Aż któregoś dnia – było to chyba po piątym z kolei wybuchu, kiedy noga wyglądała już prawie dobrze, do drzwi naszego mieszkania zastukał Szymek. W rękach trzymał zwinięty rulon papieru.

– Wiesz, co to jest? – pytał od drzwi. – Zgadnij prędko!

– Flaga? List gończy? Ogłoszenie?

– Już lepiej – uśmiechnął się – to jest plakat!

– Aha – powiedziałem bez przekonania – no i co z tego?

Szymek rozwijając kolorowy rulon na tapczanie, nie przestawał mówić:

– Dał mi go ten pan, który nakleja afisze na słupach, ten ze starym rowerem, popatrz tylko, jakie cudo – i rzeczywiście ujrzałem wielką paszczę lwa obok ubranej w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis – CYRK ARENA ZAPRASZA!!!

– Niezłe – powiedziałem – i co dalej?

– Co dalej? Jutro idziemy do cyrku – wyrzucił z siebie radosną nowinę, nie rozumiesz?

– A bilety?

– Elka już pojechała kupić, dla ciebie też.

– A pieniądze?

– Nie martw się o pieniądze, jak będziesz miał to oddasz!

– Ile?

– Dla, dorosłych dziesięć, a dla nas po pięć złotych!

– A skąd mieliście tyle?

– Zaraz ci wszystko powiem – Szymek odsunął plakat i usiadł na tapczanie, bo wszystkie krzesła w pokoju były zarzucone bielizną przygotowaną do prania. – No więc rano Piotr pojechał do Gdańska kupić w żelaznym sklepie gwoździ dla ojca. I wtedy zobaczył na placu zebrań cyrkowe wozy. No i nie poszedł do sklepu, tylko wyskoczył z tramwaju na tamtym przystanku i wszystko sobie dobrze oglądnął – wóz, w którym mieszka clown, klatki z dzikimi zwierzętami, konie, akrobatów, widział nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki, ten cylinder wypadł i potoczył się po ziemi, a magik, który wyglądał jak zwyczajny człowiek strasznie krzyczał i zwymyślał tragarzy od niedołęgów. Wszystko to Piotr widział i słyszał, patrzył też na robotników naciągających liny wielkiego namiotu, a na koniec zobaczył, jak dużymi młotami wbijają w ziemię grube paliki, podtrzymujące odciągi. Potem przypomniał sobie o gwoździach dla ojca, kupił, co trzeba i przyjechał z nowiną do nas. A pół godziny później, no może godzinę, na naszym słupie ogłoszeniowym pojawiło się to – Szymek wyciągnął rękę, dotykając jaskrawego plakatu. – A pieniądze, skąd mieliście pieniądze? – Ach, to było dziwacznie – mówił dalej – staliśmy obok słupa i gapiliśmy się, jak ten od afiszy smaruje klejem papier i przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on cały słup okleił prawie tym samym plakatem, staliśmy tak i gadaliśmy – jakby to było fajnie iść do cyrku, gdyby były pieniądze, bo ja bym miał na bilet i Piotr też, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie wiem, no i ty, a wtedy nadszedł pan Korotek, całkiem trzeźwy i, zdaje się, słyszał naszą rozmowę. – No to ile was sztuk jest? – zapytał. – Pięć – odpowiedzieliśmy, bo razem z tobą to pięć – a on wyjął wtedy portmonetkę i dał nam całych trzydzieści złotych. -Macie – powiedział – a jak sprzedacie butelki, to możecie mi oddać – powiedział – ale niekoniecznie. – Elka pojechała po bilety i ma kupić na jutro, bo dzisiaj występów jeszcze nie będzie, no to nieźle, co? – skończył opowiadać, zwijając plakat w długi rulon. – Powieszę to sobie nad łóżkiem – dodał – o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani jest prawie całkiem rozebrana.

