Изменить стиль страницы

– Och, kochanie! – Udała zdziwioną i zmierzyła wzrokiem Popielskiego. – Nie wiedziałam, że jest tu ktoś u ciebie… A śniadanie już czeka i szampan się mrozi…

– Pozwól, Heniutko. – Machl odebrał kobiecie tacę, patrząc ze złością na dwie filiżanki, których obecność świadczyła, iż dokładnie wiedziała, że w gabinecie są dwie osoby. – To pan komisarz Popielski, panie komisarzu, oto moja żona Henryka.

– Bardzo mi miło – powiedział Popielski, chcąc ująć jej wiotką dłoń.

Kobieta nie podała mu ręki, zakręciła się tylko wokół niego, wyciągając w bok dłonie i wykonując nimi płynne ruchy – jakby w takt leniwej muzyki. Zajrzała mu przy tym głęboko w oczy.

– To jest ten słynny pan komisarz, pogromca morderców. – Prawie jęknęła z przejęcia. – O zielono-piwnych oczach. – Musnęła dłonią po jego podbródku. – I jaki szorstki, nieogolony, trochę brusque.

Popielski stał jak skamieniały. Machl nalał kawę tylko do jednej filiżanki i odwróciwszy się do okna, natychmiast zaczął z niej siorbać gorący płyn. Na jego głowie wśród rzadkich pasm włosów błyszczały kropelki potu.

– Jaki pan ma przenikliwy wzrok – szepnęła jego żona i położyła dłoń na swym miękkim białym dekolcie. – O, aż tutaj go czuję!

Ostatnie, czego pragnął Popielski, to być uwodzonym przez kobietę w obecności jej męża. Włożył szybko melonik, kiwnął głową, zamruczał słowa pożegnania i wybiegł z gabinetu na korytarz. Miał rację mecenas Machl, myślał, zbiegając po schodach, pewnie każdy z nas jest Orestesem i każdy ma swój krzyż. Ale jego krzyż jest szczególny. To cierpienie męża niepewnego młodej żony, żałosne wycie domniemanego rogacza, bezsenność starca, który musi rozpaczliwie wierzyć w niezłomność małżeństwa. Śmierć jest moją codziennością, podejrzliwość – jego dniem i nocą. Każdy z nas jest Orestesem. Ale nie każdy Agamemnonem.

***

Jerzyk spał tej nocy wyjątkowo dobrze. Po porannej toalecie, po pochłonięciu twarożku z rzodkiewką i po wylizaniu talerza kaszy manny, którą tym razem usmarował się zupełnie nieznacznie, tryskał wesołością i energią, która nie przybierała dzisiaj swej zwykłej, złowrogiej i niszczycielskiej formy. Powodem tej nietypowej łagodności Jerzyka była obietnica wyjścia na dwór, jaką od razu po przebudzeniu otrzymał od mamy. Malec, rozdrażniony kilkudniowym przebywaniem w domu, aż pokraśniał na słowa o „spacerze do nowego domku”. Stał się momentalnie grzeczny i posłusznie wsuwał swe ręce w podstawiane mu rękawy płaszczyka. W czasie wkładania wełnianych pończoch i błyszczących bucików nie wierzgał jak zwykle nogami i nie kopał klęczącej u jego stóp mamy, lecz spokojnie czekał, aż ta rozplącze zaciągnięte i zasupłane sznurówki i na powrót uformuje z nich zgrabne kokardki. Nie biegał też po mieszkaniu ze wściekłymi okrzykami, kiedy mama, jak zwykle, dość długo i starannie dobierała swoją garderobę, a potem malowała się przed dużym lustrem przedpokojowym.

Gdy wybijała ósma na zegarze ściennym, wyszedł wraz z mamą na schody, a potem zbliżył się do lady kantoru administratora budynku. Pan Leon Hiss, którego potężnego głosu i wielkiego brzucha trochę się obawiał, pozdrowił z uśmiechem mamę i podał jej klucz do wózkowni. Jerzyk nie lubił tego pomieszczenia, głównie dlatego, że sąsiadowało z drzwiami do piwnicy, która zawsze pojawiała się w kierowanych do niego groźbach. Zamknięcie w jej ciemnościach było w ustach mamy straszną sankcją za jakieś wybryki, było zapowiadaną wielokrotnie, lecz nigdy niewyegzekwowaną karą za złe zachowanie. Piwnica była w tych groźbach „wilgotnym lochem”, a fraza ta nabierała nowych znaczeń i zamieniała się w wyobraźni chłopczyka w magiczne przekleństwo znane mu z czytanych bajek. Jerzyk, choć mówił bardzo niewiele i chodził niepewnym krokiem, znał uczucie najwyższej radości i najwyższego niepokoju. To pierwsze przybierało zawsze kształt dużej, łysej głowy dziadka, a drugie – wionęło wilgotną wonią piwnicy.

