W końcu dojechali na właściwy przystanek. Wytworny pan wyniósł z tramwaju najpierw boksera, a potem wózek z Jerzykiem, po czym towarzyszył im jeszcze kilka chwil, zagadując coś słodko do mamy i wciąż uchylając nakrycia głowy, które upodabniało go w oczach Jerzyka do dziadka. To chyba sprawiło, że ów pan wzbudził w dziecku odrobinę sympatii, najwyraźniej w odróżnieniu od mamy, która po kilku minutach rozmowy ostro ofuknęła owego pana i szybko ruszyła do wielkiego domu stojącego wśród drzew.
Tam wniosła wózek na pierwsze piętro, a Jerzyk wchodził po schodach koło niej, wspinając się na nie wszystkimi swymi kończynami. Po chwili weszli do pustego, pachnącego farbą mieszkania. Mama zaczęła kogoś nawoływać. Ktoś jej odpowiedział okrzykiem z jednego z pokojów. Jerzyk, trzymający się matczynej sukienki, już wiedział po chwili, kto wydał z siebie ów okrzyk. Był to jeden z robotników, którzy, siedząc na podłodze w wielkim pokoju, coś jedli i pili. Jerzyk schował się za mamę. Stał tak przez chwilę, a ponieważ nic złego się nie zdarzyło, puścił ją i niepewnie – chwiejąc się w przód i w tył – pobiegł do przedpokoju. Tam poczuł, że ktoś go łapie i podnosi do góry.
Poczuł, że ten ktoś bardzo szybko się oddala od drzwi, za którymi mama rozmawiała z robotnikami. Jerzyk wrzasnął, lecz było za późno. Krzyk dziecka zabrzmiał już na klatce schodowej. Mama go nie usłyszała.
Malec rozdarł się w strasznym płaczu i bezradnie zamachał rączkami. Jedną z nich natrafił na jakiś materiał wystający z kieszeni człowieka, który go niósł. Wyciągnął ten materiał.
Po schodach potoczyły się blaszane pudełka z pastą do butów.
TYZYFONA
Jesteśmy ponurymi dziećmi nocy
Zwą nas w podziemiu boginiami zemsty
Ajschylos, Eumenidy, 416-417
Tego czerwcowego poranka komisarz Edward Popielski leżał na wznak w swym łóżku i nie mógł zasnąć. Nie pomagało mu ani liczenie wyimaginowanych chmur na suficie, ani błogie odprężenie po gorącej kąpieli, ani poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Po wielu nieudanych próbach udało mu się w końcu bezbłędnie i bez najmniejszych wątpliwości zidentyfikować mordercę, a jego złapanie było już tylko kwestią czasu. Choć wszystkie działania Szałachowskiego układały się w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, to Popielski nie mógł się pozbyć wrażenia, że jedno z ogniw tego łańcucha nie pasuje do reszty, jest zardzewiałe i słabe, grożąc tym samym rozerwaniem całej konstrukcji. Komisarz nie mógł mianowicie pojąć, że ubogi kancelista, obarczony chorym synem, mógł sam, bez niczyjej pomocy, zaplanować i zrealizować dwa niełatwe zbrodnicze przedsięwzięcia. Aby się przygotować do wykradnięcia robotniczego dziecka, żyjącego wśród licznej rodziny i bawiącego się z czeredą rówieśników, trzeba je codziennie obserwować z ukrycia, unikając przy tym podejrzliwości mieszkańców podwórka, którzy błyskawicznie wypatrzą obcego. Jeden i ten sam człowiek, wystający godzinami na malutkim podwórku przy Niemcewicza, ukrywający się gdzieś po krzakach, musi w końcu zostać zauważony. Podejrzliwości lokatorów Szałachowski mógłby uniknąć, gdyby miał jakichś zmienników. Jednym z nich mógłby być jego syn. Ale czy to by wystarczyło? Ponadto gdzie by Szałachowski torturował obu chłopców? W swej norze pod schodami? Przecież stróż Dominiak widziałby, że Szałachowski wnosi lub wynosi jakieś bezkształtne bryły, choćby kancelista w coś dzieci zawinął! Nie, myślał Popielski, patrząc na zegarek wskazujący godzinę wpół do dziewiątej, to niemożliwe, by zbrodniarz nie miał wspólników innych niż jego syn! Bez ich pomocy śledzenie Kazia Markowskiego i jego matki byłoby po prostu skazane na niepowodzenie! W ustronnej willowej uliczce Własna Strzecha obcy, obserwujący zza parkanu życie jakiejś rodziny, wzbudziłby od razu zainteresowanie Markowskich lub ich sąsiadów. Chyba że tych obcych byłoby kilku i eo ipso żaden z nich nie wryłby się w czyjąś pamięć.
