Изменить стиль страницы

– Tak, nad przeklętą łaciną! Nad przeklętą mową zależną! – Student spojrzał na Popielskiego z wściekłością znad drucianych okularów. – I nie wiem nic o żadnych dodatkowych segregatorach! Wiem tylko jedno. Do egzaminu z łaciny zostało mi pięć godzin, a ja nie mogę znaleźć w słowniku jakiegoś idiotycznego słowa!

– Może panu pomóc? – Popielski zgasił niedopałek w dużej popielnicy.

– Ten zwrot to spe sublata. – W oczach studenta zabłysło zniecierpliwienie. – Nie mogę znaleźć tego cholernego sublata. W tłumaczeniu jest – stuknął palcem w mały nielegalny bryk tępiony zaciekle przez nauczycieli gimnazjalnych – „odjąwszy sobie nadzieję”. Czyli sublata to participium perfecti od jakiegoś czasownika, który znaczy „odjąć”. Ale od jakiego, do diabła? Nie znam takiego słowa! Nie ma takiego w słowniku!

– Tollo, tollere, sustuli, sublatum. – Popielski uśmiechnął się. – Participium formuje się od innego pierwiastka. Straszne słowo, wiem. Ręce opadają. Kiedy przerabiałem Cezara w piątej gimnazjalnej, przejrzałem cały słownik w poszukiwaniu tego czasownika. Stronica po stronicy. I znalazłem. Bo ja jestem uparty i wszystko w końcu znajduję. Nawet wtedy, a zwłaszcza wtedy, kiedy już jest za późno.

Student szybko sprawdził czasownik w słowniku i odetchnął z ulgą. Przetarł okulary i pogłaskał psa.

– Został mi tylko jeden rozdział do powtórzenia – powiedział z radością. – Dziękuję, panie komisarzu.

– Dokumentacja. – Popielski oparł łokcie na pulpicie, wywołując groźny pomruk psa. – Potrzebna mi jest dokumentacja wypożyczeń narzędzi. Nie ma jej w kantorze. Może jest gdzie indziej?

– Nic nie wiem. – Grabiński pokręcił głową.

– Niech pan do mnie zadzwoni – Popielski wyjął waldmanna i na pogniecionym egzemplarzu „Wieku Nowego” napisał swój domowy numer telefonu – jeśli pan się dowie czegokolwiek w sprawie kartoteki wypożyczeń. A ja się panu odwzajemnię jakąś wskazówką leksykograficzną albo gramatyczną. Wie pan na przykład, od czego pochodzi perfectum „tetigi”?

Popielski wskazał na ten wyraz w tekście Cezara, wyszedł ze składnicy i zagłębił się w ciemność bramy przelotowej. Grabiński nie zamykał za nim drzwi.

– Chodzi panu o kilof? – Komisarz usłyszał głos portiera. – Kto ostatnio wypożyczał kilof?

– Tak. – Popielski odwrócił się gwałtownie.

– To my wypożyczamy – powiedział Grabiński.

– Kto?

– My, portierzy. Nie zawsze wystawiamy kwity. Dorabiamy sobie. Dlatego wolimy o tym milczeć, zwłaszcza gdy pyta władza.

Popielski ruszył na strażnika i chwycił go za krawat. Pociągnął go za sobą na ulicę. Za drzwiami wył pies i drapał pazurami w żelazo.

– Czy to ten człowiek wypożyczał kilof? – Popielski wyciągnął portret pamięciowy Heroda i podsunął go Grabińskiemu pod oczy.

– Tak – stęknął po dłuższej chwili student i poluzował sobie krawat zaciśnięty przez policjanta. – I wczoraj oddał. Oto kwit z adresem.

Popielski patrzył przez dłuższą chwilę na kawałek pogniecionego papieru.

– Od tango – powiedział Popielski jakby do siebie. – Forma tetigi to perfectum od tango, tangere, tetigi, tactum. Dziękuję, młodzieńcze!

Ten już nie usłyszał. Siedział w swym kantorze i kartkował Cezara. Komisarz zapuścił silnik. Dochodziła trzecia w nocy. Lwowscy odszczepieńcy udawali się na spoczynek.

***

Chevrolet jechał powoli ulicą Gródecką w stronę dworca, prowadzony pewną ręką posterunkowego Michała Hnatyszaka z komisariatu IV. Umundurowany policjant mało czemu się dziwił i wykonywał dokładnie polecenia zwierzchników. Był sumienny i niezbyt lotny. Tę pierwszą cechę okazał, gdy kilka minut po trzeciej zjawił się w komisariacie na Kurkowej słynny komisarz Popielski i kazał się wieźć w stronę dworca, na plac Unii Brzeskiej.

