– Jesteś Hiszpanką? – pyta.

– Och nie, nie.

– Żydówką?

Zaprzeczam.

– A skąd jesteś?

Odpowiadam, a on wygląda na rozczarowanego. Układam poduszki i biorę się za kapę. On patrzy z zainteresowaniem, jak męczę się z położeniem ciężkiej narzuty. Znowu jestem koło niego. Teraz tyłem. Kiedy układam poduszki, czuję jego wzrok na moich łydkach. Przesuwam się pod ścianę i chowam nogi za łóżko. Nagle robi mi się wstyd za moje płaskie czarne pantofle i mimowolnie staję na palcach. I zaraz żałuję, że jestem w tym nieładnym, nietwarzowym mundurku z fartuszkiem i kluczami u pasa, a nie w jednej z tych eleganckich sukienek, które widziałam u Amerykanów. Czuję się nieświeża, mokra od potu, zmęczona. Wiem, że teraz mężczyzna przy komputerze przygląda mi się bezczelnie. Jego wzrok dotyka mnie gdzieś w okolicach kołnierzyka, zamka błyskawicznego, ale ja już jestem po drugiej stronie łóżka. Jeszcze raz powinnam przejść koło niego i położyć małe poduszeczki, ale znowu musiałabym stanąć tyłem do tego drapieżnego wzroku, więc rzucam po prostu poduszeczki na łóżko. Kucając po brudną pościel, pościel tego faceta, który na mnie patrzy, czuję, że moje ciało napęczniało i chce wyskoczyć z mundurka. Czy miałabym się tłumaczyć? I jakim tonem, językiem, dlaczego? Wycofuję się do drzwi ze spuszczonym wzrokiem. Zbieram pudełko z moimi płynami, gąbkami i jestem przy drzwiach.

– Dziękuję bardzo – mówię i wiem, że wcale nie mam za co dziękować. To on powinien ukłonić się szarmancko i pocałować mnie w rękę. A ja dygnęłabym czy coś w tym rodzaju.

Widzę, jak facet rozgrzeszająco kiwa głową, i w tym jego ledwie zaznaczonym uśmiechu jest coś takiego, że z ulgą dotykam klamki.

– Do zobaczenia – mówi, ale ja nie chcę go widzieć nigdy więcej.

Jestem już za drzwiami.

Stoję jeszcze chwilę i nadsłuchuję. Cała jestem zgrzana, bolą mnie nogi, mięśnie drżą ze zmęczenia. Tak się spieszyłam, że zaoszczędziłam mnóstwo czasu. Dobrze byłoby więc ochłonąć na dole.

Zostawiam więc pudełko pod ścianą i idę na trzecie piętro, tam gdzie jest małe przejście na squar, krętą, boczną klatkę schodową i gdzie zaczyna się

Tajemnicza część Hotelu

dla stałych gości. Schodzę po kilku schodkach, mijam jedne i drugie drzwi i wreszcie staję przed barierką głębokiej na trzy piętra klatki schodowej. Patrzę w dół i widzę stąd parter. I – jak zwykle – nikogo.

Tylko półmrok i spokój. Tak się najlepiej odpoczywa, patrząc w dół, gdzie wszystko staje się coraz mniejsze i odleglejsze, mniej wyraźne i zwodnicze.

Squar to naprawdę najbardziej tajemnicza część hotelu, Trzeba być bardzo bystrym, żeby tu nie zabłądzić. Same schodki, przejścia, półpiętra i zakręty. Jest to rodzaj wieży z przyległościami, na którą składają się trzy kondygnacje, na każdej zaś z nich są dwa pokoje z numerem zaczynającym się od siedem. Wiem, że w sumie jest tam osiem pokoi, ale nie potrafię sobie wyobrazić, w jakich zakamarkach znajdują się te dwa pozostałe. Może zamieszkują je mizantropi albo niewygodne żony, niebezpieczni bracia bliźniacy, mroczne kochanki. Może wynajmuje je mafia do nielegalnych transakcji albo głowy państw, żeby tu, w zamknieciu spiralnej przestrzeni, pobyć kimś zwyczajnym.

