Изменить стиль страницы

– I co?

– I ten długopis włożyłam w świeczkę, zapalił się i pisałam taką płonącą pochodnią. To było bardzo romantyczne pisać czymś, co się na końcu pali. Ale ten plastik się roztopił i upadł mi gorącą kroplą w zagłębienie między środkowym a serdecznym palcem…

– Tutaj? Mogę dotknąć?

– …I dalej się palił. Pomyślałam sobie, że to dobra pieczęć, na zawsze, tak siedziałam z tym płonącym palcem i nawet nie krzyknęłam. Ten kawałek plastiku zastygł i odpadł, ale skóra pod nim się też roztopiła i została taka gorejąca bruzda. Wgłębienie w moim ciele. Goiło się długo i został ślad jak po obrączce. Jak ten chłopak miał na imię, do którego wtedy pisałam? Długopis był niebiesko-szary, zakręcany i dość krótki…

– A tutaj?

– To pieprzyk.

– Jak nazywają się te palce, ten i ten, i ten?

– Te palce to kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny, w lewej ręce to spod serdecznego palca idzie żyła prosto do serca. Dlatego się nosi pierścionek zaręczynowy…

– Mogę dotknąć twojego serdecznego palca? To tak jakbym dotykał twojego serca.

– Nie wiem…

– Chciałbym dotknąć, ale nie zrobię nic bez twojego pozwolenia. Proszę.

– Tak… możesz…

– Czujesz? Dotykam twojego serca.

– Tak. A tutaj się skaleczyłam.

– Nie bój się.

– Jak trzymam tak moją dłoń i pokazuję tobie, taką otwartą, to się czuję obnażona…

– Jakie są twoje ręce?

– Jak obejmują i przytulają? Są wtedy ciepłe.

– Czy mogę potrzymać twoją dłoń? Może razem będą cieplejsze, zrobimy tak? Czujesz? Razem są cieplejsze…

– Ale mamo, księżyc panu upadł!

Otworzyła oczy. Chłopiec stał w przejściu między ławkami, a matka kurczowo trzymała go za kurtkę.

– Ja już zdrowia do ciebie nie mam. Roisz się i roisz!

– Mamusiu! Mamo, patrz, księżyc panu upadł! – zajęczał cienkim dyszkantem. Podniósł oczy i wtedy spotkali się. Nie było już iskierek, tylko mgła rozżalenia. A chłopcy przecież nie płaczą!

– Księżyc panu upadł – powiedział chłopiec do niej, a głos złamał mu się na pół.

Drzwi rozsunęły się i zasunęły. Przykleiła czoło do szyby i zobaczyła, jak na peronie kobieta szarpie go za tę nieszczęsną kurtkę, a mężczyzna stoi obok. Chłopiec zapierał się i kulił ramiona.

Kolejka ruszyła. Cała trójka zginęła w oddali. Ale za szybami już nie było ciemno. Zza chmur wyjrzał księżyc i osadził białawe światło na polach, drzewach i parkanach. Za oknami łagodnie zajaśniała noc. Srebrzysta i przytulna.

No tak. Jeszcze dwie stacje. Trudno. Trzeba się przyzwyczaić do samotnych powrotów do domu. Jak po takim oświadczeniu, że się tak bardzo różnią, że nie ma miejsca dla niej z jej chmurami w jego życiu pełnym kredytów i zobowiązań mogłaby choć chwilę dłużej z nim być? I po co? Żeby ją odwiózł do domu i pożegnał grzecznie przed bramą? Taki cholernie troskliwy, obcy już mężczyzna? Musiało mu ulżyć, kiedy wrócił z papierosami i już jej nie było. Ale jakby chciał, to by ją znalazł. Wiedział, gdzie może iść o tej porze. Gdzie musi iść. Nienawidzi go z całego serca.

I już zawsze będzie nosić rękawiczki.

Czego chciał ten chłopiec? Księżyca?

Zaraz jej stacyjka. Z jedną latarnią. I położy się od razu do łóżka. I nie będzie o niczym myśleć. Zapiekło ją pod powiekami. Nigdy już go nie zobaczy. Nigdy.

Podniosła się i przerzuciła torbę przez ramię. I na dodatek całkiem przemoczyła buty. Gdyby wiedziała, że tak się skończy ten wieczór, włożyłaby inne… Patrzyła pod nogi uważnie, jakby szła po wąskiej linie nad przepaścią. Co ten chłopiec widział, czego inni nie widzieli?

To???

Schyliła się i wygrzebała z błota małą podkówkę. Przetarła palcami srebrny, wytarty, schodzony kawałek blaszki, który przybija się do obcasa męskiego buta. Piekące spod powiek spłynęło z kącików oczu i poleciało po policzku.

Księżyc! Oczywiście, że księżyc. Księżyc panu upadł!

Stuliła blaszkę w dłoni, a łzy ciekły aż na gruby golf. No właśnie. Chmury. Księżyc.

Pociąg zwolnił, drzwi otworzyły się. Wyskoczyła na peron. Światło jedynej żółtawej latarni osiadało na najbliższych konarach starej akacji. Oblepiało zgrubienia gałęzi, a pociąg ruszył. Czerwone światła oddalały się niby oczy zwierzęcia. Drzewo wyglądało jak opatulony bandażem kaleka.

Zrobiła krok w stronę przejścia przez tory. Jak najszybciej do domu. Wypolerowane przez deszcz szyny lśniły jak nóż.

Od drzewa oderwał się ciemny cień. Zanim zdążyła krzyknąć, oplotły ją mocne znajome ręce.

– Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz! – Gniewny głos przedostał się przez jej rozpuszczone włosy, a ramiona, które ją trzymały w uścisku, drżały. – Nigdy więcej. Zapamiętaj to sobie. Ani teraz, ani za dwadzieścia lat. Tego robić nie wolno. Nikomu. Tak się bałem o ciebie!

Stał tak blisko, a był taki daleki. Bał się? O nią? Przecież… Czego nie zauważyła? Stała z opuszczonymi rękami, a on schylił głowę i schował ją w jej golf. A ona stoi jak żona Lota, nieruchoma, sparaliżowana, martwa. Bał się. O nią. Jest blisko. To ona jest daleko. Podniosła ręce i delikatnie dotknęła jego włosów. Nie ruszył się.

Rozprostowała palce, blaszka wypadła z jej dłoni i srebrzyście zadźwięczała na mokrej szynie. Objęła go mocniej, podniósł głowę i spojrzał na nią.

– Coś ci upadło – powiedział, a głos miał jak nigdy przedtem.

Oderwał się od niej i schylił. Podniósł kawałek metalu.

– Księżyc ci upadł, zobacz – szepnął.

I dopiero wtedy się rozpłakała.