– Dzisiaj wieczorem pan doktor też ma dyżur? Tak jak przedwczoraj? – zapytał Pater, oganiając się od dymu.

– Faktycznie, dyżur nocny miałem chyba przedwczoraj – odpowiedział wolno Borucki, zamyślając się na chwilę, jakby przypomnienie sobie tamtego dnia było dla niego wielkim wysiłkiem. – A dzisiaj… No cóż… Dziś nocuje w „Edenie" cały personel. Wszyscy dostają kociokwiku, bo jutro przybywają touroperatorzy…

– Kto taki? – Pater z trudem się powstrzymał przed wygłoszeniem filipiki przeciwko zalewowi zapożyczeń z angielskiego.

– Touroperatorzy. Są to ludzie pośredniczący w organizowaniu wypoczynku. Zarabiają na prowizji od biur podróży. Dyrektor Libling wpadł na genialny pomysł – w głosie Boruckiego zabrzmiała ironia – żeby zatrudnić ich jako pośredników napędzających nam starców. Ci touroperatorzy przyjeżdżają jutro. Czeka ich godne przyjęcie. Najpierw prezentacja w sali multimedialnej, potem zwiedzanie całej naszej umieralni, a potem grill i ochlaj w ogrodzie. Wszyscy od rana dezodorantują budynek, aby, broń Boże, nie doszedł do nozdrzy touroperatorów smród śmieci z wysypiska. Była nawet straż pożarna i zlikwidowała dwa gniazda os. Jutro wszystko będzie tipes-topes.

Doktor Borucki był prawdziwym błogosławieństwem dla przesłuchującego. Poproszony jedynie o zdefiniowanie nieznanego Paterowi terminu, zdradził negatywne nastawienie do Liblinga i do placówki, o której mówił bez śladu „politycznej poprawności". Irytująca wydała się nadkomisarzowi obłuda Boruckiego. W końcu nikt go nie trzyma pod karabinem w tej umieralni, pomyślał. Zarabia spore pieniądze i bawi się w kontestatora. Ma za co się buntować. Postanowił nie poruszać tego wątku. Nierozsądne byłoby zniechęcanie tak ważnego, gadatliwego świadka.

– A ludzie z ABW nie wystraszą tych pośredników? – zapytał, starając się nadać głosowi ton szczerej i bezinteresownej ciekawości.

– Już ich nie ma – uśmiechnął się lekarz. – Zwinęli się po tym blamażu z kajdankami.

– Skąd pan wie, panie doktorze, o sprawie z kajdankami?

– Ojciec dyrektor! – Borucki roześmiał się głośno, jakby porównanie Liblinga do katolickiego magnata medialnego było świetnym dowcipem; Pater nie wyprowadzał go z błędu i ryczał z równym zapałem. – Ojciec dyrektor nie należy do ludzi dyskretnych. Roztrąbił dokoła o seksualnych upodobaniach tajnego agenta. ABW podwinęło ogon i czmychnęło, a padre nie płakał za nimi zbyt długo.

Borucki włożył rękę za koszulę rozpiętą prawie do pasa i podrapał się po siwej szczecinie pokrywającej pierś. Prysło gdzieś wrażenie sarmackości, jakie na początku miał Pater. Nadkomisarz widział teraz przed sobą starego niechluja, który pewnie wieczorami ogląda filmy porno, rankami węchem sprawdza czystość zużytej bielizny, w pracy podszczypuje pielęgniarki i pewnie czuć mu z ust. Każdej kobiecie – niezależnie od wieku – proponuje natychmiast przejście na ty. Stary brudas szeroko zarzuca sieci, kierując się pewnie dewizą byłego prezydenta: „Rzucaj wędą, a ryby będą". Pater otrząsnął się z tych myśli. Wiedział, że nie ukryłby lekceważenia, a nawet pogardy dla rozmówcy, gdyby pozwolił, by zawładnęło nim przekonanie o jego niechlujstwie i smrodliwości.

– Panie doktorze, w „Edenie" został zamordowany Ryszard Maziarski, a zaginął profesor Jan Czekański. – zaczął Pater. – Siłą rzeczy Czekański pojawia się jako główny podejrzany. Co może mi pan doktor o nim powiedzieć?

– A ja myślałem, że pogadamy o dziewczynach.

– Borucki znów klasnął dłonią o pierś. – A nie o staruchach. To dopiero byłby temat.

– Zwłaszcza gdy mówi o tym specjalista – Pater uśmiechnął się przymilnie, choć dławiła go irytacja.

– Taki jak pan doktor…

– Wie pan co, komisarzu? – Lekarz uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z komplementu, i wyciągnął dłoń do Patera. – Dość tych tytułów. Uprośćmy sprawę… Jestem Heniek, a ty?

– Jarosław – Pater uścisnął dłoń lekarza.