Szymek wyszedł bardzo zadowolony, a moja matka, która słyszała fragment rozmowy, powiedziała, że pięć złotych na bilet da mi bardzo chętnie i nie potrzebuję – tak powiedziała – korzystać ze wspaniałomyślności pana Korotka. Następnego dnia od rana czas dłużył się nieznośnie, bo przedstawienie, na które mieliśmy bilety, rozpoczynało się o godzinie szesnastej. Wcześnie rano wyszedłem przed dom, żeby zobaczyć plakaty rozlepione na betonowym okrąglaku. Słup wyglądał wspaniale – od samej ziemi aż po jego czubek ciągnęły się dookoła takie same lwie paszcze i takie same panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny słupa, na którym od kilku już miesięcy nie naklejano nic nowego, gdzie resztki starych afiszy mieszały się ze świńskimi napisami i zeszłorocznym zarządzeniem o rejestracji poborowych, stałem jak urzeczony i myślałem, czy lew, jakiego zobaczę w cyrku, będzie tak samo groźny jak ten na plakacie, z ogromną rozwartą paszczą i dwoma rzędami wielkich, połyskujących kłów. Nagle poczułem lekkie szturchnięcie w bok.

– Możesz już chodzić – tak, to był głos Weisera – nie puchnie noga?

– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – nic już nie boli i nic nie puchnie, a co? – W tym „a co" kryła się naturalnie nadzieja na coś nowego, jeśli Weiser zaszedł mnie od tyłu i pytał, musiał mieć jakiś pomysł – myślałem.

– To chodź ze mną – powiedział – zobaczysz, jak łapie się zaskrońce.

– A po co ci zaskrońce? – pytałem. – Będziesz je tresował?

Weiser wzruszył ramionami.

– Jak nie chcesz, to nie, myślałem tylko, że będziesz chciał zobaczyć, jak się to robi – mówił wolno, zrezygnowanym tonem.

Chciałem zobaczyć, jak będzie łapał zaskrońce, ale chciałem też wiedzieć, do czego mu będą potrzebne. Ruszyliśmy ulicą pod górę i dopiero wtedy zapytałem raz jeszcze:

– Ale po co ci one?

– Zobaczysz, wszystko zobaczysz – powiedział. -

To jest worek, gdzie będziemy je wrzucać – wyjaśnił – a kij znajdziemy już w lesie.

Minęliśmy rząd małych, identycznych prawie domów, ze skośnymi dachami, w których półokrągłe okienka mansard wyglądały jak wyłączone w ciągu dnia lampy samochodowe. Weiser umilkł i przez dalszą drogę, kiedy wspinaliśmy się ścieżką między modrzewiami, nie powiedział ani słowa. Po dziesięciu minutach, sapiąc, staliśmy na wzgórzu, skąd widać było lotnisko i zatokę z jednej strony, a od południa, daleko w dole majaczyły zarysy Brętowa i wzgórz, za którymi była strzelnica.

– Idziemy tam – powiedział, wskazując ręką na południe, tam gdzie założyli płoty i gdzie będą ogródki działkowe!

Teraz schodziliśmy w dół po stoku prawie tak, jak na nartach – raz w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, żeby zanadto się nie rozpędzać. W powietrzu spotykały się smugi różnych zapachów, woń przekwitłego łubinu zmieszana była z koniczyną, a chłodny zapach mięty łączył się z ostrym aromatem rosnącej dziko macierzanki.

– Powiedz, będziesz je sprzedawał? Albo zaniesiesz M-skiemu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieć kilka? – pytałem, gdy tylko stanęliśmy w dolinie, tej samej, która swoim skrajem, stąd niewidocznym, przylegała do cmentarza i nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg. Ale Weiser nie odpowiedział. Najpierw wyszukał długi na metr, rozwidlony patyk, taki sam, jakiego używają poławiacze żmij w Bieszczadach, a później zwrócił się do mnie:

– Widzisz tamte zarośla? Skinąłem głową.

– Tam jest ich najwięcej, idź tam i poruszaj krzakami, żeby je wypłoszyć. Ale powoli, nie za mocno – dodał – żeby nie uciekały wszystkie naraz, rozumiesz?

Zadanie nie było trudne, szedłem wolno wzdłuż pasa zarośli i kijem poruszałem kępy wysokich traw, pokrzyw, karłowatych malin, czarnego żarnowca i paproci. Zaskrońce najpierw powoli, później coraz szybciej wyślizgiwały się spod moich stóp i pomykały bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromną zręcznością najpierw unieruchamiał je rozwidlonym patykiem, a potem chwytał delikatnie w palce i wrzucał do parcianego worka.

– Jeszcze raz – powiedział, kiedy skończyłem nagonkę – nigdy nie wypłoszy się wszystkich!

Powtórzyłem czynność dokładnie tak samo i ku mojemu zaskoczeniu umykających zaskrońców było niewiele mniej niż poprzednim razem. Weiser zawiązał worek na duży, ale szczelny supeł.

– Dobra – powiedział – teraz przejdziemy przez te cholerne działki i zaniesiemy je na drugą stronę. – Cholerne działki – powiedział, pamiętam bardzo dobrze, bo Weiser nigdy nie mówił za dużo i wszystko można było zapamiętać bardzo dokładnie. – Cholerne działki – powtórzył raz jeszcze, gdy mijaliśmy pracujących tu ludzi, którzy z uporem przekopywali suchą jak na pustyni ziemię i z jeszcze większym uporem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy nazywane domkami, na których nie wiedzieć dlaczego malowali zaraz uśmiechnięte krasnale, zabłąkane sarenki albo stokrotki z dziewczęcymi twarzyczkami, co wyglądało okropnie i wprost nieprzyzwoicie.

– Co tam niesiecie, chłopcy – zaczepił nas spocony grubas, podnosząc czoło znad motyki – czego tu szukacie?

– E nic, proszę pana – odpowiedziałem pierwszy – tylko trawę dla królików zbieramy, bo tu najwięcej.

Weiser zwolnił nieco kroku, ale nie zatrzymał się i nawet nie spojrzał na grubasa, a ja, ruszyłem za nim patrząc na worek, który poruszał się w takt miarowych kroków.

– Na drugi raz – zawołał grubas – szukajcie trawy gdzie indziej i lepiej jak was tu nie spotkam, zrozumieliście? To już nie jest ziemia niczyja – i grubas krzyczał coś, ale my byliśmy coraz dalej. Ścieżką w dół dotarliśmy do nasypu.

– Nieźle to wymyśliłeś – powiedział Weiser – można na ciebie liczyć.

Serce o mało nie pękło mi z dumy i ani się obejrzałem, jak byliśmy na cmentarzu, w jego górnej części, gdzie zatrzymał mnie ruchem ręki.

– Tu je wypuścimy – mówił odwiązując worek – tu już nic im nie grozi.

Zobaczyłem, jak z otwartego worka wypełzają zaskrońce, niektóre prędko, inne, bardziej może przerażone, powoli, tak, że Weiser musiał je poszturchiwać ręką. Węże rozpełzały się między nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemykały zwinnie w gęstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili nie było już ani jednego w zasięgu naszego wzroku. Ani jednego – napisałem, choć nie była to prawda. Nagle ujrzałem na płycie nagrobka długie cielsko węża w migotliwych strumieniach światła, w jego refleksach docierających tu przez kopułę bukowych liści, tak jak przez zielone szybki witraży w naszym kościele podczas sumy. Zaskroniec miał ponad metr długości, nie ruszał się prawie i jakby szukając światła, podnosił tylko łeb, po chwili opuszczając go na powrót na kamienną płytę. Jego żółte plamy tuż koło pyska rozjaśniały się symetrycznie, ilekroć promień z góry docierał do płyty. – Popatrz – wyszeptałem do Weisera – zupełnie się nas nie boi. – I rzeczywiście, kiedy wyciągnąłem rękę do węża i poczułem na palcach chłodny dotyk jego spłaszczonego pyska jak dotyk psiego nosa, zaskroniec nie uciekł, cofając się tylko nieznacznie. Dopiero po chwili odwrócił od nas swój pysk i zniknął w pobliskiej kępie paproci rozkołysanej lekko dotknięciem jego ciała.