Изменить стиль страницы

Wzruszył niechętnie ramionami.

– A jakże… - odezwał się kremator. Wyprostowany na krześle, z tą samą niby-wiewiórczą twarzą, z której uszedł jednak cień biurowego otępienia, wykrzywiony szyderczo, zanucił:

– Myśmy drużyna szpiegowska!

– Kluczniku, przestań, słuchać tego nie mogę! - wzdrygnął się profesor Deluge.

– Kluczniku? - podchwyciłem pytająco.

– Dziwi pana, że nazywam Sempriaąa klucznikiem? No cóż, profesoramiśmy, ale mamy i przezwiska komilitońskie jeszcze, burszowskie czasy pamiętające… Deluge ochrzczony został przez korporantów odmieńcem… klucznik zaś albo janitor stąd się wywodzi, że on, w pewnym sensie, czuwa u tych drzwi Gmachu, które mają jedną tylko - do nas zwróconą stronę…

Nie byłem pewny, czy zrozumiałem, nie śmiałem jednak indagować dalej, dlatego odezwałem się dopiero po dobrej chwili:

– A wolno spytać o specjalność pana profesora?

– Czemuż by nie? Jestem wykładowcą gmachoznawstwa, poza tym prowadzę konwersatorium desemantyzacji, no, jeszcze tam trochę w statystyce wywiadowczej dłubię - agenturalia, szyfromatyka, ale to raczej moje hobby.

– Prawdziwa cnota pochwał się nie lęka - ozwał się Deluge. - Profesor Barran jest, proszę pana, twórcą teorii drążeń, a jego kazuistyka zdrady i pragmatyka zdradziectwa obejmuje serie długie trypletów i kwintupletów, o których niejednemu początkującemu ani się śniło… No, ale pod broń, koledzy, pod broń! Nunc est bibendum!

Z tymi słowy sięgnął po odkorkowaną przez krematora butelkę.

– Jakże… - powiedziałem, zbity z pantałyku - będziemy pili?

– A pan nie kwapi się? Szkoda… po cóżeśmy się tu zebrali?

– No, nie… ale tyleśmy już wypili… Ja przepraszam, że tak mówię, ale…

– Ależ nie szkodzi, nie szkodzi. Tamto się nie liczy. Tamto - to była, proszę pana, operacja pozorująca - wyjaśnił mi pobłażliwie gruby profesor. - Zresztą teraz już żadnej wódki. Koniaczek, winko łagodne, araczek, takie rzeczy. Zwoje mózgowe trzeba przepłukać, aby się lepiej ślizgały…

– A, chyba że tak…

Butelka podjęła obroty wokół stołu. Sączony z namaszczeniem, szlachetny trunek poprawiał szybko humory zwarzone nieco niedawnymi przejściami. Z podjętej rozmowy dowiedziałem się, że profesor Barran zajmuje się między innymi hellenistyką.

– Takie oderwane studium? - spytałem.

– Oderwane? Co pan mówi! A koń trojański, który dał początek kryptohippice?! A zdemaskowanie Cyrce przez Odysa?! A Syren kamuflaż muzyczny?! A rozpoznanie śpiewem, pląsem, a Parki, a łabędź agenturalny Zeusa?!

– A propos - spytał Sempriaą - czy zna pan operę Cadavena rusticana?

- Nie.

– Hellenistyka - to skarbiec nasz! - ciągnął, nie zważając na krematora, Barran.

– Istotnie… - przyznałem - a wolno wiedzieć, czym zajmuje się dziedzina wybrana przez pana profesora? Ta… desemantyzacja… przepraszam, ale jako ignorant…

– Za cóż przepraszać? Chodzi, nieprawdaż, o istotę… Czym jest byt nasz, jeśli nie wiekuistym krążeniem szpiclów? Podpatrywanie Natury… Speculator, proszę pana, zwał się w starożytnym Rzymie zarówno badacz-uczony, jak i zwiadowca-szpieg, albowiem uczony jest szpiegiem par excellence i par force, jest wtyczką Ludzkości w łono Bytu…

Nalał. Stuknęliśmy się.

