Pokój, w którym mieszkają Amerykanie, jest ośmieszony, odarty ze swej powagi, protekcjonalnie niby-zaprzyjaźniony. Właśnie piękny różowo-beżowy 223 jest sprofanowany w ten sposób. Wygląda jak poważny starszy dżentelmen przebrany za pajaca.

Kiedy tu wchodzę, boli mnie. Stoję przez chwilę bez ruchu i oceniam rozmiary tego pogromu. Pokój wygląda jak małe pole walki. Te jedwabne drogie sukienki przerzucone niedbale przez poręcze fotela, zapach luksusowych perfum, beztroski, bogactwa, tężyzny fizycznej, zapach metra dziewięćdziesiąt osiem, nieliczenia się z porządkiem, który jest integralną częścią rzeczy. Cała ta nerwowa aktywność, niezauważanie teraźniejszości i brak zrozumienia, że to ona jest zalążkiem świętej przyszłości – budzi we mnie lęk. To jest jedna strona w tej walce. Po drugiej stronie jest stabilny, konkretny, teraźniejszy i niezmienny pokój 223. I ja staję po stronie pokoju.

Powoli i systematycznie zabieram się do układania rzeczy, ale Rzeczy Prywatnych nie ruszam. Być może są już przyzwyczajone do bycia nie na swoich miejscach.

Czas płynie tu skokami i robię się coraz bardziej niespokojna. Telewizor brzęczy, stacja CNN zarzuca mnie wiadomościami z brzęczącego świata, a świat zapewnia stację CNN, że gdzieś tam istnieje, zawsze pełen młodych Amerykanów. Mój niepokój rośnie, gesty stają się zamaszyste i wyczerpujące, zaczynam się spieszyć, zaczynam patrzeć na zegarek, zaczynam wychodzić z momentu „teraz” i stawać już jedną nogą w momencie „potem”. Klnę sama do siebie: „Shit!”. Śpiewam: Yankee Doodle went to town… Zostawiam mokrą ścierkę na drewnianym blacie stolika. To straszne zaniedbanie, drewno odbarwia się od wilgoci. Zaczynam się zarażać. Muszę uciekać do łazienki, gdzie już nie czuć tego zgiełku, a kiedy powoli udaje mi się ogarnąć porozrzucane ręczniki, gąbki, mydła i flakony, kiedy mogę zamknąć drzwi do łazienki i skupić się na szczegółach, robi się całkiem cicho.

Łazienka jest podszewką pokoju, spodnią stroną życia. W wannie po kąpieli zostają włosy, zmyty ze skóry brud osiada na ściankach. Kosz jest pełen zużytych tamponów, serwetek i wacików. Oto golarka do golenia nóg, oto lusterko do wyciskania wągrów i robienia makijażu kryjącego wszystkie niezdecydowania. Oto talk przeciw poceniu się stóp, oto przyrządzik do robienia lewatywy i kosmetyczka z prezerwatywami. Łazienka nie potrafi przemilczeć tej drugiej strony życia. Uprzątam łazienkę z grubsza, bo może nawet boję się zniszczyć te sakralne dowody przemijalności ludzi, którzy tu mieszkają. Może powinni wiedzieć. Może nie mieli okazji tego zobaczyć w telewizji, w dziennikach, które mieszają wszystko ze wszystkim, kładą jedno na drugie, jak w hamburgerze, może nie uczono ich tego w szkole, nie było tego w filmach, Armstrong nie znalazł tego na Księżycu. Że rozpadamy się z każdą chwilą. Żyjąc umieramy. Tak samo oni, jak i ja.

