– Gdzie jest Dawid – zapytał ostro, a ja byłem przestraszony, bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodził z domu i kiedy się już pokazał, wyglądał zawsze groźnie.

– Nie wiem – odpowiedziałem, a wtedy on pochylił się tak, że przewieszony przez szyję centymetr dotknął mojego nosa. – Musisz wiedzieć – mówił wolno i bardzo wyraźnie – bo kto ma wiedzieć, jak nie ty?

Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wracająca właśnie z zakupami. Słuch miała dobry i zaraz wtrąciła się do rozmowy.

– Jak to, pan nie wie, panie Weiser, pojechał z Elką do Pszczółek, na wieś.

– Gdzie, pani mówi, z kim- pan Weiser popatrzył na nią znad drucianych binokli.

– Pszczółki, proszę pana, to taka miejscowość w stronę Tczewa, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem, a Elka pojechała tam do babki na jeden dzień i przenocowała.

– A Dawid?

– Dawid, pan pyta, przecież on za nią lata dzień w dzień – Korotkowa pokazała w uśmiechu wszystkie pozostałe przy życiu zęby – i świata bożego poza nią nie widzi, nie wie pan?

Ale pan Weiser nie był zadowolony z wyjaśnienia. Poprawił binokle i zdjął z szyi centymetr.

– Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powiedział?

– Niech pan jego zapyta, jak wróci – i pani Korotkowa ruszyła do góry, a ja w chwilę później słyszałem pana Weisera pukającego do drzwi Elki, słyszałem, jak pyta o to wszystko i jak pani Wiśniewska odpowiada mu, że chyba tak, bo Elka pytała, czy może zaprosić na ten wyjazd kolegę i ona zgodziła się, czemu nie, miejsca mają na wsi więcej niż tutaj i nawet dała im coś do jedzenia na drogę, bo od stacji trzeba tam iść dobre trzy kilometry z hakiem. A kiedy byłem już na dole i szedłem przez podwórko, Szymek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo podsłuchiwali całą rozmowę przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzieliśmy, że nie pojechali do Pszczółek, na razie tylko tyle. Ale w cegielni nie było ich, a ściana, przez którą wchodziło się na strzelnicę, była zaparta od wewnątrz. Nie było ich także w dolince ani na cmentarzu, ani na kamieniołomach. Nigdzie. W końcu poszliśmy nasypem kolejowym aż do rębiechowskiej szosy, gdzie na zerwanym przęśle mostu można było usiąść i patrzeć jak pod stopami, dziesięć metrów niżej przejeżdża co jakiś czas samochód. Zamiast usiąść, staliśmy jednak na betonowym progu, jak nad przepaścią, i strzykaliśmy śliną w dół, gdy tylko przejeżdżał jakiś samochód…

Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczółkiem zerwanego mostu, nasyp biegnie dalej i po pięciuset metrach łagodnego łuku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna się wzgórze. Tam właśnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodzenie szpitala czubków, a nieco wcześniej, jeszcze pod nasypem, przepływa Strzyża. Aby dojść do potoku, nie trzeba iść śladem kolejowych podkładów po nasypie, lecz jego podnóżem, gdzie biegnie wąska ścieżka ta sama, po której M-ski szedł na spotkanie z gospodynią. Ścieżka urywa się nad wodą i nie prowadzi, już donikąd. Aby iść w górę rzeczki, na południe, należy przedzierać się przez zarośla, jak my, gdy śledziliśmy nauczyciela. Po lewej strome nasypu Strzyża rozlewa się w niewielki staw i znika w ocembrowanym ujęciu, skąd płynie dalej w kierunku miasta podziemnym kanałem. Widzę to wszystko bardzo dokładnie jak na rysowanej z pamięci manie i wiem, że za chwilę krzyknę – o – i wyciągnę dłoń dokładnie tam, gdzie potok od południowej strony podpływa do nasypu i zaraz zbiegniemy z przyczółka mostu na szosę i będziemy biec wąską ścieżka jeden za drugim, nadeptując sobie na pięty, bo właśnie tam, gdzie Strzyża wpada do wąskiego tunelu pod kolejowym wałem przed chwilą zobaczyłem Elkę i Weisera, albo raczej Weisera i Elkę, jak siedzą nad wodą, siedzą i nic nie robią, tylko moczą w niej nogi i biec będziemy na ich spotkanie tyle razy, ile o tym pomyślę, zawsze tak samo głośno i zawsze tak wesoło, jakbyśmy odnaleźli bursztynową komnatę albo skarb ostatniego króla Inków.