– To pana dziwi? Cóż, jest to ąualitas człowieka occulta, z dawnych czasów. Średniowiecze znało szpiegarnie, także śpiegarnikami zwane… W obcych językach szpik, espion, espionizm, kierunek artystyczny, ciekawy bardzo… na freskach spotyka się polatujące taśmy długie, są to, proszę pana, taśmy, na których aniołowie spisywali donosy… Szpik znów kostny oznacza i szpiega, i sedno, istotę rzeczy, dalej, dialektycznie zwulgaryzowane „szpicel” - to od szpicy - że na czele, a także „w szpic” zaostrzający się, w toczonej z przyrodą walce, umysł - no, i zaraz mamy suspectus, podejrzany - suspekklancybilistyczny - ale o czym to ja mówiłem?… Koniaczek miesza mi szyki… Prawda! Mój przedmiot. Otóż, drogi panie, powtarzałem przed chwilą „znaczy”, „oznacza” - jesteśmy więc u znaczeń… a z nimi trzeba ostrożnie! Człowiek od niepamiętnych czasów nic innego nie robił, jak tylko nadawał znaczenia - kamieniom, czaszkom, słońcu, innym ludziom, a znaczenia nadając, stwarzał zarazem byty - więc życie pozagrobowe, totemy, kulty, mity wszelakie, wapory ciepłe i kwaśne, legendy, miłość ojczyzny, nicość - i tak to szło; sens nadany regulował życie ludzkie, był tworzywem, dnem i ramą, zarazem jednak i pułapką, ograniczeniem! Znaczenia starzały się, przemijały, następnemu pokoleniu nie wydawało się wszakże zmarnowane życie poprzedniego, które krzyżowało się dla bogów nie istniejących, klęło się na kamień filozoficzny, na strzygi i flogiston… Uważano nawarstwianie się, dojrzewanie i próchnienie znaczeń za naturalny proces, ewolucję semantyczną, aż przyszło odkrycie w dziejach największe, spospolitowało się to określenie, proszę pana, zdewaluowało, teraz byle bombę nową tak nazywają, ale proszę mi jednak uwierzyć - choćby przy pomocy koniaku… Ależ tak, prosit… Nalał. Wypiliśmy.

– A więc? - rzekł Barran z uśmiechem zamyślenia. Poprawił nos. - Do czegośmy to doszli? Desemantyzacja! Tak! To prosta rzecz, panie, całkiem prosta: to odbieranie znaczeń…

– Że jak? - spytałem głupawo i umilkłem, zawstydzony. Nie zauważył tego.

– Znaczenia trzeba odbierać! - wyjaśnił twardo Barran. - Historia dość już nas obezwładniła, zaklejając wszystko grubą skorupą tłumaczeń, znaczeń, mistyfikacji - ja nie rozłupuję atomów, nie patroszę gwiazd, ale postępowo, z wolna, dokładnie i wszechstronnie odbieram Sens.

– Czy to nie jest jednak… w pewnym sensie… niszczeniem?

Spojrzał na mnie bystro. Tamci zaszeptali i umilkli. Oficer pod ścianą chrapał i chrapał.

– Ciekawie się z panem rozmawia… Niszczeniem? No cóż, kiedy pan coś stwarza - rakietę czy widelec nowy - wiele z tego zamętu, wątpliwości, komplikacji! Ale kiedy pan niszczy (umyślnie posługuję się tym uproszczonym określeniem, bo pan go użył), cokolwiek o tym powiemy, jest to jednak i proste, i pewne…

– Czy to znaczy, że pan… pochwala niszczenie? - spytałem, daremnie walcząc z głupawym uśmiechem, który wykrzywiał mi wargi, ale dawno już były jak nie moje i rozciągały się coraz szerzej.

– E, to nie ja, to koniak… - rzekł, trącając lekko pełny mój kieliszek. Wypiliśmy.

– A zresztą nie ma nas - dorzucił od niechcenia.

– Jak proszę?

– Czy pan wie, jaka jest matematycznie obliczona szansa dowolnej kupki materii w kosmosie, że zostanie wciągnięta w obręb procesów życiowych, choćby jako liść, kiełbasa albo woda, którą wypije żywy stwór? Jako garść powietrza, którym odetchnie? Jeden do kwadryliona! Kosmos jest bezbrzeżnie martwy. Jedna cząstka na kwadrylion może wniknąć w koło życia, w obieg narodzin i gnić - jakaż to rzadkość niesłychana! A teraz, zapytam, jaka jest szansa - nie aby wniknąć w życie jako pokarm, woda, powietrze, lecz jako zarodek? Gdy weźmiemy stosunek całej materii kosmosu, strupieszałych słońc, murszejących planet, tych kurzów i brudów zwanych mgławicami, tej gigantycznej pralni, tej kloaki gazów cuchnących, zwanej Drogą Mleczną, ognistej fermentacji, całego tego śmiecia - do wagi naszych ludzkich ciał, ciał wszystkich żyjących, i obliczymy rachunkiem szansę, jaką ma byle kupsko materii, równoważne ciału, żeby kiedykolwiek stać się żywym człowiekiem - okaże się, że ta szansa jest praktycznie równa zeru!