Nie śpieszył się wcale do mieszkania człowieka, który przedwczoraj wypożyczył kilof ze składnicy Sokalskiego. Dłoń z papierosem wystawił za otwarte na oścież okno, którym wpadało ciepłe późnowiosenne powietrze i owiewało łysą głowę. Pogwizdywał melodię, która zawsze brzmiała dla niego jak triumfalne fanfary. W taktach wybijanych dłonią po karoserii słychać było Marsz Radetzkiego.

Delektował się zapachem czystego miasta. Zostało ono niedawno zmyte gwałtownym deszczem, który – jak oznajmiał świeżo zakupiony „Lwowski Kurier Poranny” – miał jeszcze w ciągu najbliższych dni kilkakrotnie nadejść znad Karpat. Zapach ozonu zawsze go ekscytował, może dlatego, że przywoływał pewne wspomnienia erotyczne z wiedeńskiego parku Schweizer Garten, w którym umawiał się na schadzki z pewną czeską służącą. Jego myśli krążyły teraz wokół kobiecych ciał i rozkoszy, jakich od nich zaznał. Te erotyczne asocjacje były zresztą ściśle złączone z jego obecnym stanem ducha. Za moment miał bowiem ująć Heroda, a ten finał – podobnie jak cielesne apogeum – był tym szczęśliwszy, im bardziej opóźniony. Tak jak podczas zabaw z dziewczętami w salonce kolejowej nieśpiesznie zbliżał się do celu i kontrolował w pełni tempo swych reakcyj, tak i teraz z pełną świadomością delektował się – jak daniem głównym – swoją władzą nad Herodem i odsuwał od siebie deser, jakim miało być jego ujęcie lub zabicie. Tak to wszystko porównywał i co chwila stukał w plecy Hnatyszaka, aby ten zwolnił.

– Nie wiesz, przyjacielu – uśmiechał się do posterunkowego, który nie okazywał ani żadnej wesołości, ani najmniejszego zrozumienia tego, co się do niego mówi – że im wolniej, tym przyjemniej?

W końcu Hnatyszak skręcił w lewo, w ulicę Kubasiewicza i zatrzymał się obok sklepu tytoniowego. Na placu Unii Brzeskiej trwał wzmożony ruch. Chłopi wyładowywali na lady bud mleko, jaja, żywe kury i rozmaite nowalijki. Popielskiemu ślinka pociekła z ust na widok świeżych młodych rzodkiewek, które uwielbiał. Poczuł poranny głód. Wysiadł z samochodu i w asyście mundurowego wolnym krokiem podszedł do bramy kamienicy numer dziesięć. Zastukał mocno w szybę stróżówki. Zaspany dozorca na widok munduru szybko otworzył im bramę.

– Nazwisko i zawód! – powiedział podniesionym głosem Popielski, który wiele by dał, aby nie widzieć już dzisiaj żadnego dozorcy ani portiera.

– A dozorca, Pinacz Kazimierz – odparł stróż, nieco przestraszony.

– Marceli Wilk tu mieszka? – Komisarz nie obniżał tonu.

– A mieszka na drugim pod piętnastką.

– Gdzie wychodzą okna jego mieszkania?

– Jedno jest koło drzwi na galeryi. – Pinacz z respektem popatrywał na mundurowego, który stał obok bez słowa z groźną miną. – A drugie wychodzi na ulicy.

– Które to? To z lewej?

– A ta jo!

Popielski dokładnie się przyjrzał wskazanemu oknu. Pod nim i nad nim ściany były gładko otynkowane. Nikt nie zszedłby po nich bez szwanku, o chodnik musiałby się roztrzaskać nawet słynny linoskoczek, człowiek mucha, którego występy budziły we Lwowie ogromne emocje, zanim ich dawca nie spadł z kamienicy przy ulicy Legionów.

Popielski kazał Hnatyszakowi pilnować okna i strzelać, gdyby tylko ktoś usiłował przez nie uciec, a sam ruszył przez podwórko na galerię na drugim piętrze. Po chwili stał pod drzwiami opatrzonymi numerem piętnaście. Z kieszeni wyjął browning. Napiął mięśnie rąk i nóg. Podobnie tężały jego mięśnie, kiedy – podczas orgij w salonce – spowalniał fizjologiczne reakcje. Miał teraz nad Herodem pełnię władzy, tak jak ją miewał nad jęczącą pod jego ciałem dziewczyną. Zbrodniarz pewnie smacznie spał w swoim mieszkaniu, nieświadom, że oto zbliża się jego koniec. Popielski stał z odbezpieczonym browningiem i wyobrażał sobie jakiś fałszywy ruch Heroda, huk wystrzału i czerwoną plamę rozlewającą się na piersi sadysty torturującego dzieci.

Nie zamierzał ryzykować. Zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Wszystko to przewiesił przez poręcz. Oparł się o nią, a potem ruszył całym impetem w stronę zamkniętych drzwi. Jego dziewięćdziesięciokilogramowe ciało już miało się wwalić do mieszkania wraz z futryną, drzazgami i płatami olejnej farby, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich szczupły mężczyzna z tobołkiem pod pachą.