Na squarze pokoje wyglądają inaczej, to właściwie apartamenty. Są może mniej eleganckie, albo może eleganckie w zupełnie innym stylu. Szafy ukryte w ścianach, werandy, dziwaczne meble i sztuczne książki. Całe półki zastawione sztucznymi książkami: Szekspir, Dante, Donne, Walter Scott. Gdy wziąć taką do ręki, okaże się, że to tekturowe puste pudełeczko udające okładkę. Biblioteki pustki.

Kiedy schodzi się squarem do toalet dla personelu na dole, trzeba być bardzo uważnym, żeby nie zabłądzić. Zdarzało mi się to na początku. Otwierałam znajome drzwi, ale one nie prowadziły tam, gdzie powinny, zostawiałam pudełko z przyborami na jakichś schodach, ale potem nie umiałam go znaleźć. Podziwiałam wiszące na ścianach reprodukcje martwych natur, a potem myślałam, że mi się śniły. Tu dzieje się coś dziwnego z przestrzenią. Przestrzeń nie lubi spiralnych schodów, kominów i studni. Ma wtedy tendencję do degenerowania się w labirynty. Najlepiej trzymać się barierki studni, tak jak ja teraz. Nie patrzeć w dół ani do góry, lecz tylko przed siebie.

Nagle przyłapuje mnie jakiś dźwięk, gdzieś niżej dzieje się coś, co brzmi podejrzanie rytmicznie – puff, puff i skrzypnięcie. Schodzę na palcach piętro niżej, napięta jak kot. Stęknięcie, skrzypienie, stęknięcie, skrzypienie. Co to jest? Zbliżam się do drzwi, które wyglądają jak wszystkie drzwi w Hotelu. Tylko w szparze przy podłodze widzę metalowe klamerki i wyraźniej słyszę te dziwne dźwięki i do tego sapanie. Ostrożnie przykładam ucho do drzwi i teraz sapanie robi się coraz szybsze, gwałtowniejsze, a skrzypienie przeraźliwsze. Odskakuję przerażona, robi mi się gorąco, brzękają klucze u pasa.

Z tamtej strony wszystko ustaje. Cichutko wbiegam na schody i piętro wyżej podchodzę do barierki. Pstrykają odpinane klamerki, drzwi pokoju uchylają się i mężczyzna w samych majtkach wystawia głowę na korytarz. W ręku trzyma jakieś pełne sprężyn urządzenie, coś jak skomplikowany ekspander. Cofam się szybko pod ścianę. Trudno mi uspokoić rozhuśtaną wyobraźnię.

Schodzę po ciemnych krętych schodach do piwnic, gdzie znajdują się nasze toalety. Jest tutaj jasno od wulgarnych jarzeniówek. Dopadam ubikacji i zamykam za sobą drzwi. Chlapię się zimną wodą, myję twarz i ręce, ale to nie daje ochłody. Siadam na sedesie. Nie dochodzi tu żaden dźwięk. Sterylnie, cicho, bezpiecznie. Szczegółowo i w skupieniu oglądam proszek do mycia sanitariatów, papierowe ręczniki, wielką belę papieru toaletowego i pisane ręką Miss Lang ogłoszenia – Krótką Historię Cywilizowania Personelu.

Najpierw Miss Lang napisała: „Jak myślisz, dlaczego Hotel sprowadza torebki jednorazowego użytku?” i podpis: „Miss Lang”. Lecz prawdopodobnie żadna z dziewcząt nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, bo pod spodem jest następna kartka: „Czy mogłabyś używać papierowych torebek do pozbycia się wszelkich zużytych środków opatrunkowych?”. Ale i ta prośba nie dała rezultatu, bo niżej czerwonym atramentem Miss Lang dopisała kategorycznie: „Proszę nie wrzucać podpasek i tamponów do muszli!”.

Siedzę jeszcze przez chwilę i kontempluję kształt każdej litery. Potem spuszczam wodę, poprawiam włosy i ruszam na moje piętro, bo przecież został mi jeszcze jeden pokój,

Ostatni pokój

Jest już po drugiej i zaczął się ruch. Oficjalna winda jeździ w górę i w dół, trzaskają zamykane i otwierane drzwi. Goście wybierają się do miasta, żołądki domagają się lunchu. Angelo od Brudnej Bielizny rozgościł się w mojej kanciapie i zbiera pościel do swoich worów.

– Ile ci jeszcze zostało? – pyta.

