Изменить стиль страницы

„No to jak mnie słyszałaś w tym śnie?”, zapytał rozdyszanym szeptem.

„Mówiłeś mi w uchu”.

„W którym uchu?”

„W lewym”.

„Tutaj?”, zapytał i wsunął jej język do ucha.

Zacisnęła powieki. Już się nie mogła uwolnić. Było za późno. Przygniatał ją całym ciężarem ciała, dopadł ją penetrował, przebijał. Ale skądś wiedziała, że tak właśnie musi być, że najpierw trzeba dać Amosowi to, co mu się należy, żeby potem jego samego móc zabrać ze sobą i posadzić przed domem jak roślinę, jak wielkie drzewo. Dlatego poddała się temu obcemu ciału, a nawet objęła je niezdarnie rękami i włączyła się w rytmiczny dziwaczny taniec.

„Niech cię szlag”, powiedział potem mężczyzna i zapalił papierosa.

Krysia ubrała się i usiadła przy nim. Nalał wódki do dwóch kieliszków.

„Jak ci było?”, spojrzał na nią krótko i wypił wódkę.

„Dobrze”, odpowiedziała.

„Chodźmy spać”.

„Teraz?”

„Jutro masz pociąg”.

„Wiem”.

„Trzeba nastawić budzik”.

A. Mos powlókł się do łazienki. Krysia siedziała bez ruchu i przyglądała się świątyni Amosa. Ściany były pomalowane na pomarańczowo, ale w zimnym świetle jarzeniówek stawały się nieprzyjemnie sine.

W miejscu gdzie od ściany odstawała słomiana mata, widać było bardziej jaskrawy kolor pomarańczy.

Wydało jej się, że świecił, że raził w oczy. Przy oknie wisiała okopcona papierosowym dymem firanka, a po prawej stała opustoszała meblościanka z maszyną do pisania, w której tkwiła Noc w Mariandzie.

„Dlaczego mnie pokochałeś?”, zapytała go, kiedy wrócił. „Czym się różnię od innych ludzi?”

„Ty jesteś walnięta, jak Boga kocham”.

Znowu miał na sobie tę rozłażącą się na piersiach pasiastą piżamę.

„Co to znaczy, że jestem walnięta?”

„Jesteś wariatka. Odbiło ci”.

Nalał sobie kieliszek wódki i przechylił go jednym haustem. Powiedział:

„Przyjechałaś do nieznajomego faceta przez pół Polski. Opowiedziałaś mu swój sen i poszłaś z nim do łóżka. To tyle. Jesteś walnięta”.

„Dlaczego mnie zwodzisz? Dlaczego nie przyznasz się, że jesteś Amosem i wiesz o mnie wszystko”.

„Nie jestem żadnym Amosem. Nazywam się Andrzej Mos”.

„A Mariand?”

„Jaki Mariand?”

„Noc w Mariandzie. Co to jest Mariand?”

Roześmiał się i usiadł przy niej na krześle.

„To knajpa na Rynku. Przychodzą tam wszystkie miejscowe menele i piją wódę. Napisałem o tym wiersz.

Wiem, że jest marny. Pisałem lepsze kawałki”.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

Powrotna podróż była pełna trzasku zamykanych drzwi – trzaskały drzwi do nocnego pociągu, drzwi przedziałów, ubikacji dworcowych, autobusów. W końcu głucho trzasnęły drzwi wejściowe do domu. Krysia rzuciła torbę i położyła się na łóżku. Spała cały dzień. A gdy wieczorem zaniepokojona matka zawołała ją na kolację, Krysia zapomniała, że gdziekolwiek wyjeżdżała. Sen, jak gumka, wymazał całą podróż. Którejś z następnych nocy Krysia usłyszała w swoim lewym uchu znajomy głos: „To ja, Amos, gdzie byłaś?”

