Dzień siódmy: drzewo
Ewa budziła się, gdyż promienie słońca, mimo grubych zasłon, przenikały do sypialni, i zasypiała z powrotem męczącym, płytkim snem, któremu towarzyszyło niezrozumiałe mruczenie Myszki. Dziewczynka siedziała na podłodze koło łóżka i bawiła się. Ewa nigdy nie wiedziała, na czym polega ta zabawa, gdyż obok Myszki nie było żadnych lalek, miśków, klocków. Sprawiało to wrażenie, że dziewczynka bawi się wpadającymi do pokoju promieniami słońca, że chwyta cień zasłon na ścianie, że z tego blasku i cienia układa sobie tylko wiadome kompozycje. Ewa czuła, że nie ma po co dociekać sensu w tej zabawie, gdyż go tam nie ma. Zamykała oczy i ponownie zasypiała, by zyskać na upływającym czasie.
Powróciła do poprzedniego stanu, w którym usiłowała opóźnić nadejście kolejnego dnia. Każdy z nich mógł przynieść nowe kłopoty, a nie był w stanie dostarczyć radości. Zdaniem lekarza i jej samej, Myszka osiągnęła już wszystko, co mogła osiągnąć ludzka istota w tym stopniu upośledzenia. Zniknęły zatem drobne powody do dumy, gdy udało się ją wreszcie nauczyć najprostszych czynności lub gdy z bełkotliwych, niezrozumiałych dźwięków wyłaniał się jakiś sens. W dodatku był to sens wychwytywany jedynie przez Ewę. Lekarz orzekł, że Myszka od tej pory zatrzyma się w rozwoju, gdyż dla takich jak ona ma on określone granice. Myszka nigdy nie nauczy się czytać, pisać ani wypowiadać choćby jednego pełnego zdania.
– …bo to nie jest czysty przypadek mongolizmu, to coś więcej, ale co, nie mamy pojęcia. Niestety, moglibyśmy to zdiagnozować dopiero po trepanacji czaszki – powiedział lekarz to samo, co kiedyś, z ledwie słyszalnym odcieniem żalu, że rozwiązanie zagadki nie jest możliwe natychmiast, z sukcesem dla medycyny.
Dla Ewy jednak córka nie była medyczną zagadką, lecz pozbawioną nadziei codziennością. A równocześnie Ewa czuła, że Myszka jest daleka od debilizmu, o który – nie używając tego słowa – posądzał ją lekarz; wiedziała, że w środku tego dziecka tkwi ktoś czujący daleko więcej, niż umie przekazać, “kto nigdy nikomu tego nie przekaże”, dodawała w myślach.
Każdego więc ranka Ewa mocno zamykała powieki i usiłowała uciec w sen, aby opóźnić wejście w kolejny dzień, w którym znów będzie musiała zastanawiać się, jaka przyszłość czeka jej córkę, co z nią będzie, gdyby jej, Ewie, coś się stało, i jak ma bronić Myszkę przed kolejną interwencją tajemniczych przedstawicieli instytucji opiekuńczych.
“Zdaniem tych urzędniczek, nie jestem lepsza od kobiety z Mazur, która zamknęła swoje dziecko w stajni, choć to nie jest stajnia, tylko wygodny dom, dostatek i spokój. A jednak, w pewnym sensie, nie ma między nami dużej różnicy”, myślała Ewa, usiłując bezskutecznie uciec w sen. Mamrotanie Myszki uniemożliwiało jej to i przywoływało do rzeczywistości.
Teoretycznie te urzędniczki miały rację: dziewczynka powinna znaleźć się w jakiejś wyspecjalizowanej placówce. Powinna przebywać z innymi dziećmi, oswajać się z obecnością innych osób, nie tylko matki. Ale Ewa miała okrutną świadomość, że mógłby to być jedynie najcięższy rodzaj zakładu, przeznaczony dla beznadziejnych przypadków. Miejsce do wegetacji.
“…i nie będzie tam osób, które ją zrozumieją, które wyłowią z jej bełkotu sens, które uwierzą, że jest tam jakaś treść”, myślała Ewa.
