Изменить стиль страницы

– Dzięki… - szepnął - dzięki…

I znów jak gdyby nigdy nic wróciliśmy do stołu. Byłem pijany i wiedziałem o tym, ale inaczej niż przedtem. Ruchy miałem swobodniejsze, mogłem też mówić bez większego trudu, a tylko owa czujna dotąd, nie wyjawiona moja reszta znikała gdzieś - a ja przyjmowałem jej zanik z niefrasobliwym zapamiętaniem.

Ani się obejrzałem, jak Barran wciągnął mnie w dysputę na temat Gmachu i jego gmaszystości. Najpierw zaśpiewał mi piosenkę:

– Ach! Gmach! Racją Gmachu - Antygmach, Antygmachu - Gmach! Ach!

Potem opowiedział kilka anegdot z zakresu sodomistyki i gomorologii. Nie zważałem już na talerzyk, którym z daleka świecił mi w oczy kremator.

– Wiem! - wołałem buńczucznie. - Serwis! Rozumiem, podstawka! Rozumiem, no to co? Co mi kto zrobi? Profesor - swój chłop! A ja - wolny ptak!

– Ptaszyna moja bezetatowa… - basował mi chudy i klepał po kolanie, i śmiał się do mnie przymilnie, lewym policzkiem. Wypytywał o sukcesy szpiegowskie, o to, jak się czuję w Gmachu. Zacząłem opowiadać to i owo.

– No, no, i jak dalej było, no? - zaciekawiał się. Sypałem już wszystko, w sekrecie przed tamtymi, bo nie byłem ich jeszcze całkiem pewien. O księdzu rzekł Barran z francuska: abbe provocateur, a historię staruszka złotookiego skomentował lakonicznie:

– No, złą pozycję zajął w trumnie, niewłaściwą. Miał za swoje!

Sempriaą odszedł w pewnej chwili od stołu i jakby się nad czymś naradzał z grubym, który pełną szklanką polewał sobie łysinę.

– Zmawiają się… - wskazałem ich oczami Barranowi.

– Głupstwo! - rzucił. - No, a potem jak? Co ci doktorek powiedział?

Wysłuchał mnie pilnie do końca, odsapnął, uścisnął solennie moją zwieszoną prawicę i rzekł:

– Frasujesz się, co? Nie czyń tego, nie czyń, dlaboga! Spójrz na mnie: jestem okropnie pijany. Pi…ja…niu…teńki!! Na trzeźwo - co innego, ale teraz nie mam przed tobą tajemnic. Jam twój, tyś mój! Wiesz, z kim masz do czynienia? Nie wiesz!

– Mówiłeś już. Wykładasz…

– Ba, to tylko tak… w wolnych chwilach. Jestem odkomenderowany do spraw transcendentnych. Nie dla braku skromności, ale dla prawdy powiem ci: la maison - c'est moi. Uważaj teraz. Tryplet, kwadruplet, kwintuplet - to nic, fiume. To dziecko. Dziecko ryby, farsz z cebulką. Krótko sos, jednym słowem. Jest Gmach, nieprawdaż? I jest Antygmach. Oba sędziwe. Wieki tak!! A wszystko - uważasz - popodstawiane. Gmach składa się, cały, z wrogich ajentów, a cały Antygmach - z naszych!!

– To wic? - próbowałem umniejszyć rewelacyjność jego naszeptywań.

– Nie udawaj głupiego! Wszelako, zważ, choć się na wszystkich krzesłach, zagenturowawszy, popodstawiali, i ci - udają tylko naszych, atamci - tamtych, to istota rzeczy wcale a wcale się przez to nie zmieniła!!

– Jak to?

– A tak, że Gmach ścięgnami swojej struktury dalej pięknie się trzyma i stoi! Wskutek tego, że podstawianie szło latami, wtyczka za wtyczką, forma całkowicie się ostała! Nietknięte są rangi, awanse, premie za demaskację, działają rozkazy, regulaminy, ustawy ochronne o tajności, a tak wiekami narastały, takimi pieczęciami obostrzone są toki urzędowania, postępowania i podpisywania, taka załatwiancja i biurokrancja, że lojalność Gmachu w strukturę samą, w jego szkielet, kość z kości przeszła, i dlatego honor szpiegowski, i tobie, ojczyzno, i że dla zrębów, i ze wszystkich sił, i czujność, coś dokładnie wydrążone - nadal przecież działają!!

