Krysia poszła spać lekko wstawiona. Jej dwie współmieszkanki zjawiły się nad ranem i szeptem napominały się, żeby być cicho. Tak to trwało trzy dni.
Czwartego dnia stanęła przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, na których wisiała porcelanowa tabliczka: A. Mos. Zapukała.
Otworzył jej wysoki, szczupły mężczyzna w piżamie i z papierosem w ustach. Miał ciemne, przekrwione oczy, jakby nie spał od dawna. Zamrugały, gdy zapytała:
„A. Mos?”
„Tak”, potwierdził. „A. Mos”.
Uśmiechnęła się, bo wydało jej się, że rozpoznaje głos.
„To ja jestem Krysia”.
Cofnął się zaskoczony i pozwolił jej wejść do przedpokoju. Mieszkanie było małe i ciasne. Zalewało je srebrne światło jarzeniówek, przez co wydawało się niechlujne jak dworzec. Wszędzie stały kartony z książkami, leżały sterty gazet, na wpół spakowane walizki. Przez otwarte drzwi do łazienki buchała para.
„To ja”, powtórzyła. „Przyjechałam”.
Mężczyzna nagle okręcił się wokół i roześmiał.
„Ale kim pani jest? Czy ja panią znam?” Nagle uderzył się w czoło. „Jasne, pani jest, pani jest…”, pstrykał palcami w powietrzu.
Krysia zrozumiała, że jej nie poznaje, ale nie było w tym nic dziwnego. Znał ją przecież inaczej, przez sen, od środka, nie tak normalnie, jak znają się wszyscy ludzie.
„Ja panu wszystko wytłumaczę. Mogę wejść dalej?”
Zawahał się. Popiół z papierosa upadł na podłogę i mężczyzna pokazał jej ręką pokój.
Zsunęła pantofle i weszła.
„Widzi pani, ja się pakuję”, mężczyzna tłumaczył bałagan. Wymiętą pościel z wersalki wyniósł do innego pokoju. Wrócił i usiadł naprzeciwko niej. Sprana piżama odsłoniła pasek ciała na jego piersiach; było chude i kanciaste.
„Panie A. Mos, czy czasem się panu coś śni?”, zapytała niepewnie i od razu wiedziała, że zrobiła błąd.
Mężczyzna roześmiał się, uderzył otwartymi dłońmi w pasiaste uda i popatrzył na nią ironicznie, jak jej się zdawało.
„A to dopiero, przychodzi pani do nieznajomego faceta i pyta pani, czy mu się coś śni. To jak sen, jak sen…”
„Ja pana znam”.
„Tak? A skąd to pani mnie zna, a ja pani nie? Ach, może się znamy z imprezy u Jasia? U Jasia Łatki.
Pokręciła przecząco głową.
„Nie? No to skąd?”
„Panie A. Mos…”
„Mam na imię Andrzej. Andrzej Mos”.
„Krystyna Popłoch”, powiedziała.
Oboje wstali, podali sobie ręce i usiedli zakłopotani.
„No więc…”, odezwał się po chwili.
„Nazywam się Krystyna Popłoch…”
„To już wiem”.
„…mam trzydzieści lat, pracuję w banku i pełnię odpowiedzialną funkcję. Mieszkam w Nowej Rudzie, wie pan, gdzie to jest?”
„Gdzieś koło Katowic”.
„Wcale nie. To w województwie wrocławskim”.
„Aha”, powiedział nieuważnie. „Nie napije się pani piwa?”
„Nie, dziękuję”.
„No to ja się napiję”.
Wstał i poszedł do kuchni. Krysia zobaczyła na meblościance maszynę do pisania i wkręcony w nią papier.
Nagle pomyślała, że tam jest napisane, co ma teraz zrobić, jak to powiedzieć, i nawet podniosła się, ale
Andrzej Mos wrócił z butelką piwa w ręku.
„Prawdę mówiąc, myślałem, że pani jest z Częstochowy. Nawet wydawało mi się przez chwilę, że panią znam”.
„Tak?”, ucieszyła się Krysia.
„Nawet myślałem, że…”, jego oczy zabłysły. Pociągnął z butelki spory łyk.
„Że co?”