Wiedziała, że z wszystkich możliwych decyzji podjęła najgorszą, a zarazem jedyną, jaką mogła podjąć: odizolowała Myszkę od świata, by oszczędzić jej bólu i rozczarowania, a sobie wstydu i rozpaczy. Słyszała wprawdzie o istnieniu ośrodków próbujących przyjść z pomocą dzieciom takim jak jej córka. Po wizycie urzędniczek znalazła pod progiem pozostawione broszury. Było w nich pełno adresów i zdjęć. Ze zdjęć uśmiechały się komunikatywne muminki, których IQ był na tyle wysoki, że mogły wyplatać koszyki lub kleić koperty (choć o wiele lepiej robiły to maszyny), ale Ewa nie odnajdywała w tych dzieciach żadnego podobieństwa do swojej córki.
Tak, Myszka była inna (“a może każde z tych upośledzonych dzieci jest na swój sposób inne?”, pomyślała, przypominając sobie, że córka Anny maluje, dobierając kolory według dźwięków, które jej zdaniem one z siebie wydają). Myszka była bardziej upośledzona niż typowy muminek i zarazem w dziwny sposób kryła w sobie jakąś tajemnicę (“chyba każde z tych dzieci ma swoją tajemnicę, ale nikt nie umie jej odgadnąć”, dodała w myślach).
Z niechęcią otwarła oczy, odsunęła zasłonę i wyjrzała przez okno, aby popatrzyć na nieodmiennie ten sam widok: garaż w głębi, na lewo, na wprost wysoki mur, zza którego wystawały dachy sąsiednich domów; zaniedbany trawnik z prawej strony.
Ale dzisiaj coś zaburzyło tę niezmienność. Pod murem okalającym dom, na skraju trawnika, majaczył nieznany kształt. Coś, czego wczoraj tu nie było. A przecież znała ten widok na pamięć. Teraz, na tle jasnego muru, rysował się w tym miejscu jakiś nowy, obcy kontur.
– Drzewo – powiedziała głośno, a Myszka przestała mruczeć i spojrzała na nią kosymi oczami. – Tam rośnie drzewo.
Dziewczynka uniosła głowę, wstała z podłogi i podeszła do okna. Nagle zaśmiała się grubym, zachrypniętym głosem. Ewa otworzyła okno i wychyliła się. Kształt i rodzaj drzewa nabrały wyrazistości.
– Jabłoń… Myszka, to jabłoń! Najprawdziwsza jabłoń! Przecież nie mogła wyrosnąć przez noc! Myszka, widzisz? Ile ma owoców… – dodała bardziej do siebie niż do niej, przekonana, że dla umysłu Myszki jabłoń drzewo i jabłko owoc to dwa nie powiązane ze sobą pojęcia.
– Daa… – powiedziała Myszka i wyciągnęła ku niej rękę. – Oć…
Ewa wstała z łóżka i ruszyła ku drzwiom. Jabłonka, obsypana owocami, rosła sobie pod murem, tak dorodna i wyrośnięta, jakby była tu wczoraj, miesiąc temu i dziesięć lat wstecz. Sprawiała wrażenie najbardziej zadomowionej spośród jabłonek. Zbliżyły się do niej obie i przystanęły.
– Tutaj nigdy nie było żadnego drzewa – powtórzyła zdumiona Ewa, dotykając żywego, szorstkiego pnia. Nagle uświadomiła sobie, że skoro drzewo tu jest – a nie mogło wyrosnąć przez noc – zatem musiało być zawsze, “ale wiodąc takie życie przy Myszce, nawet nie zauważyłam, jak rośnie”, pomyślała.
Dziewczynka tymczasem sięgnęła ręką po jeden z owoców, ugryzła go i zaczęła żuć. Żuła powoli, starannie, sok zmieszany ze śliną kapał jej po brodzie, a na twarzy zaczęło malować się zdziwienie.
– Niedobre? – spytała Ewa. – Pewnie kwaśne. To dzika jabłoń. Nie jedz tego, w kuchni są prawdziwe jabłka – dodała. Ale Myszka potrząsnęła głową i wyciągnęła ku niej rękę z nadgryzionym owocem. Ewa, nie chcąc jej robić przykrości, wzięła od niej jabłko i ugryzła spory kawałek. Jeszcze zanim zdążyła przełknąć, poczuła w ustach jego przedziwny smak. Zdawało się jej, że czuje go nie tylko w ustach, lecz w całym ciele, że dociera nawet do koniuszków palców u rąk i nóg, czyniąc ją całą lekką, rześką, odrodzoną.