Kiedy podawał mu rękę, zbliżył się do niego i z odruchem niechęci pogratulował sobie trafności przewidywań co do czystości lekarza, stanu jego jamy ustnej i obyczajów. Nie znosił przechodzenia na ty z osobami, które znal słabo albo wcale. Najbardziej go rozwścieczało „tykanie" bezceremonialne i bezwstępne, bez żadnej wyraźnej propozycji w tej kwestii. Porównywał je nawet do gwałtu, choć przejawiał niekiedy sporo konformizmu. Odwiecznym policyjnym obyczajem mówił swoim podwładnym po imieniu, ale wcześniej każdemu z nich expressis verbis oświadczał, że wypijają symboliczny bruderszaft. Nie musiał tego robić. Nie musiał wdawać się w żadne wyjaśnienia, a jednak zawsze to czynił. Nazywał to „gwałtem z grą wstępną".

– Fajne tu mamy dziewczyny, co, Jarek? – Borucki zapalił nowego papierosa.

– Porozmawiamy o tym za chwilę, dobrze, Henryku? – Pater powiedział to bardzo szybko. – Ale na razie o Czekańskim?

– No dobrze… Skoro już koniecznie musimy… – Borucki wstał i poprawił pasek od spodni. – Mów do mnie „Heniek", nie „Henryk". Nie lubię oficjalnej formy mojego imienia.

– No to powiedz mi, Heniu… – Pater uniknął sztucznej, jego zdaniem, formy „Heńku" – coś o Czekańskim. A właściwie nie coś, ale wszystko.

– Miał początki choroby Alzheimera, było to jego największe przekleństwo – Borucki mówił wolno, starannie dobierając słowa. – A wiesz dlaczego? Bo go pozbawiała władzy. Nad sobą, nad ludźmi, a przede wszystkim nad własną pamięcią. Nie mógł tego znieść. To powodowało największą frustrację.

– Skąd tak dobrze o tym wiesz? – zapytał zdumiony Pater. – Czekański ci się zwierzał?

– Tak – odparł poważnie Borucki i zaraz się poprawił: – No niezupełnie… On się zwierzał bezwiednie. Zdradzało go zachowanie…

– Jakie zachowanie? – Pater, choć bardzo zaciekawiony, odnotował w pamięci przejście Boruckiego ze stylu rubasznego i potocznego na piękny i literacki.

– Wiesz, co to są kartki przypominajki? – zapytał lekarz. – W jego pokoju nie było miejsca bez przyklejonej takiej kartki. Przylepiał je nawet do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jak ściągi w szkole. Oprócz tego robił tradycyjne notatki. Kiedyś pod nieobecność Czekańskiego czytałem te kartki. Wiem, to nieuczciwe. Głupia ciekawość. Na prawie wszystkich były jakieś nazwiska z adnotacjami i zwroty, których miał użyć w ekspertyzach sądowych. Wiesz co? Zaryzykuję stwierdzenie, że Czekański panicznie bał się utraty pamięci, bo nie chciał stracić władzy, jaką dawała mu pozycja biegłego sądowego. Czekański zastał mnie podczas czytania swoich notatek. Wpadł we wściekłość. Nigdy nie widziałem tak rozzłoszczonego człowieka. Omal nie wyleciałem wtedy z pracy. Libling go jakoś udobruchał, a mnie pozbawił na miesiąc premii. Wiesz, co kiedyś podpatrzyłem? Profesor wyrzucał na śmietnik te zapisane kartki. Sam, osobiście. Nie chciał się przed nikim zdradzać ze swoją słabością. Nawet przed sprzątaczką. Sądzę, że dlatego był w tym domu starców. Tutaj, nawet gdyby okazał jakąś słabość, zrobił coś głupiego czy kompromitującego, i tak by mu to uszło na sucho. Za to dobrze płacił. A w życiu na zewnątrz utrata samokontroli mogłaby go drogo kosztować. Mogłoby nie starczyć na to pieniędzy.

Zapadła cisza. Borucki podciągnął nogawkę spodni i podrapał się po łydce. Patera zdumiała precyzyjna wypowiedź lekarza i jego swoista metamorfoza. W jednej chwili zamienił się w subtelnego psychologa.

Co jest pozą i maską Boruckiego? Jaką rolę on gra? Rubasznego i nieokrzesanego gawędziarza czy Dostojewskiego z „Edenu"? Czy ten ordynarny, prostacki gest podrapania się po łydce zapowiada powrót do poprzedniej roli? Nic w Domu Seniora „Eden" nie jest takie, jakie być powinno. Zamordowany inwalida wcale nie jest inwalidą, lekarz Borucki jest człowiekiem o dwóch twarzach. Jeszcze się okaże – nie daj Boże! – że pielęgniarka Joanna Radziewicz jest transwestytą.

– Jednego nie rozumiem w twojej wnikliwej wypowiedzi – powiedział Pater po chwili. – Powiedziałeś, że Czekański bał się utraty samokontroli. Użyłeś nawet przysłówka „panicznie". Z czego to wywnioskowałeś?