszystko prędko było. Tak, tak – dziadek, najwyraźniej zawstydzony i speszony własnymi myślami, podnosił się z klęczek i jakby chcąc wewnętrzne wstydy zagłuszyć, mówił o ton za głośno. Teraz już nie tylko wszyscy go słyszeli, teraz go wszyscy aż za bardzo słyszeli. – Tak, tak, byle to wszystko prędko było!

I rzeczywiście wszystko prędko było, tydzień po imprezie Jan Nepomucen zaczął umierać. Urodziny wypadały we wtorek i on dokładnie w następny wtorek postanowił pojechać na Śląsk. Znów się wybrał – babka Joanna nie kryła irytacji – znów się wybrał w jedną ze swych rzekomo absolutnie koniecznych, w istocie od dawna całkowicie zbytecznych podróży na Śląsk. Obudził się w euforycznym humorze, zjadł jajecznicę, ubrał się, włożył białą koszulę, którą tydzień wcześniej dałam mu w prezencie, bardzo dobrze wyglądał, bardzo dobrze się czuł. – W zasadzie mógłbym nie jechać – babka setny raz powtarzała jego zwiastujące nieszczęście słowa – w zasadzie mógłbym nie jechać, ale trzeba się ruszyć, żeby całkiem nie zardzewieć. Poza tym – dalej są sprawy, co do których lepiej, jak sam ich doglądam.

Jakie to były sprawy, czy w ogóle były jakieś sprawy, po co on w sumie na ten Śląsk co parę tygodni jeździł, co tam robił – Bóg raczy wiedzieć. Musiał jeździć. Jazda – godło Wojewodów. Stary musiał jeździć na Śląsk. Młody musiał jeździć do Warszawy. Bóg z nimi. Bóg raczy wiedzieć. Może faktycznie coś jeszcze załatwiał, coś podpisywał, coś ustalał, z kimś się spotykał – pieniędzy w końcu cały czas przybywało.

Prawdopodobieństwo, że jeździł tam w jakiś sentymentalnych albo niecnych celach, było nikłe. Wracał zawsze tego samego dnia i zawsze – przynajmniej jak na niego – trzeźwy. Tego dnia, tego feralnego wtorku wrócił w strasznym stanie. Blady, zlany potem, roztrzęsiony, z twarzą ewidentnie wykrzywioną bólem, choć – rzecz jasna – upierał się, że nic go nie bpli. Siadł w kuchni przy stole, nie przebierał się, nawet butów nie zdjął i pyta, czy jest coś do picia, bo go okropnie suszy. Nic jeszcze sensacyjnego, człowiek po podróży zmęczony, siedemdziesiąty szósty rok życia od tygodnia na karku, dzień był w dodatku jak na październik prawie upalny. – Kompot – mówię – kompot jest, bo faktycznie z antonówekopadówek, co je przed południem z trawy pozbierałam, ugotowałam gar kompotu. Nalałam mu do szklanki i jeszcze poszłam do ogrodu pranie zdjąć ze sznura, zdjęłam, poskładałam, wszystko elegancko suche, wracam, patrzę, on dalej siedzi jak siedział. – Naleję ci jeszcze kompotu, mówię i biorę szklankę, i podchodzę, i biorę gar z kompotem, a tu kompotu ani śladu! Ile mnie nie było? Ile zdejmowałam pranie ze sznura? Kwadrans? Mniej niż kwadrans? Więcej niż kwadrans? Czyli on przez mniej więcej kwadrans wypił mniej więcej cztery litry kompotu… Za kilka albo za kilkanaście minut wypił wiadro kompotu. – Czyś ty, człowieku, cały kompot przez tę chwilę wypił? – pytam osłupiała. A on mówi, że wypił i nawet nie poczuł, i że dalej pić mu się chce. Już na dworcu na Śląsku złapało go nieugaszone pragnienie, kupił sobie butelkę wody mineralnej, był pewien, że starczy, ileż to w końcu jest, ile pociąg ze Śląska do Granatowych Gór jedzie? Niecałe dwie godziny. Był pewien, że mu starczy, ale gdzie tam, skład jeszcze nie ruszył a butelka pusta. I mordował się całą drogę, pić mu się chciało, jakby tydzień spędził na pustyni. Wagonów restauracyjnych na tej linii nie ma, w toalecie woda po pierwsze niezdatna do picia, po drugie nie było jej wcale, bo jakby była, pewnie by się przemógł i nawet tą niezdatną choć gardło zwilżył, ale kran suchy jak pieprz. Co miał robić? Po wagonach, po przedziałach chodzić i obcych ludzi o łyk czegokolwiek prosić? Przeszedł się nawet, bo liczył, że kto znajomy jedzie, ale nikogo, nikogutko. Pociąg na trasie parę ładnych razy staje, prawdę powiedziawszy, bez przerwy są przystanki w jakichś pipidówach, ale nigdzie nie dłużej niż minutę. Już był parę razy gotów wyskoczyć i, jakby nie zdążył z powrotem, na następne połączenie byłe gdzie czekać, ale za każdym razem zanim się zdecydował, schnellzug ruszał. Jakoś wytrzymał, jakoś przeżył, na dworcu w Granatowych Górach, jak tylko nieprzytomny z pragnienia na peron się wytoczył i do bufetu doczołgał, całą litrową cocacolę duszkiem wytrąbił i był pewien: koniec męki. Gdzie tam. Ledwo ze sto metrów od dworca uszedł – pić się chce tak samo. A nawet jakby jeszcze bardziej. Co jest grane? Żołądek wysiadł czy co? Ale jeszcze kombinuje, że cocacola pragnienia nie gasi, że słodka swołocz, że po tej coli specjalnie pić się chce, bo to w końcu amerykańskie imperialistyczne świństwo, że on chyba w tym wlokącym się jak kupa nieszczęść pociągu zgłupiał i jak dziecko cocacolę pompuje, jakby nie wiedział, co jest najlepsze, jak się człowiekowi pić chce. l właściwie odprężony, że niepokojący problem został racjonalnie rozwiązany, wstąpił do Dublinera i jeden po drugim wypił trzy duże beczkowe żywce. Na chwilę pomogło. Ale tylko na chwilę. Bo do domu ledwo doszedł. Po drodze zawahał się nawet, czy nie wziąć taksówki, ale postanowił słabość przezwyciężyć i dojść, tak jak zwykle to czynił, na własnych nogach.