„Wie pani, jak to jest. Nie pamięta się wszystkiego. Nie zawsze. Może między nami coś było? Na imprezie u…”
„Nie”, powiedziała szybko Krysia i poczuła, że robi się czerwona. „Nigdy pana przedtem nie widziałam”.
„Jak to, mówiła pani, że mnie zna?”
„No tak, ale tylko pana głos”.
„Mój głos? Boże, co pani kombinuje? Ja chyba śnię. Przychodzi do mnie lala, twierdzi, że mnie zna, ale widzi mnie pierwszy raz w życiu. Zna tylko mój głos…”
Nagle znieruchomiał z butelką przy ustach i wpił się w Krysię wzrokiem.
„Już wiem. Pani jest z UB. Znasz mój głos, bo podsłuchujesz moje telefony, tak?”
„Nie. Pracuję w banku…”
„Dobra, dobra, ale ja już dostałem paszport i wyjeżdżam. Wyjeżdżam, rozumiesz? Do wolnego świata.
Pakuję się, jak widzisz. To już koniec, nic mi nie możecie zrobić”.
„Niech pan nie…”
„Czego chcesz?”
„Pan mi się śnił. Znalazłam pana przez książkę telefoniczną”.
Mężczyzna zapalił papierosa i wstał. Zaczął chodzić po zagraconym pokoju od okna do drzwi. Krysia wyciągnęła z torebki dowód osobisty i położyła otwarty na stole.
„Niech pan popatrzy, nie jestem z żadnego UB”.
Nachylił się nad stołem i obejrzał dokument.
„To niczego nie wyjaśnia”, powiedział. „Przecież w dowodzie nie wpisuje się, że ubek”.
„Co mam zrobić, żeby mi pan uwierzył?”
Stanął nad nią i palił papierosa.
„Wie pani co? Robi się późno. Ja zaraz mam zamiar wyjść. Jestem umówiony. Poza tym pakuję się. Muszę pozałatwiać różne ważne sprawy”.
Krysia wzięła ze stołu swój dowód i włożyła go do torebki. Gardło jej się zacisnęło boleśnie.
„To ja już pójdę”.
Nie protestował. Odprowadził ją do drzwi.
„Więc śniłem się pani?”
„Tak”, powiedziała wsuwając pantofle.
„I znalazła mnie pani przez książkę telefoniczną?”
Kiwnęła głową.
„Do widzenia. Przepraszam”, powiedziała.
„Do widzenia”.
Zbiegła po schodach i znalazła się na ulicy. Szła w dół do dworca i płakała. Tusz z rzęs rozpuszczał się i szczypał w oczy; to dlatego świat rozmazał się na świetliste, kolorowe plamy. W kasie powiedzieli jej, że ostatni pociąg do Wrocławia już odszedł. Następny był rano, więc poszła do dworcowego baru i zamówiła herbatę. Nic nie myślała, patrzyła tylko na pływający monotonnie plasterek cytryny. Z peronów do wnętrza dworca wpływała mglista wilgotna noc. To nie dowód, żeby nie wierzyć snom, pomyślała w końcu Krysia.
One zawsze mają sens, nigdy się nie mylą to świat realny nie dorasta do porządku snu. Książki telefoniczne kłamią pociągi obierają niewłaściwe kierunki, ulice wyglądają zbyt podobnie, mylą się litery w nazwach miast, ludzie zapominają własne imiona. Tylko sen jest prawdziwy. Wydało jej się, że znowu słyszy ten ciepły, pełen miłości głos w lewym uchu.
„Zadzwoniłem na informację. Ostatni pociąg do tej pani Nowej Rudy już odszedł”, powiedział Andrzej Mos i usiadł przy jej stoliku. Na mokrej ceracie narysował palcem krzyżyk. „Rozmazała się pani”.
Wyciągnęła z torebki chusteczkę, pośliniła rożek i wytarła powieki.
„A więc śniłem się pani? To niezrozumiałe wyróżnienie tak śnić się komuś, kogo się nie zna, kto mieszka na drugim końcu kraju… No i co tam było w tym śnie?”
„Nic. Tylko pan do mnie mówił”.
„Co mówiłem?”