– Nigdy czegoś takiego nie jadłam! – zawołała. – Jest doskonałe! Dlaczego nie jesz?
Ale dziewczynka znów pokręciła głową.
– Jec… tyyy… – powiedziała nakazujące, więc Ewa ugryzła kolejny kęs. I jeszcze jeden. I następny… Sok jeszcze spływał jej do gardła, gdy przeciągnęła się leniwie i powiedziała, patrząc z zachwytem w zachmurzone niebo:
– Patrz, Myszka, jaki piękny dzień… Po prostu cudowny!
Buzia Myszki rozjaśniła się w tym szczególnym uśmiechu, który wzruszał Ewę, a niepokoił obcych. Dla Ewy ten uśmiech był dowodem, że jej córka jest szczęśliwa; wszystkim obcym, z Adamem włącznie, ten grymas wydawał się obrzydliwy. Dziewczynka zaśmiała się głośno, a Ewa jej zawtórowała.
“Mam dopiero czterdzieści trzy lata, przede mną długie życie i czeka mnie tyle nowych rzeczy”, pomyślała nagle. “Na pewno gdzieś na tym świecie jest miejsce dla takich jak Myszka, i ja to miejsce znajdę. Znajdę. Mam dużo czasu”.
Roześmiała się znowu, głośno, donośnie i swobodnie, i wtedy uprzytomniła sobie, że dawno nie słyszała własnego śmiechu. “Jakie to wspaniałe uczucie: śmiać się”, pomyślała z zachwytem.
Adam przeniknął biegiem do garażu, nie patrząc w stronę Ewy i Myszki, choć doskonale je widział: tę ciągle piękną, choć zniszczoną kobietę, którą nadal kochał, i grubą, nieforemną, zaślinioną dziewczynkę, którą odrzucił. Stały koło drzewa, trzymając się za ręce, i głośno się śmiały. Przez krótką chwilę miał niemiłe podejrzenie, że śmieją się z niego.
“Ciekawe, że nigdy nie zauważyłem tego drzewa”, pomyślał, odsuwając myśl o córce i żonie. “Wieczorem, gdy wrócę, skosztuję tych jabłek. W końcu są moje. To głupio mieć jabłoń i nie znać smaku jej owoców”, myślał, jadąc samochodem, byle tylko uwolnić się od obrazu roześmianej żony ze śmiejącą się Myszką, tańczących pod tą rajską jabłonką.
Nagle przypomniała mu się stara sentencja: chłopiec staje się prawdziwym mężczyzną dopiero wtedy, gdy wybuduje dom dla żony i posadzi drzewo dla syna. Dom wybudował dziewięć lat temu, zamiast syna urodziła się Myszka, a drzewo nie tylko wyrosło tu bez jego woli, ale nawet nie zauważył, kiedy.
Mama się śmiała. I to przez cały dzień. Uśmiechała się, robiąc śniadanie, sprzątając dom, przygotowując obiad. Wzięła Myszkę za ręce i zatańczyła z nią na trawniku, w pobliżu drzewa, śmiejąc się głośno i zaraźliwie, tak że po chwili śmiały się już obie. Potem mama śmiała się z rysunku Myszki (dwie skrzyżowane, krzywe kreski biegnące przez całą kartkę), a później z kota, który bawił się kłębkiem wełny. Śmiejąc się, mama była o wiele piękniejsza, i dziewczynka czuła, że mimo zachmurzonego nieba wszędzie przybywa światła, a ściany domu rozsuwają się, tworząc bezkresną, choć bezpieczną przestrzeń.
Mama śmiała się, zatem była szczęśliwa. Szczęśliwa mama była kimś do tej pory nie znanym Myszce i wspaniałym. Przypominała słońce z księgi z bajkami, nieprawdopodobne i wesołe, z promieniami, które wędrowały ku człowiekowi i można je było chwytać w ręce. Myszka ogrzewała się w nich i było jej tak dobrze jak jeszcze nigdy i nigdzie – poza Ogrodem.
Była tym tak przejęta, że zjawiła się na strychu dopiero wraz z zapadającym zmierzchem, ale w Ogrodzie nadal był poranek. Wąż czekał na nią, gdyż ledwo zjadła jabłko i zawirowała w tańcu, od razu powiedział, nie czekając, aż skończy: