Изменить стиль страницы

— Szkoda — odezwała się wreszcie — że nie wiemy, jak one naprawdę wyglądały.

— Wielkie mistrzynie? — parsknęła Condwiramurs. - Pełno jest przecież ich portretów! W samej tylko Aretuzie…

— Mówiłam: naprawdę — ucięła Nimue. - Nie szło mi o pochlebione podobizny namalowane na podstawie innych pochlebionych podobizn. Nie zapominaj, był czas niszczenia wizerunków czarodziejek. I samych czarodziejek. A potem był czas propagandy, gdy mistrzynie musiały samym wyglądem budzić szacunek, podziw i nabożny lęk. Z tego czasu pochodzą wszystkie Zebrania Łoży, Sprzysiężenia i Konwenty , płótna i grafiki przedstawiające stół, a za nim dziesięć wspaniałych, urzekająco urodziwych kobiet. A prawdziwych, autentycznych portretów nie ma. Poza dwoma wyjątkami. Autentyczny jest portret Margarity Laux-Antille, który wisi w Aretuzie na wyspie Thanedd, a który cudem ocalał z pożaru. Autentyczny jest portret Sheali de Tancarville w Ensenadzie w Lan Exeter.

— A namalowany przez elfy portret Franceski Findabair wiszący w vengerberskiej Pinakotece?

— Falsyfikat. Gdy otwarto Drzwi i elfy odeszły, zabrały ze sobą lub zniszczyły wszystkie dzieła sztuki, nie zostawiły ani jednego obrazu. Nie wiemy, czy Stokrotka z Dolin była rzeczywiście tak piękna, jak głosi podanie. W ogóle nie wiemy, jak wyglądała Ida Emean. A że w Nilfgaardzie wizerunki czarodziejek niszczono bardzo pilnie i starannie, nie mamy pojęcia o prawdziwym wyglądzie Assire var Anahid i Fringilli Vigo.

— Przyjmijmy jednak i umówmy się — westchnęła Condwiramurs — że one wszystkie tak właśnie wyglądały, jak je później portretowano. Dostojne, władcze, dobre i mądre, zapobiegliwe, prawe i szlachetne. I piękne, zniewalająco piękne… Przyjmijmy to. Wtedy jakoś łatwiej żyć.

*****

Dzienne zajęcia na Inis Vitre nabrały cech nużącej nieco rutyny. Analiza snów Condwiramurs, zaczynająca się już przy śniadaniu, przeciągała się zwykle aż do południa. Czas między południem a obiadem adeptka trawiła na spacerach — a te również szybko stały się rutynowe i nudnawe. Trudno się dziwić. W ciągu godziny wyspę można było okrążyć dwukrotnie, napatrzywszy się przy tym na tak zajmujące rzeczy jak granit, karłowata sosna, żwir, szczeżuje, woda i mewy.

Po obiedzie, po długiej sjeście, następowały dyskusje, przeglądanie ksiąg, zwojów i manuskryptów, oglądanie obrazów, grafik i map. I długie, przeciągające się w noc dysputy o wzajemnych relacjach legendy i prawdy…

A potem noce i sny. Różne sny. Celibat dawał o sobie znać. Zamiast zagadek wiedźmińskiej legendy, Condwiramurs śnił się Król Rybak w najróżniejszych sytuacjach, od krańcowo nieerotycznych po ekstremalnie erotyczne. We śnie krańcowo nieerotycznym Król Rybak wlókł ją na lince za łodzią. Wiosłował wolno i ospale, więc pogrążała się w jeziorze, tonęła, dusiła się, a do tego targał nią straszliwy strach — czuła, że od dna jeziora odrywa się i płynie ku powierzchni coś okropnego, coś, co chce połknąć ciągniętą za łodzią przynętę, którą była. Już, już to coś miało ją chwycić, gdy Król Rybak mocniej napierał na wiosła, odciągając ją z zasięgu szczęk niewidzialnego drapieżnika. Wleczona, zadławiała się wodą i wtedy się budziła.

We śnie niedwuznacznie erotycznym klęczała na dnie rozchybotanej łodzi, przewieszona przez burtę, a Król Rybak trzymał ją za kark i chędożył entuzjastycznie, burcząc przy tym, chrzącząc i spluwając. Oprócz fizycznej przyjemności Condwiramurs czuła skręcające trzewia przerażenie — co będzie, gdy Nimue ich przyłapie? Nagle w wodzie jeziora widziała rozchybotane, groźne oblicze małej czarodziejki… i budziła się, zlana potem.