„Że jestem niezwykła i że mnie pan kocha”.
Pstryknął palcami i przeciągle spojrzał w sufit.
„Cóż to za dziwaczny sposób poderwania faceta. Jestem pełen uznania”.
Nie odezwała się. Małymi łyczkami sączyła herbatę.
„Chciałabym być już w domu”, powiedziała po chwili.
„Chodźmy do mnie. Mam dwa pokoje”.
„Nie. Poczekam tutaj”.
„Jak pani chce”.
Poszedł do bufetu i przyniósł sobie kufel piwa.
„Myślę, że nie jest pan A. Mosem. To znaczy tym, który mi się śnił. Musiałam się gdzieś pomylić. Może to inne miasto, nie Częstochowa”.
„Może”.
„Będę musiała znowu szukać”.
Mężczyzna gwałtownie postawił kufel na stole, aż wylało się trochę piwa.
„Szkoda, że nie poznam rezultatów”.
„Ale głos ma pan podobny”.
„Chodźmy do mnie. Prześpi się pani na łóżku, a nie przy stoliku w barze”.
Widział, że się zawahała. Bez tego koszmarnego tuszu na rzęsach wyglądała młodziej. Zmęczenie rozpuściło wizerunek prowincjonalnej pańci.
„Chodźmy”, powtórzył, a ona wstała bez słowa.
Wziął jej bagaż i ruszyli z powrotem pod górę, pustą już ulicą Sienkiewicza.
„I co było jeszcze w tym śnie?”, zapytał, ścieląc jej wersalkę w dużym pokoju.
„Już mi się nie chce o tym mówić. To nieważne”.
„Napijemy się piwa? Albo wódki na dobry sen? Mogę jeszcze zapalić?”
Przytaknęła. Zniknął w kuchni, a ona po chwili wahania podeszła do maszyny. Zanim jeszcze przeczytała tytuł jakiegoś wiersza, zaczęło jej bić serce. Tytuł brzmiał: Noc w Mariandzie. Stała nad maszyną jak sparaliżowana. Za jej plecami, w kuchni pobrzękiwał szkłem Amos z jej snu, żywy, ciepły, szczupły mężczyzna o zaczerwienionych oczach, ktoś, kto wszystko wie i wszystko rozumie, kto wchodzi w ludzkie sny, sieje tam miłość i niepokój, ktoś, kto porusza światem, jakby świat był kurtyną którą zasłania się jakąś inną prawdę, prawdę nieuchwytną bo nie podpartą rzeczami, zdarzeniami, niczym trwałym.
Dotknęła drżącym palcem klawisza.
„Piszę wiersze”, powiedział za jej plecami. „Wydałem nawet tomik”.
Nie mogła się odwrócić.
„No, proszę, niech pani siada. Teraz to już nie ma znaczenia. Jadę do wolnego świata. Napiszę do pani, jak mi pani da adres”.
Usłyszała jego głos tuż za sobą po lewej stronie.
„Podoba się pani? Czyta pani poezję? To tylko szkic, jeszcze go nie skończyłem. Podoba się pani?”
Spuściła głowę. W uszach dudniła jej krew. Dotknął delikatnie jej ramienia.
„Coś się stało?”, zapytał.
Odwróciła się do niego i zobaczyła wpatrzone w siebie ciekawie oczy. Poczuła jego zapach – papierosów, kurzu i papieru. Przytuliła się do tego zapachu i stali tak bez ruchu kilka minut. Jego ręce uniosły się i zawahały przez chwilę, a potem zaczęły ją gładzić po plecach.
„A jednak to ty, znalazłam cię”, powiedziała szeptem.
Dotknął palcem jej policzka i pocałował ją.
„Niech ci będzie”.
Wsunął palce w jej tlenione włosy i przyssał się do jej ust. Potem pociągnął ją na wersalkę i zaczął rozbierać. Nie podobało się jej to, było zbyt gwałtowne, nie czuła przyjemności, ale to miało być jak ofiara.
Musiała na wszystko pozwolić, więc wysuwała się z garsonki i bluzki, i pasa do pończoch, i biustonosza.
Jego chuda klatka piersiowa przesunęła się przed jej oczami – sucha i kanciasta jak kamień.