To mnie do nich zbliża, do tych bogatych, energicznych Amerykanów, tak ode mnie różnych. Mają przecież swój niewyobrażalny kraj, inny rytm, pomarańczowy sok na każde śniadanie i język, którym mówi cały świat. Dwa tysiące lat temu byliby Rzymianami, a ja mieszkałabym na prowincji, odległych rubieżach Imperium, w jakiejś Galii, w jakiejś Palestynie. Ale oni i ja mamy ciało z tej samej gliny, a może z tego samego prochu, ciało, które gubi włosy, starzeje się i marszczy, i zostawia na gładkich krawędziach wanny wianuszek brudu. Kiedy kładę czyste ręczniki i wieszam nowe płaszcze kąpielowe, mam tak głębokie poczucie wspólnoty w naszej marności, że aż zastygam w bezruchu. To samo zdarza mi się, gdy na przykład w łóżku bogatej i pewnej siebie kobiety, która przyjechała na ważny kongres naukowy, znajduję wytartego, starego misia ubranego w niemowlęce ciuszki. Albo gdy w apartamencie jakiegoś Wielkiego Człowieka Sukcesu pościel jest wilgotna od potu. To Strach ściele im łóżka – ta koścista pokojówka. Chwała Bogu, że istnieje. Bez niej byliby jak starzy bogowie – silni, pewni siebie, pyszni i głupi. A teraz, kiedy tak leżą w swoich łóżkach po dniach pełnych interesów, pieniędzy, wycieczek, zakupów, ważnych spotkań i nie mogą usnąć, i kiedy wpatrują się w skomplikowany wzór tapety na ścianie, ich zmęczone oczy zaczynają dostrzegać w tym rytmicznym wzorze jakąś rysę, dziurę, niekonsekwencję. Zaczynają widzieć tam zadrapanie, odbarwienie, ten rodzaj kurzu, którego nie da się zetrzeć, brudu, którego nie da się zmyć. W takich momentach dywany łysieją jak chore kobiety, a w doskonałości tiulowej firanki tkwi wypalona papierosem dziurka. Atłas poduszek rozłazi się w szwach, rdza dobiera się do klamek i okuć. Krawędzie mebli ścierają się, plączą się frędzle przy zasłonach. Wtedy pled traci swą sprężystość i flaczeje ze starości. Cuchnie kurzem. Nawet wiem, co ci ludzie wtedy robią. Wstają, potrząsają głową i wypijają mocnego drinka lub łykają tabletkę na sen. Leżąc z zamkniętymi oczami, liczą barany, aż ich zagrożone myśli wybawi sen. Rano ta chwila z nocy wyda im się nierealna i nieodróżnialna od męczących snów. Czyż każdy nie miewa ich co jakiś czas?

Stoję oparta o łazienkowe drzwi. Praca skończona. Chce mi się palić.

Mam teraz do wyboru dwa pokoje: 228 i 229. Decyduję się na 229, którego kabalistyczna suma cyfr wynosi

Trzynaście

To cyfra nadmiaru i oszustwa, i taki też jest ten pokój, bowiem pokój 229 ma właściwości. Przyciąga, obiecuje, niesie niespodzianki. Sam w sobie jest niby podobny do innych: z prawej strony łazienka, krótki korytarzyk i cała reszta z łóżkiem nakrytym brązową kapą, z tapetami w odcieniach szarości, kwiecistymi zasłonami, komodą i lustrem. A jednak sprawia wrażenie bardziej pustego niż wszystkie inne. Tutaj słyszę mój własny oddech, widzę moje dłonie napęczniałe od wody, mniej przypadkowo odbijam się w lustrach. Zawsze gdy wchodzę do tego pokoju, sztywnieję z napięcia. W zeszłym tygodniu mieszkała tu para kochanków, może młodych małżonków. Wzburzyli łóżko, porozrzucali ręczniki, rozlali szampana. Zostały po nich żółte plamy na prześcieradle, ogromny kosz kwiatów, świadectwo miłosnych przysiąg. Z żalem musiałam go wyrzucić. Ten pokój trudniej jest doprowadzić do stanu nagłej gotowości, bo ma on swoją twarz. Przyjmuje ludzi z zamysłem. Podejrzewam, że po pierwszej spędzonej w nim nocy łapie ich w swoje sidła, niepokoi snami, przytrzymuje na dłużej, wzbudza pragnienia i burzy plany. Dwa tygodnie temu jego mieszkańcy zapomnieli zakręcić kurki w łazience. Woda wylała się na korytarz, zalała puszyste dywany, podmyła złocone tapety. Przerażeni goście stali zawinięci w prześcieradła, a personel latał ze ścierkami.

– Nic się nie stało! Nic się nie stało! – powtarzał Zapata, wykręcając mokre ścierki, lecz jego twarz mówiła co innego – że stało się straszne – głupi, bezmyślni ludzie podnieśli rękę na hotel „Capital”.

I zawsze od takich wydarzeń jest właśnie 229.

Ten pokój jest inny, to pewne. Myślę, że wiedzą o tym w recepcji, bo częściej pozwalają mu zostać pustym. Cały ruch kierują na pokoje o niższych numerach, na początek korytarza, żeby było bliżej windy, bliżej schodów, bliżej świata.