Wstawała wówczas, otwierała okno, zachłystywała się nocnym powietrzem, księżycowym blaskiem, płynącą od jeziora mgłą.

I śniła dalej.

*****

Wieża Inis Vitre miała taras, wsparty na kolumnach, zwieszający się nad jeziorem. Z początku Condwiramurs nie poświęcała tej sprawie uwagi, wreszcie jednak zaczęła się zastanawiać. Taras był dziwny, bo absolutnie niedostępny. Z żadnego ze znanych jej pomieszczeń wieży nie można było na ów taras wejść.

Świadoma, że siedziby czarodziejek nie mogą obyć się bez takich sekretnych anomalii, Condwiramurs nie zadawała pytań. Nawet wówczas, gdy spacerując brzegiem jeziora widziała Nimue przypatrywującą się jej z owego tarasu. Niedostępnego, jak się okazywało, tylko dla niepowołanych i profanów.

Trochę zła, że za profankę się ją uważa, zawzięła się i udawała, że nic się nie stało. Ale nie potrwało długo, a tajemnica się wyjaśniła.

Było to po tym, gdy nawiedziła ją seria snów, wywołanych akwarelami Wilmy Wessely. Zafascynowana widać tym fragmentem legendy, malarka poświęciła wszystkie swoje dzieła Ciri w Wieży Jaskółki.

— Dziwne mam sny po tych obrazkach — poskarżyła się adeptka następnego ranka. - Śnię… obrazki. Wciąż te same obrazki. Nie sytuacje, nie sceny, ale obrazki. Ciri na blankach wieży… Nieruchomy obrazek.

— I nic więcej? Żadnych doznań poza wzrokowymi?

Nimue wiedziała, rzecz jasna, że śniączka tak zdolna jak Condwiramurs śni wszystkimi zmysłami — odbiera sny nie tylko wzrokiem, jak większość ludzi, ale również słuchem, dotykiem, węchem — a nawet smakiem.

— Nic — pokręciła głową Condwiramurs. - Tylko…

— No, no?

— Myśl. Uporczywa myśl. Że nad tym jeziorem, w tej wieży wcale nie jestem panią, lecz więźniem.

— Pozwól ze mną.

Tak, jak Condwiramurs się domyślała, dostęp do tarasu możliwy był tylko z prywatnych komnat czarodziejki, czyściutkich, pedantycznie porządnych, pachnących drzewem sandałowym, mirrą, lawendą i naftaliną. Trzeba było skorzystać z małych sekretnych drzwiczek i kręconych schodów prowadzących w dół. Wówczas wchodziło się tam, gdzie należało.

Komnata, w odróżnieniu od pozostałych, nie miała na ścianach boazerii ani tapiserii, była wyłącznie pobielona, a przez to bardzo jasna. Tym jaśniejsza, że było to ogromne tryptykowe okno, a raczej szklane drzwi wiodące wprost na zwisający nad jeziorem taras.

Jedynymi meblami w komnacie były dwa fotele, olbrzymie zwierciadło w owalnej mahoniowej ramie oraz rodzaj stojaka z poprzecznym poziomym ramieniem, na którym zawieszono gobelin. Gobelin mierzył jakieś pięć stóp na siedem i sięgał frędzlami podłogi.

Arras przedstawiał skalne urwisko nad górskim jeziorem. Zamek wtopiony w urwisko, zdający się być częścią skalnej ściany. Zamek, który Condwiramurs dobrze znała. Z licznych ilustracji.

— Cytadela Vilgefortza, miejsce uwięzienia Yennefer. Miejsce, w którym zakończyła się legenda.

— Tak jest — przytaknęła pozornie obojętnie Nimue. - Tam zakończyła się legenda, przynajmniej w znanych jej wersjach. Znamy właśnie te wersje, dlatego wydaje się nam, że mamy zakończenie. Ciri uciekła z Wieży Jaskółki, gdzie, jak to wyśniłaś, była więźniem. Gdy zorientowała się, co chcą jej zrobić, uciekła. Legenda podaje wiele wersji tej ucieczki…

— Mnie — wtrąciła Condwiramurs — najbardziej podoba się ta z rzucanymi za siebie przedmiotami. Grzebieniem, jabłkiem i chustką. Ale…

— Condwiramurs.