– Jeden – mówię i po raz kolejny widzę, że miejscem Angela nie powinien być nawet tak elegancki hotel jak ten, ale Pieśń nad pieśniami. Tam mógłby sobie chodzić, skacząc po górach, i byłby jak jelonek młody. Bowiem Angelo jest piękny i okazały jak góry w jego Libanie.

Kiwa głową i pokazuje mi, że z pokoju 228 wychodzi para staruszków. Widziałam ich już kiedyś w drodze do windy. On jest wysoki i siwy, lekko przygarbiony i trzyma się lepiej niż ona. Może jest młodszy, a może zawarł jakiś pakt z czasem. Ona – maleńka, wysuszona, rozdygotana, ledwie chodzi.

– To Szwedzi. Ona przyjechała tu umrzeć – mówi Angelo, a on wie wszystko.

Angelo chyba żartuje, ale kiedy patrzę za nimi, widzę, że ten starzec więcej niż ją podtrzymuje, on ją prawie niesie. Gdyby się odsunął, upadłaby na ziemię, jak pusta sukienka. Ubrani są zawsze w beże i pastelowe brązy, kolory Hotelu. Oboje są zupełnie siwi tym rodzajem siwizny, która zapomniała już wszystkie grzechy.

Gdy znikają w windzie, wchodzę do ich pokoju. Lubię sprzątać ten pokój. Nie ma tu wiele do roboty: rzeczy stoją na swoich miejscach, jak wrośnięte korzeniami. W powietrzu nie ma złych snów, sapań, podniecenia. Lekko wgniecione poduszki świadczą o spokojnym śnie. W łazience porządnie powieszone ręczniki, ułożone szczoteczki do zębów, wymyte kubki podwójnie odbijają się w lustrze. Podstawowe kosmetyki – to zwyczajny krem, płyn do płukania ust, dyskretne perfumy i woda toaletowa. Kiedy ścielę łóżko, uderza mnie brak konkretnego zapachu. Tak pachną dzieci. Ich skóra sama z siebie nie wydziela żadnych woni, łapie tylko i zatrzymuje zapachy z zewnątrz: powietrza, wiatru, trawy rozgniecionej łokciem i cudowny, słony zapach słońca. Tak właśnie pachnie ta pościel. Kiedy się śpi bez grzechu, bez dalekosiężnych planów, bez buntu i rozpaczy, kiedy skóra staje się coraz cieńsza, bardziej papierowa, kiedy z ciała powolutku ucieka życie, jak z dziwacznej gumowej zabawki, kiedy widzi się przeszłość raz na zawsze dokonaną i zamkniętą, kiedy w nocy zaczyna się śnić Bóg, wtedy ciało przestaje zaznaczać świat swoim zapachem. Skóra przyjmuje zapachy z zewnątrz i smakuje je po raz ostatni.

Na stoliku obok łóżka leżą obok siebie dwie książki. Nadsłuchuję, czy nikt nie kręci się po korytarzu, i robię coś, czego mi nie wolno zrobić. Otwieram pierwszą z nich, to gruby zeszyt, chyba pamiętnik, bo na każdej stronie jest data, a pod nią drżące, okrągłe pismo w zupełnie niezrozumiałym dla mnie języku. Zeszyt jest zapisany prawie do końca, zostało tylko kilka pustych stron. Druga książka to Biblia po szwedzku. Nie rozumiem nic, a jednak wszystko wydaje mi się znajome. Czerwona wstążka założona jest tam, gdzie zaczyna się Księga Eklezjasty. Przelatuję wzrokiem wiersze i mam wrażenie, że zaczynam rozumieć wszystko. Najpierw znajome stają się pojedyncze słowa, a potem całe zwroty wypływają z pamięci i mieszają się z drukiem. „To, co jest, było już dawno, a to, co będzie, też już jest od dawna; bo Bóg przywraca to, co przeminęło.” Najbardziej tajemnicze słowa Świętej Księgi.

Gdy sprzątanie jest już skończone, przysiadam jeszcze na świeżo pościelonym łóżku. Miło jest tak siebie zawiesić na chwilę w istnieniu. Potem patrzę na swoje ręce wytrawione płynami do mycia wanien, na moje wyraźnie już spuchnięte stopy w czarnych pantoflach. Ale moje ciało żyje i wypełnia skórę po brzegi. Wącham rękaw mojego mundurka – pachnie zmęczeniem, potem, życiem.