Kiedy mama weszła do wózkowni i kazała mu czekać na schodach, Jerzyk oczywiście jej nie usłuchał. Przerażony bliskością piwnicy wspiął się po stopniach i ukrył pod ladą portierni. Gdyby był starszy, być może zrozumiałby, co ściszonym głosem mówi pan administrator do słuchawki telefonu. Ale malcowi, liczącemu sobie piętnaście miesięcy, kojarzyły się jedynie pojedyncze słowa i zwroty wypowiadane przez pana Leona Hissa. Z pierwszego zdania „dzień dobry, panie Kiczałes, właśnie wychodzi z domu” zrozumiał jedynie „dzień dobry”, z drugiego zaś „czy mam pójść za nią” – pojął jedynie intonację pytajną i słowo „pójść”, po którym zawsze u mamy następował wyraz „spacer”. Potem, o dziwo, zrozumiał też dwa wyrazy, które często słyszał od zdenerwowanego otoczenia: „dobrze, jak nie, to nie”. Pan Hiss wypowiedział je jednak bez znanej małemu złości. Potem Jerzyk ze swojego ukrycia słyszał, jak pan administrator podśpiewuje i wystukuje palcami jakiś rytm na ladzie.

Po chwili rozległo się wołanie mamy. Nie wybiegł jednak do niej, lecz wcisnął się głębiej pod ladę i czekał na dalszy rozwój wypadków. Mama wyszła i natychmiast go ujrzała.

– Ty śmierdziuszku! – zawołała i wyciągnęła go spod lady. – A ty gdzie się schowałeś?

– A to mikrus przemyślny – zawtórował jej pan Hiss. – Nawet nie zauważyłem, jak mi wszedł pod ladę!

Mama najwidoczniej nie darzyła administratora najwyższą sympatią, bo nie odezwała się do niego ani słowem i zaraz podniosła Jerzyka do góry i posadziła go w wózku.

Wyjechali na ulicę. Jerzyk upuścił grzechotkę na chodnik i wydał ostry okrzyk, który oznaczał natychmiastowy rozkaz zatrzymania pojazdu. Mama zrobiła, czego sobie życzył, podniosła zabawkę i podała mu ją. Mały jednak nie zareagował, ponieważ jego uwagę przykuły poczynania pucybuta, który zwykle siedział pod ich balkonem. Ten pracownik nagle przerwał swą czynność i – nie zważając na wściekłe protesty obsługiwanego właśnie klienta – zwinął ścierki i wcisnął je do kieszeni wraz z puszkami z pastą. Zniecierpliwiona mama nie czekała, aż Jerzyk łaskawie przyjmie od niej grzechotkę, rzuciła ją do wózka i ruszyła, pchając przed sobą nisko zawieszony, wiklinowy pojazd. Jerzyk z trudem się z niego wychylił i zobaczył, iż pucybut szybko za nimi idzie.

Po chwili mama przyśpieszyła. Uwagi dziecka nie uszło jednak to, że oto mijali zadaszoną szkłem ulicę, w której znajdowały się sklepy z lodami i zabawkami. Jerzyk wskazał ręką na wejście do domu i krzyknął donośnie.

– Jerzyku, kochanie. – Mama pochyliła się nad nim i pocałowała go. – Jak będziesz grzeczny, to niedługo przyjdziesz tu z dziadkiem, a teraz mamusia się bardzo śpieszy!

Jerzyk wrzasnął powtórnie, wstał gwałtownie, zakołysał wózkiem i usiłował przełożyć przez krawędź pojazdu swą tłustą nogę obleczoną w wełnianą pończochę.

– Uspokój się, myszko, bo nie pojedziemy tam, gdzie lubisz! – ostrzegła mama. – A wiesz, dokąd jedziemy?

Mały na chwilę się uspokoił i patrzył na Ritę uważnie.

– Do naszego nowego domku – powiedziała. – I będziesz mógł biegać po twoim nowym pokoiku!

To Jerzyka uspokoiło na kilka minut, jakie były potrzebne mamie, by dotrzeć na przystanek tramwajowy. Tam również nie dokazywał, ponieważ tramwaj – nazywany przez ludzi na przystanku „dziesiątką” – przyjechał bardzo szybko. Jerzyk zdenerwował się mocno, kiedy nagle jakiś wąsaty pan podniósł do góry jego wózek i wstawił do tramwaju. Rozpłakał się i nie mógł długo uspokoić, chociaż ów pan – wbrew słabym protestom mamy – stroił do niego zabawne miny. Nie pomogły również wiersze o jakimś powrocie taty i o pałce, strzaskanej na jego głowie, które recytowała mama, objaśniając, iż pan stojący na szczycie mijanej właśnie kolumny jest autorem owych wierszy. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy mama wskazała mu wielki gmach, gdzie – jak objaśniała – mieszkają żołnierze, którzy swymi karabinami będą dzielnie bronić naszego kraju przed Niemcami. Potem nastąpił długi moment nudnej jazdy pomiędzy kamienicami i kościołami, którą urozmaicało Jerzykowi przyglądanie się dziwnemu szczeniakowi, trzymanemu na kolanach przez wytwornego pana z niezapalonym papierosem w długiej cygarniczce. Piesek ów miał ostre uszy, zabawne oczy i czarny pysk, na który składało się kilka fałd skóry. Mama nazywała go „buldogiem”, a wytworny pan z uśmiechem ją korygował, mieniąc go „bokserem”. Stworzenie było najwyraźniej jakąś wielką osobliwością, bo – mimo niezadowolenia konduktora – tłoczyli się wokół niego chyba wszyscy pasażerowie tramwaju.