Więc jak to było na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani całej historii, bo ta historia nie ma żadnego końca, pytani, jak było na koniec śledztwa, za trzy dwunasta, kiedy już przesłuchano Piotra i kiedy M-ski wezwał nas wszystkich trzech do gabinetu? Staliśmy przed biurkiem dyrektora, za nami woźny, w szarym od dymu powietrzu unosił się zapach potu, za oknami bębnił wrześniowy deszcz, a my jeden po drugim żółtym długopisem mundurowego podpisywaliśmy zeznania i brudnopis protokółu, podpisywaliśmy dwa razy przez kalkę, czyli że każdy z nas zostawił tam cztery swoje autografy na potwierdzenie ustalonej wersji wydarzeń. Widzieliśmy ostatni wybuch w dolince za strzelnicą. Weisera i Elkę rozerwało na strzępy, niestety, oprócz skrawka jej czerwonej sukienki, który ze strachu spaliliśmy tego samego dnia wieczorem na kamieniołomach, nie pozostało nic innego. Nie wiemy nic o żadnym składzie wybuchowych materiałów poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni. Owszem, Weiser miał jakiś stary, zardzewiały automat niemiecki i nawet pozwolił nam kiedyś dotknąć go na chwilę, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygląda sprawa. Najpierw swój koślawy podpis położył Szymon, bo zawsze pisał lewą ręką i zawsze trochę koślawo. Po nim Piotr, literami wielkimi jak dwuzłotówki. Ostatni podpisałem ja. Równo z ostatnią literą nazwiska zegar wybił godzinę dwunastą. – No – rzekł M-ski – teraz możecie iść do domu, odprowadzi was sierżant. -.Dyrektor wstał i zapiął marynarkę, a woźny wysypywał do kosza niedopałki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski niechybnie powiedziałby jakiś morał, jakąś piękną sentencję niczym na akademii, coś w rodzaju – kto się prawdy nie boi – niczego się nie boi, bez wątpienia powiedziałby coś w tym stylu, ale rozległo się łomotanie do drzwi wejściowych szkoły i ktoś przekrzykując deszcz darł się okropnie: – Otwierać, otwierać natychmiast, natychmiast otwierać! – i znowu targał za klamkę i walił kułakiem w drzwi.

W świetle zapalonej przez woźnego lampy ujrzałem w strugach deszczu mojego ojca, a za nim pana Korotka i ojca Piotra, a jeszcze dalej matkę Szymka i moją. Mój ojciec wpadł do środka i zanim ktokolwiek coś powiedział, chwycił M-skiego za klapy i wrzasnął: – Znaleźli, znaleźli ją. – A kiedy ojciec puścił już M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak na przyjęciu albo na targu, więc w pierwszej chwili niczego nie można było zrozumieć. Tak, znaleziono Elkę nad stawem, tam gdzie potok już za tunelem rozlewa się szeroko, wśród gęstych szuwarów. Żyje, ale nie odzyskała na razie przytomności. Zawieźli ją do Akademii. Nie wiadomo, skąd się tam wzięła. Wcześniej przeczesywali całą okolicę, ale tylko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo też, co się stało z Weiserem. Milicją szuka teraz po tamtej stronie, gdzie ją znaleźli. M-ski spojrzał na nas i w jego oczach ujrzeliśmy łagodne zadziwienie, takie samo, jak gdy ktoś bezbłędnie odpowiadał przy tablicy albo na piątkę napisał klasówkę. – W takim razie – powiedział – śledztwo nie jest zakończone, a sprawę przekazujemy prokuraturze! – Proszę bardzo – jeszcze głośniej mówił mój ojciec – ale nie dzisiaj! – i wyglądał przy tym tak groźnie, że gdyby M-ski albo mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymać, choćby przez moment, ojciec na pewno uderzyłby któregoś z nich i byłaby straszna awantura, jeszcze chyba gorsza niż w barze „Liliput", bo pan Korotek i ojciec Piotra stanęli zaraz przy nas i wyglądali równie groźnie.