– Zeru? - powtórzyłem. - Co to znaczy?

– To znaczy, że wszyscy, jak tu siedzimy, najmniejszej nie mieliśmy szansy, aby zaistnieć, ergo - nie ma nas…

– Jak proszę? - mrugałem cierpliwie, bo coś przesłaniało mi wzrok.

– Nie ma nas… - powtórzył Barran, wybuchając wraz z towarzyszami śmiechem.

Zrozumiałem, teraz dopiero, że żartował, wykwintnie, naukowo, matematycznie, i także przez grzeczność, bo nie czułem się rozweselony - zaśmiałem się.

Puste butelki znikały ze stołu, pojawiały się na nim pełne. Przysłuchiwałem się rozmowie uczonych jako pilny, choć coraz mniej chwytający słuchacz. Byłem już naprawdę pijany. Ktoś, zdaje się kremator, wygłosił, stojąc, pochwałę agonii jako próby Sił. Profesor Deluge dyskutował z Barranem o dementystyce i psychofagii - a może to nie tak brzmiało? - prawiono potem o nowych jakichś odkryciach, o Machina Mistificatrix; usiłowałem otrząsnąć się, siadałem nadmiernie prosto, lecz głowa wciąż leciała mi do przodu, wpadałem w krótkotrwałe odrętwienia, w których oddalałem się od mówiących i przestawałem ich nagle słyszeć, aż jakieś oderwane zdanie donośnie zabrzmiało mi w uszach.

– Gotów? - powiedział ktoś nagle. Chciałem mu się przyjrzeć i w zwrocie głowy poczułem, jak okropnie jestem pijany. Nie myślałem już nic, teraz mną tylko myślało. W chmurze małych roziskrzeń przytrzymałem się stołu i jak pies ulokowałem na jego brzegu rozpaloną twarz.

Tuż przed oczami miałem nóżkę kieliszka, szklaną pęcinę, łydeczkę smukluchną; rozrzewniony do łez szeptałem ku niej z cicha, że mam się i będę się miał na baczności. Nade mną dalej pito i rozprawiano - zaiste, niezmożone były mózgi uczonych!

Potem wszystko znikło. Musiałem chyba zasnąć, nie wiem, na jak długo. Obudziłem się z głową na stole. Uciśnięty policzek piekł, pod nosem miałem rozsypane na obrusie okruszki. Usłyszałem głosy.

– Kosmos… cały kosmos sfałszowałem… mea culpa… przyznaję się…

– Przestań, stary…

– Kazano mi, kazano…

– Przestań, to niesmaczne. Napij się wody.

– Może nie śpi - rozległ się inny głos.

– E, śpi…

Ścichli, bo się poruszyłem i otwarłem oczy. Siedzieli jak przedtem. Z kąta dolatywało piłujące chrapanie. Światła, kieliszki i twarze pływały mi w oczach.

– Silentium! Panowie!

– Gaudeamus Izydor!

– Nunc est Gaudium atąue Bibendum! - opływało mnie daleką wrzawą.

I co za różnica? - pomyślałem. - Tak samo jak tamci… Tyle że po łacinie…

– Śmielej, panowie, śmielej! - nawoływał Barran. - Suaviter in re, fortiter in modo… Spectator debet esse elegans, penetrans et bidexter… Vivant omnes virgines, panowie!! Co gmasze, to nasze! Prosit!!

Wszystko mi kołowało, czerwone, spocone, białe, chude, grube - upodabniało się do tego, co było na początku, przedtem „dziewczątka!” - wołali pijacko, rechocząc - „ech! bielątka! cycuszki! ech!” - a teraz „Frivolitas in duo corpore, Yenus Invigilatrix” - dlaczego wciąż i wciąż to samo. Usiłowałem spytać, ale nikt mnie nie słuchał. Zrywali się, spełniali, siadali, śpiewali, naraz ktoś rzucił ideę korowodu i pląsów - już było! - rzekłem - ale, nie zważając, pociągnęli mnie. - Tutudurutu! - huczał gruby profesor i wężem, jeden za drugim, gęsiego, przetupaliśmy dookoła przez pokój, przez drzwi boczne do wielkiej sali; chłód ciągnący z ciemnych jakichś otworów otrzeźwił mię nieco - gdzieśmy się właściwie dostali?