– To nie może być… - drżałem.

– - Może, kochasiu, może… Zważ, że przy podstawianiu, przekupieniu, zagenturowaniu - sprawą naczelną jest tajność abolutna, ażeby wtyczki umieszczonej nie zdradzić, nie wsypać, tak więc o każdym poszczególnym ajencie stamtąd, który pracuje tu, wie - tam - jeden tylko pracownik; to samo na odwrót; więc wobec podwładnych i przełożonych, konkretnego nie wiedząc o nich nic, musi się każdy wykazywać na swoim etacie, polecenia spełniać i wydawać, i wykazy robić, i wrogie knowania tropić, szczuć, ścigać oraz wypalać; a tak działają oni wspólnie dla dobra Gmachu… a choć przy tym wykradają, kopiują, odpisują i fotografują, co mogą, to całkiem nic nie szkodzi, bo to, wysłane t a m, w Antygmachu do rąk naszych przecież ludzi trafia…

– I na odwrót? - wyszeptałem, porażony tą gigantyczną wizją.

– I na odwrót, niestety, tak jest. Bystry z ciebie kompan!!

– No, jakżeż, a te… strzelaniny, bitwy? Te… zdemaskowania? - pytałem, wpatrzony w czarne, świetliste źrenice długiej, krzywej twarzy, posępne teraz, choć lewy kąt ust drgał czymś tajonym. Nie zważałem na to.

– A, wsypy bywają. Demaskacje? Cóż, trzeba się wykazywać, są normatywy, plany, mówiłem ci o trypletach, nie pamiętasz? Wszak działalność Gmachu dalej się toczy, także i werbunek agentów, także agenturowanie, zaprzestać go niepodobna, więc wpadunek zdarza się, gdy udający udawanie jest o jedno posunięcie ponadzwerbowany - na przykład dublet demaskuje trypleta albo kwadrupleta - trudności, niestety, rosną, bo już się poszóstni trafiają, pono nawet siódmacy, z co gorliwszych…

– A ten blady szpieg, co on robi?

– Nie wiem, nie znam - wolny strzelec zapewne, ot, taki staroświecczyzną tracący jegomość, szpicel podtatusiały, liberał, miłośnik anachronizmów - co to na własną rękę ten jeden, najtajniejszy, najważniejszy Dokument pragnie przechwycić… Są to jałowe mrzonki, gdyż tylko zespołowo wskórać coś można, i on o tym dobrze wie, dlatego desperuje…

– A co ja mam począć?

– Powinieneś się przede wszystkim zaangażować. Nie daj Bóg eskapizmu jakiegoś. Biada podrzędnym istotom, gdy wejdą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, uważasz? - zacytował.

Kremator znowu pokazał mi talerzyk. Odmachnąłem się od niego ze zniecierpliwieniem.

– Ale konkretnie?

– No, musisz rozłożyć się nieco, wkopać, parę sekrecików w dłoń, szachmat, wtedy nabierzesz dopiero ceny…

– Tak myślisz? Zaraz… jednego tylko nie rozumiem… W jaki sposób możesz wiedzieć to o Gmachu, jeżeli wszystko jest obwarowane taką tajnością i nikt o tym nie wie? A dajże mi pan święty spokój! - odtrąciłem rękę krematora, który podszedł do mnie. - Wiem, wiem, serwis, podstawka, proszę nie przeszkadzać! Więc skąd o tym wiesz?

– Niby o czym? - spytał Barran.

– No, jak to, o tym, co mi mówiłeś…

– Nic takiego nie mówiłem.

– Jak to? Że oba wywiady wypatroszyły się nawzajem i powypychały zaprzańcami, że sami zdrajcy do ostatniego krzesła, że Gmach powymieniał się z Antygmachem i teraz, zdradzając, zdradza się tylko zdradę. Chciałbym pojąć, skąd można o tym wiedzieć.

– Skąd? - rzekł, strzepując jakąś okruszynę z kolan. - Pojęcia nie mam.

– Jak to… a ty?

– Co za ty?! - - zmierzył mnie wzrokiem. Już od chwili rozmawialiśmy podniesionymi głosami. Zrobiło się cicho. Nadzwyczaj cicho.

– No… pan…

– Co pan?! - szczeknął.

– Skąd… skąd pan o tym wie?

– Ja? - rzekł, wykrzywiając się obrzydliwie. - Ja nic nie wiem…

– Ależ… - zacząłem, blednąc - i głos zamarł mi na ustach. Leżący pod ścianą już od dobrej chwili przestał chrapać, ale dopiero teraz doszło to do mojej świadomości - otworzył oczy, usiadł i odezwał się:

– Cacy - cacy…

Wstał, przeciągnął zdrętwiałe członki, zrzucił pidżamę, poprawił pas, obciągnął na sobie mundur, podszedł do nas i zatrzymał się o dwa kroki od stołu.

– Czy jest pan gotów zeznać, że ten tu obecny pracownik etatowy Barran, alias profesor desemantyzacji, alias Statysta, alias Plaudertron, wygłaszał kalumnie i potwarze o Gmachu, namawiając pana tym samym pośrednio do zdrady głównej, antysubordynacji, deagenturyzacji, odprowokowacenia i odszpiegowania się, jako też uczynił pana wspólnikiem swych oszczerczych knowań, roboty i fałszerstw?

Wodziłem oczami od jednego od drugiego. Gruby gładził białą szyję. Barran, z głową wciągniętą w ramiona, łypnął ku mnie zbielałymi oczami. Tylko kremator siedział odwrócony plecami nad talerzykiem, wpatrzony weń, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co się stało.

– W imieniu Gmachu wzywam pana do złożenia zeznań! - rzekł surowo oficer. - Co wiadome jest panu zaprzaństwie tu obecnego Barrana?

Zaprzeczyłem słabo głową. Oficer postąpił krok naprzód, pochylił się nade mną, jakby tracąc równowagę, i tchnął ledwo słyszalnie:

– Głupcze! Na tym polega twoja Misja… Pan chciał coś powiedzieć? Słucham! - podjął tym samym głosem co przedtem, cofając się do stołu. Po raz ostatni spojrzałem na tamtych. Usunęli oczy. Barran drżał.

– Tak! - wychrypiałem.

– Co „tak”?

– Mówił, ale ogólnie…

– Namawiał do zdrady?

– Nie namawiałem! Przysięgam! - zaskowyczał Barran.

– Milczeć! Pan ma głos!

– Powiedział coś w tym sensie, że powinienem wyzbyć się skrupułów…

– Pytam, czy namawiał do odstępstwa?

– W jakimś sensie może, ale…

– Proszę odpowiedzieć wyraźnie: namawiał czy nie namawiał? Tak - czy nie?!

– Tak… - wyszeptałem i po sekundzie martwej ciszy huraganem buchnął śmiech. Apoplektyk, trzymając się za brzuch, skakał wraz z krzesłem, Barran rechotał, oficer-aspirant zaś, potrząsając w atakach wesołości uniesionymi pięściami, wołał, zachłystując się radością:

– Zeszmacił się! Szmata! Zdradził! Zeszmacił się!

– Szmata, szmata, tata-darata!!! - zaczęli śpiewać, ale przeszkadzały im ponawiające się wciąż wybuchy śmiechu.

Barran uspokoił się pierwszy. Triumfujący, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, sznurował usta. Jeden tylko kremator pozostał przez cały czas spokojny, obserwując scenę z drobnym, przylepionym do warg ironicznym uśmieszkiem.

– Dość! dość!! - przemówił Barran. - Czas na nas, koledzy!

Wstawali. Gruby odpinał obwisłą, tak podejrzanie białą szyję, młody oficer z wyrazem zmęczenia po solidnej pracy płukał sobie głośno usta wodą mineralną - ani patrzyli w moją stronę, jak gdybym przestał istnieć. Wargi latały mi, otwierałem i zamykałem usta, nie znajdując słów. Barran podniósł z kąta swoją teczkę z termosem i ubranie, przerzucił je przez ramię i wyszedł dużym, sztywnym krokiem, biorąc pod rękę apoplektyka. Widziałem, jak, przesadnie ugrzecznieni, certowali się jeszcze, ustępując sobie pierwszeństwa u drzwi.