Gdy pokój stoi pusty, ja muszę tylko sprawdzić, czy wszystko jest w nim w porządku, czy nie zebrał się kurz na meblach, czy działa klimatyzacja. Robię to szczególnie uważnie. Wygładzam kapę, sprawdzam krawędzie boazerii, wietrzę, a potem przysiadam na chwilkę w fotelu i wsłuchuję się we własny przyspieszony oddech. Pokój otacza mnie sobą, obejmuje. Jest to najczulsza, niedotykalna pieszczota, tak może pieścić tylko zamknięta przestrzeń. W takich momentach czuję wyraźnie, że moje ciało istnieje i wypełnia po brzegi różowo-biały mundurek. Czuję kołnierzyk na szyi i zimno błyskawicznego zamka między piersiami. Czuję, jak troki fartuszka ciasno opasują mnie w talii. Czuję moją skórę, jak żyje, ma swój zapach, paruje, i czuję włosy, jak muskają uszy. Lubię wtedy wstać i zobaczyć się w lustrze, i nigdy nie jest tak, żebym się nie dziwiła. To ja? To ja? Dotykam palcami twarzy, naciągam skórę na policzkach, mrużę oczy, mocniej ściągam gumką włosy. Tak się sobie zresztą śnię – zawsze w lustrze, zawsze z inną twarzą.

Stoję i marzę, żeby się wykąpać w sterylnie czystej wannie, wytrzeć w te białe ciepłe ręczniki, a potem wyciągnąć się na brązowej kapie i słuchać w spokoju, jak oddychamy – ja i pokój, pokój i ja.

Ale dziś 229 jest zamieszkany i na klamce wisi karteczka, że pokój jest gotowy do sprzątania. Otwieram moim kluczem drzwi i wchodzę, taszcząc ze sobą pudełko z przyborami. I staję kompletnie zaskoczona, bo pokój nie jest pusty. Przy biurku siedzi facet nad klawiaturą notebooka. Odzyskuję głos, przepraszam i chcę wyjść, myśląc, że to pomyłka, że źle powiesił karteczkę. On jednak zaprasza i przeprasza, i prosi, żeby się nim nie przejmować.

To się czasem zdarza. Bardzo tego nie lubię. Muszę się wtedy spieszyć i robić swoje pod okiem gościa. Teraz gość staje się gospodarzem, a ja gościem. Wieczny porządek zostaje postawiony na głowie. Moje sprzątanie nie jest już wszechwładne, niewiele znaczy. Pokoje nie są obliczone na sprzątającego i gościa – przeszkadzamy sobie nawzajem. Muszę szybko i zgrabnie prześcielić ogromne, dwuosobowe łóżko, które w tym celu trzeba odsunąć od ściany. Jest mało miejsca. Facet, który siedzi przy komputerze, jest wystarczającą przeszkodą w sprawnym ścieleniu. Już wiem, że go nie lubię. Jest przerażająco żywy.

Najpierw ściągam stare prześcieradło i poszewki z czterech poduszek. Kładę pierwsze czyste prześcieradło i żeby je wygładzić, muszę naokoło obejść odsunięte łóżko. Czuję, że mężczyzna mnie obserwuje. Nie mam odwagi spojrzeć na niego, żeby nie spotkać jego wzroku. Musiałabym się uśmiechnąć, on by o coś zapytał, musiałabym odpowiedzieć. Staram się być cicho, nie szeleścić. Teraz kładę drugie prześcieradło i przeciskam się między meblami, podkładając pod materac jego brzegi. Kiedy przechodzę koło wyciągniętych nóg mężczyzny, cała spinam się, żeby ich nie musnąć, i spieszę się, bardzo się spieszę. Facet już teraz jawnie na mnie patrzy. Czuję to. Te jego wyciągnięte nogi są prowokacją, przeszkadzają mi i onieśmielają. Z pośpiechu i przejęcia robi mi się gorąco. Napięte mięśnie łydek bolą, kiedy podnoszę ciężki materac. Teraz oblekam poduszki w czyste poszewki. Coś mi nie wychodzi, poduszka wysuwa mi się z rąk, spada na podłogę. Potykam się o nią i tracę równowagę. Osuwam się prosto w spojrzenie zaciekawionych oczu.