Popielski wstał, włożył jedwabny szlafrok i zaczął chodzić po swojej sypialni jak lew po klatce. Oczywiście, klepnął się w czoło, mógł zatrudnić do swego dzieła jakichś innych łotrów, którym obiecałby pokaźny procent ze spodziewanego spadku. Ale nawet w najbardziej zdeprawowanym i zdegenerowanym mieście nie byłoby łatwo wynająć zbrodniarzy, którzy uczestniczyliby w porwaniu dziecka, nie otrzymawszy zapłaty z góry! Chyba że chodziłoby o jakiś wielki okup, a to w wypadku Henia Pytki było przecież wykluczone!
– Nie czas teraz na hipotezy i dywagacje – powiedział do siebie. – Trzeba pędzić do Zubika i ująć Heroda. Przecież wiem, kim on jest!
Zaczął się ubierać. W przedpokoju zadzwonił telefon. Popielski nie przejmował się nim, podobnie jak harmonią barw krawata, koszuli i marynarki. Telefon dzwonił nadal. Popielski wyszedł do przedpokoju i sięgnął po łyżkę do butów. Telefon dzwonił nadal.
– Co jest? – powiedział komisarz zirytowanym tonem. – Nie ma Leokadii ani Hanny, czy co?
Odpowiedziała mu cisza. Odebrał telefon. Leokadia pewnie na spacerze, a Hanna na targu, myślał, a w słuchawce ktoś coś mówił – powoli i ochryple. Popielski przeklął swoje roztargnienie wywołane bezsennością.
– Proszę się przedstawić – powiedział do słuchawki. – I jeszcze raz powtórzyć, co ma mi pan do zakomunikowania! Przepraszam, ale się zamyśliłem…
Głos powtórzył to co przedtem. Ręka Popielskiego opadła wzdłuż tułowia i wypuściła słuchawkę.
– Staw Zamarstynowski, Staw Zamarstynowski – powtarzał. – Gdzie jest Staw Zamarstynowski?
Na kąpielisku Staw Zamarstynowski Popielski przeżył deja vu. Prawie wszystko było tu takie jak w jego wizji, którą miał w czasie ataku epilepsji w fabryce ultramaryny na ulicy Słonecznej. Słońce przygrzewało i wtedy i teraz bardzo mocno, a on i w wizji, i w rzeczywistości pocił się obficie w ciemnym ubraniu. Zgadzało się również to, że kąpielisko było puste, a jakiś człowiek stał na wieży do skoków i machał do niego ręką. Realność różniła się jednak od epileptycznego wyobrażenia w jednym jedynym szczególe. W wizji basen był wypełniony iskrzącą się w słońcu wodą, która potem zamieniła się w twardą zastygłą lawę. W rzeczywistości w betonowej niecce nie było wcale wody. Basen nie był jednak pusty. Jego środek wypełniały brony. Ich ostrza skierowane były ku górze, ku niebu i ku wieży do skoków. Na niej stał teraz człowiek, którego Popielski widział w fabryce ultramaryny.
Uśmiechał się do komisarza i przyzywał go kolistym ruchem ramienia.
– Wchodź tu, wchodź, Łyssy! – wołał. – Na górę, ale już! Dowiesz się wszystkiego o twoim słodkim wnuczku i o jego połamanych rączętach!
Popielski nacisnął na oczy przeciwsłoneczne binokle. Tym razem nie mógł ryzykować, że epilepsja pozbawi go ofiary. Czuł, że jego głowę i kark ogarnia mrowienie. Nie był to jednak zwiastun padaczki, lecz jakiś głuchy i uparty instynkt Zaczął się wspinać po schodach.
– Mam w ustach kapsułkę – wołał Szałachowski. – A w niej skrawek papieru… Jak mały więzienny gryps… A w tym grypsie jest adres, pod którym znajdziesz ślicznego chłopczyka z połamanymi rękami…
Popielski stanął na wieży i przytrzymał się barierki. Spojrzał w dół i ujrzał wybronowane w dużej części dno basenu. Szałachowski podążył za wzrokiem policjanta.
– Zrzuć mnie z wieży – powiedział z uśmiechem. – Na te brony, co tam widzisz… Zabij mnie, bo tylko tak się dowiesz, gdzie jest twój wnuczek. Z moich ust wyciągniesz adres…
Popielski oparł się mocniej o barierkę. Cały drżał oblany zimnym, piekącym potem. Wydawało mu się, że jego skóra przykleja się do kości. Napiął mięśnie twarzy i z niemałym trudem unieruchomił swoje szczęki. Po sekundzie już był w stanie cokolwiek powiedzieć.
– Po co ten cyrk, Szałachowski? – wydukał, lecz z każdym słowem nabierał większej biegłości w mowie. – Po co ten cyrk na pływalni? Ja ciebie zabiję gdziekolwiek. Zejdziemy stąd, położysz łeb na słupku, a ci ten łeb odrąbię… – Szałachowski nie odezwał się słowem i spoglądał na Popielskiego z dużym zainteresowaniem. Ten powziął nagłą decyzję. – Ale nie muszę tego robić, a ty możesz ocalić życie, wziąć spadek po ojcu i przekazać go twemu synusiowi – powiedział wolno Popielski, starając się opanować drżenie szczęk. – Pan Klemens Szałachowski, twój szanowny ojciec, zmienił testament.