„Jak to, nie wiesz, gdzie mogłam być?” „Nie wiem”, odpowiedział. „Czy nie wędrujesz razem ze mną?” Głos zamilkł, Krysi wydało się, że to milczenie było wyrazem jakiegoś zawstydzenia. „Nigdy nie odchodź tak daleko”, odezwał się w jej uchu po chwili. „Co to dla ciebie znaczy daleko?”, zapytała go ze złością. Chyba wystraszył się tego tonu, bo umilkł, a Krysia musiała się obudzić.

Po tej wyprawie do Częstochowy nic już nie było takie samo jak przedtem. Ulice w Nowej Rudzie wyschły, zalało je słońce. Dziewczyny ustawiały na biurkach bukiety z forsycji. Schodził lakier z paznokci, u nasady tlenionych włosów pojawiły się ciemne odrosty i popychały jasne końcówki ku ramionom. W południe otwierano wielkie okno w sali bankowej i płynął przez nie gwar z ulicy – głosy dzieci, smugi hałasu samochodów, nagły pośpieszny stuk damskich szpilek, trzepot skrzydeł gołębi. Wychodziło się z pracy z przyjemnością. Wąskie uliczki kusiły, żeby się nimi przejść, popatrzeć w twarz ludziom, zapamiętać jakiś szczególny podwórkowy pejzażyk. Zapraszały kawiarnie, zadymione przestrzenie pełne ciekawych spojrzeń i leniwych rozmów. I dalej: nieśmiertelność kaw parzonych w szklankach, dzwonkowaty dźwięk aluminiowych łyżeczek.

W maju Krysia poszła do jasnowidza i zapytała go o swoją przyszłość. Jasnowidz postawił jej horoskop, a potem długo koncentrował się z zamkniętymi oczami.

„Co chcesz wiedzieć?”, zapytał ją.

„Co ze mną będzie?”, powiedziała, a on musiał widzieć pod powiekami jakieś rozległe przestrzenie, bo jego gałki oczne poruszały się w lewo i w prawo, jakby oglądały wewnętrzne krajobrazy.

Krysia zapaliła papierosa i czekała. Jasnowidz zobaczył popielate doliny, a w nich resztki miast i wiosek, obraz był nieruchomy, martwy, spopielony i z każdą chwilą blaknął. Niebo w nim było pomarańczowe, niskie i lekkie jak poszycie namiotu. Nic się nie poruszało, nie było żadnego wiatru, ani okruszka życia. Drzewa przypominały kamienne słupy, jakby dotknął je ten sam wzrok co żonę Lota. Wydawało mu się, że słyszy, jak delikatnie trzeszczą. Nie było tam ani Krysi, ani jego samego, ani kogokolwiek. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Poczuł tylko skurcz w brzuchu ze strachu, że będzie musiał teraz kłamać i zmyślać.

„Nigdy nie umiera się raz na zawsze. Twoja dusza będzie tu przychodzić jeszcze wiele razy, aż znajdzie to, czego szuka”, powiedział, a potem wziął głębszy oddech i dodał: „Wyjdziesz za mąż i urodzisz dziecko.

Będzie chorować, a ty będziesz o nie dbać. Twój mąż będzie od ciebie starszy i uczyni cię wdową. Twoje dziecko odejdzie od ciebie, wyjedzie daleko, może za ocean. Będziesz bardzo stara, kiedy umrzesz.

Umieranie sprawi ci przyjemność”.

To tyle. Krysia odeszła spokojna, bo to wszystko wiedziała. Niepotrzebnie wydała pieniądze. Mogłaby za nie kupić seledynową bluzeczkę boucle, jakie przychodziły w paczkach z zagranicy. W nocy znowu usłyszała głos Amosa. Powiedział: „Kocham cię, jesteś niezwykłą osobą”.

W półśnie wydawało się jej, że rozpoznała ten głos, że ma pewność, do kogo należy, i usnęła szczęśliwa. Ale jak to bywa ze snami i półsnami, rano wszystko odpłynęło i zostało jej tylko niejasne wrażenie, że coś wie, tylko nie bardzo rozumie co. I to było wszystko.