— Przepraszam.

— Wersji ucieczki jest, jak mówiłam wiele. Ale nadal niezbyt jasne jest, w jaki sposób Ciri z Wieży Jaskółki dostała się wprost do zamku Vilgefortza. Nie możesz wyśnić Wieży Jaskółki. Spróbuj wyśnić zamek. Przyjrzyj się uważnie temu gobelinowi… Czy ty mnie słuchasz?

— To zwierciadło… Jest magiczne prawda?

— Nie. Wyciskam przed nim pryszcze.

— Przepraszam.

— To zwierciadło Hartmanna — wyjaśniła Nimue, widząc zmarszczony nos i nadąsaną minę adeptki. - Jeśli chcesz, zajrzyj. Ale bądź, proszę, ostrożna.

— Czy to prawda — spytała drżącym z podniecenia głosem Condwiramurs — że z Hartmanna można przejść do innych…

— Światów? Owszem. Ale nie od razu, nie bez przygotowań, medytacji, koncentracji i całego mnóstwa innych rzeczy. Zalecając ci ostrożność, myślałam o czymś innym.

— O czym?

— To działa w obie strony. Z Hartmanna zawsze może coś wyjść.

*****

— Wiesz, Nimue… Gdy patrzę na ten gobelin…

— Śniłaś?

— Śniłam. Ale dziwnie. Z lotu ptaka. Byłam ptakiem… Widziałam ten zamek z zewnątrz. Nie mogłam wejść do środka. Coś broniło dostępu.

— Patrz na gobelin — rozkazała Nimue. - Patrz na cytadelę. Patrz na nią uważnie, skupiaj uwagę na każdym szczególe. Koncentruj się mocno, ostro wryj ten obraz w pamięci. Chcę, byś się we śnie tam dostała, weszła do środka. Ważne jest, byś tam weszła.

*****

Na zewnątrz, za murami zamczyska, musiała hulać iście diabelska zawierucha, w palenisku komina ogień aż huczał, szybko pożerając polana. Yennefer rozkoszowała się ciepłem. Jej obecne więzienie było, co prawda, o nieba całe cieplejsze od mokrego lochu, w którym spędziła chyba ze dwa miesiące, ale i tak ząb tam na ząb nie trafiał. W lochu zupełnie straciła rachubę czasu, później też nikt nie śpieszył się z informowaniem jej o datach, ale była pewna, że jest zima, grudzień, może nawet styczeń.

— Jedz, Yennefer — powiedział Vilgefortz. - Jedz, proszę, nie krępuj się.

Czarodziejka ani myślała się krępować. Jeżeli zaś dość powolnie i nieporadnie sprawiała się z kurczakiem, to wyłącznie dlatego, że jej ledwo zagojone palce wciąż były niezgrabne i sztywne, trudno było utrzymać w nich nóż i widelec. A jeść rękoma nie chciała — pragnęła zademonstrować Vilgefortzowi i pozostałym biesiadnikom, gościom czarodzieja. Nie znała żadnego z nich.

— Z prawdziwą przykrością muszę cię powiadomić — powiedział Vilgefortz, pieszcząc palcami nóżkę kielicha — że Ciri, twoja podopieczna, rozstała się z tym światem. Winić za to możesz wyłącznie siebie, Yennefer. I twój bezsensowny upór.

Jeden z gości, niewysoki i ciemnowłosy mężczyzna, kichnął potężnie, wysmarkał się w batystową chusteczkę. Nos miał opuchnięty, zaczerwieniony i ewidentnie na amen zatkany, — Za zdrowie — powiedziała Yennefer, która złowieszczymi słowami Vilgefortza nie przejęła się w ogóle. - Od czegóż to takie okropne przeziębienie, miły panie? Staliście w przeciągu po kąpieli?

Drugi gość, starszy, wielki, chudy, o paskudnie bladych oczach, zarechotał nagle. Przeziębiony zaś, choć twarz skurczyła mu się od złości, podziękował czarodziejce ukłonem i krótkim zakatarzonym zdaniem. Nie dość krótkim, by nie ułowiła nilfgaardzkiego akcentu.