Śledztwo jednak nie zostało wznowione w poniedziałek ani nigdy później. Bo kiedy tylko Elka odzyskała przytomność, wypytywano ją, lecz niczego nie pamiętała, ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka. Tłumaczono to szokiem i czekano na polepszenie. Po trzech tygodniach wiedziała już, gdzie mieszka, ale twierdziła, że jest chłopakiem i że nazywa się Weiser. Nie umiała nazwać niektórych przedmiotów i mówiła do pielęgniarki – podaj mi zegar, a chodziło jej o talerz z zupą. Wszystko się jej pomieszało. Dopiero na początku października złapała równowagę, ale o tamtym nadal ani słowa, milczała jak grób. Twierdziła na przykład, że po raz ostatni bawiła się z Weiserem w połowie sierpnia i niewiele z tego pamięta. W tym czasie nie żył już pan Weiser i poza prokuratorem, który przesłuchał nas jeszcze raz na dużej przerwie, nikt nie dopytywał się o Dawida. Prokuratorowi powiedzieliśmy, że oczywiście żadnego pogrzebu sukienki nie było. W dolince po wybuchu oni odeszli na górę i to był ostatni raz, jak ich widzieliśmy. I w końcu dochodzenie umorzono.

Ostateczna wersja była taka: Elkę po wybuchu fala powietrza odrzuciła w gęste paprocie, a my, ze strachu, daliśmy drapaka. Nie mogliśmy widzieć Weisera, bo go rozerwało, ani Elki, bo leżała bez przytomności w zaroślach. Strach i wyobraźnia dopisały resztę – mogło nam się wydać, że idą pod górę. Ale to była tylko fantazja, fantazja niegrzecznych chłopców, co bawili się niewypałami i później ze strachu dorobili taką historię. Elka odzyskała po jakimś czasie przytomność, przynajmniej częściowo i usiłowała dotrzeć o własnych siłach do domu, ale zbłądziła aż nad Strzyże i tam upadła w szuwary krążąc wokół stawu albo spadła z nasypu do stawu i prąd wyniósł ją na brzeg, zanim zdążyła się utopić. Wszystkie kłamstwa puszczono nam w niepamięć, bo ostatecznie, jak stwierdzono, Weiser był prowodyrem niebezpiecznych zabaw i na nim spoczywała wina główna. Tylko M-ski na lekcjach przyrody patrzył na nas podejrzliwie aż do samego końca szkoły, ale to może dlatego, że coś niecoś wiedzieliśmy o jego ukrytych pasjach. Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzień nad Strzyżą, kiedy dobiegamy właśnie do potoku, Elka odwraca głowę w naszym kierunku i woła: – Hej, czy musicie płoszyć nam ryby?

Żartowała. W Strzyży nie było ryb, a oni nie mieli wędki ani podbieraka.

– Co tu robicie? – dyszał Szymek. – Szukają was.

– Szukają – zdziwiła się – kto nas szuka?

– No – nie był pewien – właściwie to twój dziadek – teraz mówił do Weisera – niepokoił się bardzo. – Mówiłem mu, że jadę z nią do Pszczółek.

– Nie kłam – Szymek po raz pierwszy podniósł na niego głos – nie kłam, słyszeliśmy twojego dziadka, jak wypytywał się wszystkich o ciebie i nie wiedział o niczym. A w ogóle to nie byliście w Pszczółkach – w jego tonie dało się wyczuć nutę podziwu i palącej ciekawości.